Spis treści

  1. A Rosołowski nie przychodzi
  2. Ach, to była historia
  3. Akwamarsz
  4. Aliantom
  5. Almanach
  6. Alternatywa
  7. Aluzjonista
  8. Ananas
  9. Andrzejki
  10. Apelacja
  11. Arktyka na codzień
  12. Arystokracja
  13. Asceta
  14. Atleta
  15. Autokop
  16. Azja Tuhajbejowicz
  17. Baczki i broda
  18. Bajarz jajarz
  19. Bajeczki Babci Pimpusiowej
  20. Bajka o Czerwonym Kapturku
  21. Bakcyl
  22. Ballada I
  23. Ballada II
  24. Ballada a´la Wertyński
  25. Ballada o Józiu
  26. Ballada o Klossie
  27. Ballada o Legnicy
  28. Ballada o Tomie
  29. Ballada o Zenku
  30. Ballada o damie
  31. Ballada o mumiach
  32. Ballada o pierwszej łamigłówce
  33. Ballada o północy
  34. Ballada o rogach
  35. Ballada o rycerzu Ćwoku
  36. Ballada o spalonym czołgu
  37. Ballada o starych portkach i glinianym świeczniku
  38. Ballada o straszliwej rzezi
  39. Ballada o żolnierzyku
  40. Ballada ćwiczenia na tempo i dykcję, wzór 0815/66
  41. Bastard
  42. Bawiąc – uczyć
  43. Baza
  44. Betonissima
  45. Bez aluzji
  46. Bez komplikacji
  47. Biała linia
  48. Biały najemnik
  49. Biuro Spraw Beznadziejnych
  50. Bodzio na lodzie
  51. Bramkarzu, młody bramkarzu
  52. Budrysy i Novisy
  53. Burbonowie i Heniuś
  54. Błędny rycerz
  55. Casus Józio
  56. Cel
  57. Cel Walki
  58. Cel i środki
  59. Cena szczęścia
  60. Centrum
  61. Chirurgia
  62. Choinka
  63. Choinka knezia
  64. Chorąży
  65. Chuda ruda
  66. Cichociemni
  67. Cieplarniane warunki
  68. Co i dlaczego?
  69. Co jest grane
  70. Co można
  71. Co o nas myślą?
  72. Co tak pachnie?
  73. Corrida
  74. Cud mniemany
  75. Cwani Żydzi
  76. Cykl
  77. Cysorz
  78. Czerwony Kapturek
  79. Czerwony dżoel
  80. Czerwony kapturek
  81. Czeskie filmy
  82. Czujność
  83. Czworokąty
  84. Czy Wrocław jest nowoczesny
  85. Czyściec i piekło
  86. Członkostwo
  87. Dagerotypy
  88. Dawne wojny
  89. Decyzja
  90. Decyzja powstańca
  91. Degrengolada
  92. Deliberacje ojca Chudzielaka
  93. Dementi
  94. Demostenes
  95. Deszcz w Wiedniu
  96. Deszcz w Wiedniu
  97. Diagnoza
  98. Do przodu
  99. Dobra rada
  100. Dom na przełęczy
  101. Domokrążca
  102. Don Kichot
  103. Doping
  104. Doping
  105. Draka w sali
  106. Dreptak i lew
  107. Dreptak się budzi
  108. Droga do domu
  109. Drugi etap reformacji opisany przez Mikołaja Reja
  110. Drugi oddech
  111. Duch ateisty
  112. Duet romantyczny z CREATOR-em
  113. Dumka Endeka o żydach polskich
  114. Dumna zupa
  115. Dusza Kaszuba
  116. Dwa pomniki
  117. Dwanaście
  118. Dwie opinie
  119. Dylemat
  120. Dyskretny Urok Burżuazji
  121. Dziadziuś
  122. Dziedzictwo
  123. Dziedziczność
  124. Dziewczyna
  125. Dziwna kura
  126. Egoistki
  127. Ekspedientki
  128. Ekspertyza
  129. Eksperyment
  130. Ekspiacja
  131. Eksport i import
  132. Eksport i import
  133. Epizod z mitologii
  134. Etymologia
  135. Fachowość
  136. Faraon, faraonowa i architekt
  137. Filozoficzny traktat o troskach Dreptaków
  138. Filut--Dyzio
  139. Filut–Dyzio
  140. Funaberalia
  141. Fuzja
  142. Gburowate hasełka
  143. Gdyby…
  144. Generałowie
  145. Grupa Wrocławiaków odwiedza Łyczaków
  146. Gry i zabawy salonowe
  147. Grzybobranie
  148. Gusła
  149. Górnicze tango
  150. Halibut
  151. Hamowanie
  152. Hapening
  153. Hermetyka
  154. Hora dla Kondukatora
  155. Horacy, książę Miedoni
  156. Hydraulik dźwięku
  157. Idź do klasztoru, Ofelio
  158. Ilość i jakość
  159. Ilość w jakość
  160. Ino Wrocław
  161. Inscenizacja
  162. Inspekcja
  163. Interpretacja
  164. Interwencja
  165. Inwentarz
  166. Inwentarz
  167. Ja mam czas…
  168. Jadą, jadą wozy z żytem
  169. Jagienka i orzechy
  170. Jagienka i orzechy
  171. Jak stworzyć tekst
  172. Jana Dezyderego Dreptaka rozprawa z filozofią pesymizmu
  173. Janusz Korwin-Mikke
  174. Japoński list
  175. Jaś i Małgosia
  176. Jeden łyk
  177. Jesień idzie
  178. Jesień idzie
  179. Jeszcze
  180. Jeżeli cię przygnębi…
  181. Jubileusz
  182. Kajakowa wycieczka
  183. Kariera
  184. Kariera Marysi
  185. Karnawał w Soplicowie
  186. Kaskaderzy
  187. Kaszka manna
  188. Kaszka manna
  189. Kataklizm
  190. Każdy sobie
  191. Kelnerissimus
  192. Kibic
  193. Kiepski film
  194. Klub odnowy
  195. Klęska Matrosa
  196. Kociomruczki
  197. Kocur
  198. Kogo lubię
  199. Kolacja
  200. Kolejarz
  201. Kolorowe wsie
  202. Kolęda
  203. Kolęda Biedaków
  204. Komisja i komisarz
  205. Kompleks Cezara
  206. Kompleks Trypućki
  207. Kompleks wdzięczności
  208. Kompromitacja wieszcza
  209. Komputerek
  210. Konkurencja
  211. Konsekwencja
  212. Konstrukcja
  213. Korzyść
  214. Kosz
  215. Kozak pana Zagłoby
  216. Kraina starszych panów
  217. Kres
  218. Krnąbrny Dyzio
  219. Krtka opowiest o pripadkowe demokrace w Czechosłowace
  220. Kryzys zaufania
  221. Król włóczęgów
  222. Królewna Śnieżka
  223. Królewna Śnieżka
  224. Krótka historia o Madejowym…
  225. Krótka relacja kanclerza Helmuta Kohla, z jego pamiętnej wizyty w Polsce
  226. Ku wiośnie
  227. Kuchnia polska
  228. Kundle i pudle
  229. Kłopotliwy dziadunio
  230. Kłopoty
  231. Kłopoty Radziwiłła
  232. Lajkonik
  233. Lamentacja posiadaczy
  234. Legenda o Janie z Kolna
  235. Legowisko lwa
  236. Lew i koza
  237. Liczydła
  238. Lilije
  239. Limeryki
  240. Limeryki lecytynowe
  241. Limeryki po-olimpijskie I
  242. Limeryki po-olimpijskie V
  243. List do żony
  244. List w sprawie polonistów
  245. Lizonie
  246. Lucerna
  247. Ludzie dbają o siebie
  248. Mamo daj mi setkę
  249. Manneken-Pis
  250. Marsz sytych kobiet według Kanta
  251. Marzenia
  252. Marzenie o córce majora
  253. Marzenie wiosenne
  254. Mazur urwisowski I
  255. Mazur urwisowski II
  256. Mała Hela (czyli bajeczka w stylu Jachowicza)
  257. Mała zagwozdka historyczna
  258. Mały geograf
  259. Mały historyk
  260. Meta
  261. Metamorfoza
  262. Metoda
  263. Mezalians
  264. Miejski poranek
  265. Migawki
  266. Mini-pech
  267. Mistrzostwa w chodzie I
  268. Mistrzostwa w chodzie II
  269. Mistrzostwa świata
  270. Miękkie lądowanie
  271. Modlitwa
  272. Modlitwa do Karola Marksa
  273. Modlitwa laika
  274. Modus vivendi
  275. Moi nauczyciele
  276. Moja mała stabilizacja
  277. Moja opcja
  278. Moja prywatna deglomeracja
  279. Moja teoria absencji polaków w II krucjacie
  280. Moja wizja Samosierry
  281. Moje zobowiązanie
  282. Moment
  283. Monotonia
  284. Motocross
  285. Motyw
  286. Mury Jerycha
  287. Mój głos w dyskusji o boksie
  288. Mój karabin
  289. Mój wymarzony rynek
  290. Mój zbiorek
  291. Mądrość
  292. Męczeństwo Kurkowiaka
  293. Młodzi gniewni I
  294. Młodzi gniewni II
  295. Na baczność
  296. Na skrzyżowaniu
  297. Na wczasach
  298. Nadejście wiosny
  299. Nadzieja
  300. Nagroda
  301. Najgorsza plaga
  302. Narkoman
  303. Nasi ludzie w Ameryce
  304. Następcy
  305. Nasz przydział
  306. Negocjacje
  307. Nerwoludki
  308. Nie sztuka kochać Szwecję
  309. Niebezpieczeństwo
  310. Niestety, dać ci nie mogę…
  311. Nietolerancja
  312. Niezadowolenie
  313. Nieznana wersja „Powrotu taty” Mickiewicza
  314. Nieznany fragment „Pana Tadeusza”
  315. Nieładnie!
  316. Niże
  317. Noc grudniowa nad Polską
  318. Nota protestacyjna
  319. Notomania
  320. Nowe spojrzenie na „Hamleta”
  321. Nowe sporty
  322. Nowe wyposażenie
  323. Nowy model sylwestra
  324. O Wandzie co nie chciała
  325. O Wandzie co nie chciała
  326. O szkodliwości pyskowania z pełną gębą
  327. O to chodzi
  328. O wawelskim smoku
  329. O wawelskim smoku
  330. O zwracaniu
  331. O żonie przyjaciela
  332. Oda do młodzieńca
  333. Oda na otwarcie we Wrocławiu niemieckiego kasyna gry o nazwie „CASINO”
  334. Odejście Dreptaka
  335. Odejście Mikołajów
  336. Odkrycie
  337. Odys
  338. Odzysk
  339. Oferta
  340. Okazja
  341. Okna
  342. Oko w oko
  343. Okręt
  344. Opowieść w stylu starosłowiańskim
  345. Optymistyczny wierszyk o Zdzisiu
  346. Oracja o Przylądku Horn
  347. Orgia
  348. Orgia
  349. Orka na ugorze
  350. Orłowisko
  351. Osiągnięcie
  352. Ostatnia defilada
  353. Ostatnia defilada
  354. Ostatnia ekspozycja
  355. Ostatnia krzyżówka
  356. Oszustwo
  357. Otello
  358. Oświadczyny
  359. Paliwo
  360. Pan Tadeusz – Inwokacja
  361. Pan Wołodyjowski
  362. Pana Mikołaja Reja z Nagłowic rozmyślania…
  363. Panienka z pierwszej i drugiej ręki
  364. Panika
  365. Paryskie dożynki
  366. Patent
  367. Patent na uśmiech
  368. Październik
  369. Pean na cześć intronizacji ministra Sidorowicza
  370. Pejzażyk
  371. Pewny słup
  372. Pełnia!
  373. Pielgrzymka
  374. Pierwsza teczka
  375. Pierwsze poważne ostrzeżenie
  376. Pieśń finałowa
  377. Pieśń klientów ORS-u
  378. Pieśń o bimbrze
  379. Pieśń o górkach rozrządowych
  380. Pieśń o obronie Trembowli
  381. Pieśń o obłapce
  382. Pieśń o rzeźnikach
  383. Pieśń o równości
  384. Pieśń o równości
  385. Pieśń o teściowej
  386. Pieśń o tłamszeniu
  387. Piosenka dla błękitnego kapitana
  388. Piosenka dziewczyny i chłopca
  389. Piosenka wstępna
  390. Piękny cel
  391. Piętnasta
  392. Pobudka muszkieterów
  393. Pochodzenie Hipcia
  394. Pochłonięcie Dreptaka
  395. Poczucie
  396. Początek lata
  397. Podkładaniec
  398. Podstęp archiwisty
  399. Pogodne popołudnie kapitana Białej Floty
  400. Pogodny poranek ojca Chudzielaka
  401. Polish Wunderwaffe
  402. Polonez w Soplicowie
  403. Polska baba
  404. Polski Kilder
  405. Polski diabełek
  406. Polski kryminał
  407. Polski prześcieradłowiec
  408. Polski rzemieślnik
  409. Polskie delfiny
  410. Pomnik
  411. Poprawka do planu
  412. Portret
  413. Porwanie
  414. Porywacze
  415. Potencjalna szuja
  416. Potop
  417. Potęga statystyki
  418. Potęga śledzia
  419. Poufałość
  420. Powrót
  421. Powód
  422. Pośrednictwo
  423. Pożegnanie maja
  424. Pożytek z tablicy Mendelejewa
  425. Pożytek z teorii Darwina
  426. Praktycyzm
  427. Prawda i racja
  428. Prawo Archimedesa
  429. Prawo konwergencji
  430. Precedens
  431. Prekursor
  432. Preteksty
  433. Produkcyjniak
  434. Progresja
  435. Proporcje
  436. Propozycja
  437. Propozycja eksportu
  438. Prosto z najwyższych sfer
  439. Protest
  440. Prywatna sprawa
  441. Prywatny list
  442. Prywatyzacja
  443. Przeciętniak
  444. Przed lustrem
  445. Przemiany
  446. Przesada
  447. Przesada
  448. Przestroga
  449. Przewaga
  450. Prześwietlenie
  451. Przyczynek do Księgi Henrykowskiej
  452. Przygoda
  453. Przygody Pana Andrzeja (I)
  454. Przygody Pana Andrzeja (II)
  455. Przyjaciele
  456. Przyjemnie
  457. Przyjęcie
  458. Przyszłość
  459. Przyśpiewki górnicze
  460. Przyśpiewki z życia zwierzaków
  461. Próba interwencji
  462. Psy piszczą o dwunastej
  463. Punkt widzenia
  464. Punktualność
  465. Pół godziny potęgi
  466. Pętla
  467. Płazem
  468. Quiz
  469. Raj ateistów
  470. Raj oportunistów
  471. Rapsod o Warneńczyku
  472. Raut
  473. Realizm
  474. Recepta
  475. Redaktor
  476. Rekonesans
  477. Relacja o Grunwaldzkiej Bitwie
  478. Relaksik
  479. Remake
  480. Remanent I
  481. Remanent II
  482. Repetycja
  483. Rewanż
  484. Rezultat
  485. Rezultat indagacji
  486. Rezun i rezus
  487. Rezygnacja
  488. Robert
  489. Rodak
  490. Rodzina Pajacyków
  491. Rola
  492. Romans z ćwierćinteligentką
  493. Rozczarowanie
  494. Rozmowa intelektualna
  495. Rozmowa z księdzem
  496. Rozmowa z ptaszkiem
  497. Rozmowa ze Lwowem
  498. Roślinka
  499. Rzecz o subiektywnym spojrzeniu
  500. Rzecz o szkodliwości opalania
  501. Rzepakowe lato
  502. Różnica stylu
  503. Satysfakcja
  504. Scena dworska
  505. Schemat
  506. Sen o Marszałku
  507. Sen o firmie
  508. Serial
  509. Sformułowanie
  510. Sierpień 1980
  511. Siouxowie
  512. Skromny cyrk
  513. Socjolodzy
  514. Sodoma i Gomora
  515. Sonety Wrocławskie (4)
  516. Sonety Wrocławskie (5)
  517. Sonety Wrocławskie – Park Szczytnicki (1)
  518. Song 1
  519. Song 2
  520. Spacer starszego pana
  521. Spacerkiem przez Wrocław
  522. Sparring
  523. Specjaliści
  524. Spojrzenie z boku
  525. Spotkanie
  526. Spotkanie na szczycie
  527. Sprawa dystansu
  528. Sprawdzian
  529. Spór o piwo
  530. Stabilizacja
  531. Stanica
  532. Stanley i Dreptak
  533. Starszy sierżancie, skąd te łzy?
  534. Start
  535. Stereo
  536. Strefy
  537. Strusia tradycja
  538. Stróż Jasia
  539. Sylwester w Soplicowie
  540. System
  541. System wyważeń
  542. Szacunek
  543. Szantażyk
  544. Szczerość
  545. Szef
  546. Szept
  547. Szkoła katów
  548. Szlaban
  549. Szlaban
  550. Szopka Wrocławska 84
  551. Szopka-galopka
  552. Szturm I
  553. Szturm II
  554. Szturm III
  555. Szwoleżerowie i gwardia
  556. Szympans
  557. Sąd boży
  558. Słodyszek i chwytacze
  559. Słomiany zapał
  560. Słowa otuchy
  561. Tajemnica dobrej formy
  562. Tancerz
  563. Tango Walewska
  564. Tempo
  565. Teoria cioci
  566. Teoria kury
  567. Teoria wielkanocnego zajączka
  568. The Big Fight
  569. The Polish Strip-Tease System
  570. The Pursuit–Story
  571. Toast kisielem
  572. Toasty
  573. Tragedia donosiciela
  574. Trening
  575. Tresura
  576. Trucie Gucia
  577. Trudny tor
  578. Trzy dziewice
  579. Trębacz z kościoła Świętej Elżbiety
  580. Turkucie i łowcy
  581. Tęsknota
  582. Tęsknota do przeszłości
  583. Tęsknota do uproszczeń
  584. Uczymy się języka niemieckiego w łatwym układzie – Wir lernen Volksdeutschschnellsprasche fuer Wasserpollacken
  585. Uczymy się języka rosyjskiego
  586. Ulisses
  587. Upadek rodu Dreptaków
  588. Upiór
  589. Uszy
  590. Uśmiech Giocondy
  591. Uśmiechnij się
  592. Uśnięcie krytyka
  593. Votum separatum
  594. W Izbie Lordów
  595. W domu starców
  596. W góry
  597. W lesie
  598. W sprawie orła
  599. Walc podchorążych
  600. Walczyk łazienkowy
  601. Walka z abstrakcją
  602. Wampir
  603. Wampirek
  604. Wariacje folklorystyczne
  605. Ważne zadanie
  606. Wczasy w mieście
  607. Wdzięczność
  608. Wernisaż
  609. Wesoły marsz…
  610. Wezwanie do technicyzacji
  611. Wieczorem
  612. Wieczór
  613. Wieczór autorski
  614. Wiejskie wakacje
  615. Wielka rodzina made in Poland
  616. Wielkanocne kurczęta
  617. Wielki piątek
  618. Wierny giermek
  619. Wiersz bez ambicji
  620. Wiersz na balu o INSTALU
  621. Wierszyk, w którym autor udowadnia, że nie wypadł sroce spod ogona
  622. Wierszyki szpitalne
  623. Wilki i misie
  624. Więcej z gry
  625. Więzy krwi
  626. Wiśniewska, Merkury, Jowisz, Leda i Europa
  627. Wojenny stan
  628. Wojtusiowy laser
  629. Wolny najmita
  630. Wolny najmita w hotelu
  631. Wrocławczyki
  632. Wrocławskie fraszki XII
  633. Wrocławskie limeryki (XX)
  634. Wrocławskie reperkusje bitwy pod Hastings
  635. Wspólnota
  636. Wspólny język
  637. Wybór
  638. Wychowanie seksualne
  639. Wyczyn
  640. Wyczyny Bodzia
  641. Wydra pana Paska
  642. Wykopalisko
  643. Wykład o krążeniu materii
  644. Wyręczyciele
  645. Wyspa
  646. Wyspa Bożego Narodzenia
  647. Względność
  648. Własność uliczki
  649. Z kroniki dyplomatycznej
  650. Z notatnika alkoholika
  651. Z pamiętnika auto-stopo-wiczki
  652. Z pradziejów
  653. Zaangażowanie
  654. Zabytek
  655. Zachwycenie
  656. Zadanie
  657. Zajęcie
  658. Zamach
  659. Zamiast felietonu
  660. Zaniechanie
  661. Zawał
  662. Zbroja
  663. Zbytek szczęścia
  664. Zdarzenie
  665. Ze wspomnień staruszka
  666. Zegar
  667. Zeznanie
  668. Zjazd majorów
  669. Zmiana warty
  670. Znowu
  671. Zuzia
  672. Złota karawela
  673. Łańcuszek
  674. Łupki
  675. Łączność
  676. Śluby rycerskie
  677. Śmierć kontradmirała
  678. Środek na korozję
  679. Świadek
  680. Świntuski
  681. Święcone Materialisty
  682. Święta krowa
  683. Święto kwiatów I
  684. Święto kwiatów II
  685. Święty Włodzimierz
  686. Żałoba
  687. Żywi i martwi
  688. Żywopłot
  689. Żółw

Sodoma i Gomora

Gomora i Sodoma,
Choć były z nich zakały,
Miały swój styl i rozmach
I jakiś fason miały!
Niestety, nie ta pora
Oraz nie te etapy,
Sodoma i Gomora
Zniknęły całkiem z mapy.
W Gomorze i Sodomie
Żyli ludzie ówcześni
Na wysokim poziomie,
O jakim nam się nie śni.
O każdej roku porze
Orgietki albo bale,
W Sodomie i Gomorze
Czułbym się wprost wspaniale!
Gomorę i Sodomę
Zalało Morze Martwe,
Korzyści stąd znikome,
A racje – śmiechu warte!
Gdybym miał chody spore
Oraz mógł decydować –
Sodomę i Gomorę
Kazałbym odbudować!
Gomorą i Sodomą
Choć niektórzy się brzydzą,
Myślą o nich z oskomą,
Często we snach je widzą.
Nieraz ich diabli biorą,
Gdy lezą na swych wyrach,
Sodomą i Gomorą
Podnieceni nad wyraz.
Gomoro i Sodomo,
O kraino bajkowa,
Chciałbym jak Perry Como
Śpiewać, by śpiewać o was!
Doprawdy dałbym sporo,
By dojść do waszych progów,
Sodomo i Gomoro,
Postrachu demagogów.
Gomora i Sodoma
Zniknęły przed wiekami,
A my siedzimy w domach
Przepełnionych meblami,
Gramy na tranzystorach,
Jeździmy w samochodach,
Sodoma i Gomora
Nie grożą nam, a szkoda.
Tylko w telewizorach
Coś z tego znajdziesz może –
Odnowa i Podpora,
Stodoła i Obora,
Sodowa i Pokora,
I szumi Martwe Morze…
powrót

Deliberacje ojca Chudzielaka

Na kominku ogień strzela,
Skrzypi w butach mikroguma,
Spaceruje ksiądz Chudzielak
I o celibacie duma.
Duma, umysł swój natęża,
Utkwił w ziemię wzrok natchniony
– Ponoć holenderscy księża
Postulują, by mieć żony?
Gruby śpiewnik gregoriański
Tłoczeniami lśni złociście,
Kancelaria w stylu gdańskim,
Fikus stroszy sztywne liście.
Ogród śniegiem przyprószyło,
Ciepły blask rozsiewa lampa…
– Hm… ciekawe, jak by było…
Myśli sobie zacny kapłan.
– Człowiek miałby z kim pogadać,
Gości by się przyjmowało:
– Witam, witam, proszę siadać,
Żona zaraz da kakao…
Wicher wzmaga się na dworze,
Zahuczało coś w kominie –
– Własny synuś byłby może
W tyciej, śmiesznej sutańczynie.
I łatwiejszą miałbym pracę,
I wieczorem nastrój lepszy:
– Podlicz dziś, kochana, tacę,
A ja sprawdzę dziecku zeszyt…
Ktoś by myślał o ubraniu,
O lekarstwach i o plombach,
Ktoś by mówił po kazaniu:
– Wiesz, dziś byłeś dla mnie bomba!
Ksiądz Chudzielak pierś swą pręży,
Po czym znów się zwija w sobie:
– Wymyślili ci Holendrzy,
Przewróciło im się w głowie…
I zapada w głąb fotela
O rozmiarach refektarza…
…niech śpi, dobry ksiądz Chudzielak,
U nas nic mu nie zagraża.
powrót

Ballada o starych portkach i glinianym świeczniku

A jeżeli żyć zamierzasz
Bardzo długo i wygodnie
Nie mieć zmartwień i kompleksów
I wogóle czuć się zdrowy
|Musisz mieć psa, synka, świecznik
I poczciwe stare spodnie
I koszulę trykotową
A na zimę flanelową
|Pies i synek muszą umieć
Pięknie bawić się ze sobą
I rozumieć się tak dobrze
Jakby znali wspólny szyfr
|Spodnie muszą stać na baczność
Kiedy je postawisz obok
Świecznik musi być gliniany
Bo żelazny zły ma wpływ
|Więc gdy będziesz miał zmartwienia
Lub przygnębią cię finanse
I gdy resztką sił przez miasto
Będziesz się do domu wlec
|To tam wskoczysz w stare portki
I w koszulę tak jak w pancerz
I zasłonisz się radarem
Dwóch płonących jasno świec
|I z tą chwilą się rozpocznie
Twój wspaniały odpoczynek
Wszystkie troski się oddalą
I rozpłyną się pomału
|Przyjdą żeby ich pogłaskać
Stary pies i mały synek
A za każdym pogłaskaniem
Będziesz dalszy od zawału
|A jeżeli masz ogródek
To wyjdziecie wszyscy razem
I na trawie rozścielicie
Stary, wysłużony koc
|I siądziecie by podziwiać
Najwspanialszy wynalazek
Wszystkich czasów – dobrą porę
Która się nazywa noc
powrót

Bez aluzji

Hej, nie ma rady na to,
Chodzi wódka za tatą,
Taka z niej bestia chytra.
Na przedzie tata drepta,
A za nim o pół metra
Tupta sobie pół litra…
Już nam się to nie przykrzy,
Bo jużeśmy „przywykłszy”,
Jak mawia wuj znad Niemna,
Zwłaszcza że te pół basa,
Co tak za tatką hasa,
To istotka przyjemna.
Nie złości się, nie rzuca,
O nic się nie wykłóca,
Nikomu nic przeszkodzi.
I tylko czasem tacie
Okrzyk się wyrwie w chacie:
– Znów wódka za mną chodzi!
Mamusia robi fochy.
Mówiąc: – Za mną pończochy,
Też chodzą od tygodnia!
Sprawdzaliśmy to z bratem –
Nie widać… A za tatem
Wódka posuwa co dnia!
Badały tatkę wszędy
Kliniki i urzędy,
Wyszła taka konkluzja:
W wyniku tych analiz
U tatki to realizm
A u innych – aluzja!
Inni myślą umownie,
A nasz tatko – dosłownie,
Obce mu są przenośnie:
„Wódka chodzi” gdy stwierdzi,
To fakt! Ba, nawet śmierdzi,
I tupie coraz głośniej!
Więc cieszymy się szczerze,
Myśląc o charakterze
Prostym naszego tatki.
Zwłaszcza że i za nami
Chodzą już wieczorami
Dwie śliczne, małe ćwiartki!!!
powrót

Bez komplikacji

Człowiek się robi wygodny, człowiek się robi leniwy,
Jak nie ma żadnych problemów, to jest dopiero szczęśliwy,
Ludziom którym brak racji przyznaje łatwo rację,
Bo protest by wprowadził zbyt wiele komplikacji…
Człowiek pomimo nosa przepuszcza różne szanse,
Nie wdaje się w miłostki, ani w duże romanse,
Cóż stąd że księżyc świeci i że szumią akacje,
A jeśli taki romans wprowadzi komplikacje?
Dwaj faceci gdy zarżnąć chcą trzeciego faceta,
Człowiek nawet się nie spyta: – Czego od niego chceta?
Potem co? Komisariat, protokół, indagacje,
To by go mogło wtrącić w zbyt wielkie komplikacje.
Człowiek wie, że po śmierci nic już nie ma, niestety,
Sam nie wierzy, lecz dziecko gania do katechety,
Na msze, na bierzmowanie czy inne konfirmacje,
Bo po co gówniarzowi ma stwarzać komplikacje?
Człowiek lubi by inni za niego decydowali,
Gdy każą to potępi, a gdy trzeba – pochwali,
Klaskali, podpisali i chodu na kolację,
Nieregularne żarcie wprowadza komplikacje!
A różni naukowcy twierdzą zupełnie szczerze,
Że człowiek, to najbardziej skomplikowane zwierzę…
Ha!… kiedy się pomyśli, to jest w tym sporo racji –
Żaden zwierz nie potrafi tak strzec się komplikacji!
powrót

Biała linia

Dla międzynarodowych zbliżeń
I żeby móc pomóc nagle,
Moskwę połączy się z Paryżem
Telefonicznym ekstra-kablem.
Ta wieść radości nam przyczynia,
Będziemy mieć częściowo linię,
Przez Polskę musi iść ta linia,
W żaden jej sposób nie ominie.
Rzucona wszerz naszego kraju
Drga lekko w zagranicznych szeptach –
Moskwa z Paryżem rozmawiają
A w samym środku stoi Dreptak!
A Dreptak stoi gdzieś pod Kutnem
Nerwowo szarpie sprzączki szelek
I myśli sobie:
– Chyba utnę,
Z piętnaście metrów, kuchnia Felek!
W GS-ie z kablem bardzo marnie.
Do województwa nie pojadę,
A tu podłączyć trza młocarnię,
Więc chyba utnę, kurcze blade!
Już dłoń się skrada do tasaka
Co w chacie wisiał se na sznurku,
Gdy nagle w duszy u Dreptaka
Jak coś nie krzyknie:
– Oż ty, burku!
Tak spieszno ci do owych kabli?
Chcesz poprzerzynać – kit ci w brodę! –
Porozumienie – niech cię diabli! –
Kablowe, Wschodu ze Zachodem?
Zaś Dreptak ukląkł na podwórzu,
Łzy mu polały się wielgachne
I jęknął: – o aniele stróżu!
Już mnie nie śtorcuj! Dyć nie ciachnę!
I w tym momencie niebo szare
Się rozchmurzyło, słonko błysło,
Widać przyjęło tę ofiarę
Złożoną nad słowiańską Wisłą.
Świt wstaje, budzi się nadzieja
Co nie jest złudną ani próżną,
Bo oto, po raz pierwszy w dziejach,
Polak mógł urżnąć, a nie urżnął!
powrót

Biały najemnik

Dziwne marzenie często mnie przenika,
Nie żebym chciał się wkraść do wyższych sfer,
Lecz chciałbym mieć białego najemnika,
Co by najemny i biały był jak ser.
Koledzy by po wywalali gały,
W ich wzroku podziw błyszczałby i hołd –
Na przedzie ja, za mną – najemnik biały,
I ja chwilami mu wypłacam żołd.
Powiedzmy, w knajpie siadam przy stoliku
I wykonuję dłonią władczy gest:
– Kelnera sprowadź, biały najemniku!
A on z angielska mówi krótko – Yes!
I już mi go dostarcza szybkościowo.
A kelner – lufę kolta czując tuż
Oraz trzymając ręce ponad głową
– Co podać? – pyta. – Kaszanka! Ale już!!!
Lub weźmy wiec. Zebrali się faceci,
Ktoś rezolucję swą na siłę pcha,
A potem groźnie pyta: – Kto jest przeciw?
A wówczas w ciszy mówię głośno: – Ja…!
A gdy mnie nazwać chcą degeneratem,
To chwytam gwizdek, gwiżdżę fiu fiu fiu
I wchodzi mój najemnik z taaakim gnatem,
I z białoruska pyta krótko: – Nu?
Ach, ten najemnik, jakież daje szansę,
Z jakąż pewnością mogę liczyć nań,
Jakież finezje stwarza i niuanse
Odnośnie pensji, strojów – ba! – i pań!
Więc najemnika chyba sprawię sobie,
To jest marzeniem moim skrytym, lecz
Uprzednio sobie na ten szpas zarobię,
Bo ten najemnik to kosztowna rzecz.
Napiszę o Panamie, Zanzibarze,
Że tu jest dobry rząd, a tam jest zły,
Względnie przeciwnie, tak jak szef mi każe,
Szef mnie wynajął… płaci… C'est la vie!
powrót

Biuro Spraw Beznadziejnych

Posłuchaj, o nocy blada
I zwierzu ukryty wśród traw:
Oto jest smętna ballada
O Biurze Beznadziejnych Spraw!
Niewielkie to biuro się mieści
We wnętrzu mego mieszkania
Przy Beznadziejnej Czterdzieści,
Parter, wstęp bez pukania.
Przychodzą tam po kolei
Albo po kilka osób,
Ci co nie mają nadziei
Na polepszenie losu,
Na przykład nieuleczalnie
Chorzy, co muszą skonać,
Albo ci, co fatalnie
Kochają się w cudzych żonach,
A zwłaszcza w żonach ministrów,
Które się nie chcą rozwieść,
I mnóstwo niedoszłych artystów,
I takich, co piszą powieść
Skazaną na niewydanie
Już w embrionalnym stanie,
I śliczne, choć smutne, panie,
Więc pełne jest moje mieszkanie…
Posłuchaj, o nocy blada,
Ty, zwierzu, posłuchaj ballady,
Jak z tymi ludźmi gadam,
Jakie im daję rady…
Lecz najpierw herbatkę im daję,
Która jest słodka i czarna,
I mówię z udanym żalem,
Że muszę wyjść na kwadrans,
Że chwilę zostaną sami,
Więc niech się nie gniewają…
A potem schowany za drzwiami
Słucham jak rozmawiają…
A w ich rozmowach jest smutek
I żal, i ból, i łzy,
Ale tych rozmów skutek
Nie jest bynajmniej zły,
Bo sobie mnóstwo pocieszeń
Mówią, podają sposoby:
A to na pustą kieszeń,
A to na wszystkie choroby.
I mogą się wygadać,
Ponarzekać, pobiadać
I sprawdzić wielokrotnie,
Że nie cierpią samotnie.
O, zwierzu, który nocą
Błądzisz, wyjąc ponuro,
Posłuchaj teraz, po co
Prowadzę to całe biuro?
Po to, że moje prywatne
Zmartwienia i rozpacze
Wyglądają przy tamtych
Całkiem, całkiem inaczej.
O, takie są malutkie,
O, takie są niewielkie,
Już po prostu nie smutki
Tylko komary lub pchełki
Rozpatrywania nie warte…
Dlatego otwieram w kolejny
Każdy (z wyjątkiem świąt) czwartek
Swe Biuro Spraw Beznadziejnych.
Więc – żebyś w trosce nie żył –
Więc – żebyś nie żyła w płaczu –
Przyjdź do mnie, ponury zwierzu,
Przyjdź, nocy, targana rozpaczą…
powrót

Błędny rycerz

Rycerz Zenobi Dreptak w szmelcowanej zbroi
Stanął zbrojnie i konno u zamku podwoi,
Miał pancerz, hełm i kopię, jak zwykle rycerze,
I miecz, którym uderzył o zamkowe dźwierze!
|Hej, odegrzmiało echo o gotyckie blanki!
Skoczył na nogi książę, spojrzał zza firanki,
Skoczył, spojrzał, oniemiał i zadrżał ze strachu;
Stoi pod drzwiami rycerz Dreptak na wałachu!!!
|Stoi Dreptak wśród blasków, szczęków oraz zgrzytań
I zasuwa monolog, co się składa z pytań,
O taki: – Hej, kto mężny, odpowiedzieć musi,
Która z pań jest piękniejsza od mojej Magdusi?
|Która ma liczko bielsze, mniej zepsute ząbki?
Czyj biuścik przypomina dwa młode gołąbki
Z ryżem? Która jest taka miła, kochana i ładna?
Tutaj struchlały książę wymamrotał: – Żadna!!!
|Wówczas rycerz się zachwiał na swoim bachmacie
I rzekł: – Żadna? To szkoda, o kurtka na wacie,
Bo z Magdą już nie mogę! Jestem u sił kresu…
Tu spiął konia i ruszył w dal, szukać adresów…
powrót

Bodzio na lodzie

Na łyżwiarskich mistrzostwach świata
Bodzio Dreptak, nasz rodak znad Bzury
W rytmie tanga „Apasionata”
Odstawił następujące figury:
Klabraka, podwójnego lutza,
Szpagat imienia towarzyszki Eugenii Palej,
Poczem złapał powietrza w płuca
I kręcił dalej:
Hacela, radebergera,
Fikusa, sukinsyna,
Podwójnego skakanego frajera,
Poczwórnego lewego hunwejbina,
Sussexa, pumeksa, altecheksa,
Schopenhauera, Kanta,
Pitiaforka, Azorka. Reksa,
Wydymanego żyranta,
Pokiwanego oponenta,
Dwa monity, dopinga, urgensa,
Specjalnego korespondenta,
Gospodarczego nonsensa,
Paralaksę, kraksę, etolę,
Hackenkreutza, doktrynera, bigbita,
A poza tym liczne kurdemole,
A na zakończenie dupersznyta!
I okropnie się tym wszystkim utrudził,
Więc gdy huczne oklaski zabrzmiały,
To on się ukłonił…
…i się naraz obudził…
A jego stara powiedziała:
– Wiesz Bodziu, że dzisiaj byłeś wspaniały!
powrót

Bramkarzu, młody bramkarzu

Raz bramkarz młody sobie żył,
Co nigdy bramki nie puścił,
Był chlubą swojej drużyny,
Więc mu śpiewały dziewczyny:
|Bramkarzu, młody bramkarzu,
Ty pilnuj bramki metrażu,
Uważaj, by jakiś wróg
Nie strzelił ci w krótki róg!
Bramkarzu młody, mocarzy,
Obronisz ty nawet rzut karny,
Sukcesów tyś znany kolekcjoner,
Więc kocha cię trener selekcjoner,
Odniesiesz niejeden sukces,
Bo masz błyskawiczny refleks!
|Raz kiedy atak na bramkę sunie,
Zobaczył lubą swą na trybunie,
Siedział z nią jeden stary i łysy,
Ale bogaty, bo trzymał lisy.
|Bramkarzu, młody bramkarzu,
Pobladłeś jak trup na cmentarzu,
Uważaj, bo pędzą wrogowie,
Już są na naszej niestety połowie!
Bramkarzu, w tobie nadzieja,
Zdobylak już strzela z woleja,
Ty patrzysz na lubą ze łzami,
A piła już między nogami!
Już byłby mecz przewalony,
Na szczęście, że to był spalony!
powrót

Budrysy i Novisy

Stary Budrys trzech smyków
Tęgich elektroników
Na dziedziniec przyzywa i plecie:
– Przygotujcie Toyoty
Albo insze gabloty.
Zaopatrzcie się też w ecie-pecie!
Niepotrzebne już wizy,
Możecie jechać do Pizy,
Berlin, Paryż to dziś duperela!
Zakupicie tam śliczny osprzęt elektroniczny,
Wzbogacimy się na nim po tela!
|Na te słowa synowie
To się drapią po głowie,
To po sobie rzucają wzrok chmurny,
Wreszcie mruknął najmłodszy:
Tatko plecie trzy po trzy,
Tatko bardziej pijany, czy durny?
|Tatą najpierw tąpnęło,
Potem głos mu odjęło,
Jakąś do nich wygłosić chciał gadkę,
Wreszcie wydał jedyny
Okrzyk: – Wy skurwysyny!
(Czym obraził nieboszczkę – ich matkę)
Syn najstarszy rzekł na to:
– Nie denerwuj się tato,
Czegóż tato tak bluzga i warczy?
Po cóż ganiać po świecie
Za tym osprzętem, gdy przecie
Na Świdnicką pojechać wystarczy!
|Na Świdnickiej w „NOVISIE”
Wszystko gra, wszystko lśni się,
Radia małe i wielkie jak domy,
Mono, kwadro, stereo,
hajfi, kuku, video,
A nie jakieś szarotki z „Renomy”!
|Słysząc to, stary tata
W tempie godnym wariata
Wystartował raz dwa na zakupy,
A już biegnąc przez Rynek
Rzekł do synka: – Te, synek,
Jakieś ładne tam kręcą się grupy!
|Im był bliżej „NOVISu”
Tym był dalszy od zwisu
Potwierdzając tę prawdę dziejową,
Że w nadziei nagrody
Człowiek – choćby niemłody –
Nawet biegnąc – stać może, częściowo.
I wy też drodzy goście,
Bierzcie sprzęt i wynoście
Podjeżdżajcie syreną, pontiakiem,
TIRem też, gdy ktoś TIR ma,
Nie zbiednieje ta firma
NOVIS, czyli Wiśniewski z Nowakiem
powrót

Burbonowie i Heniuś

Burbonowie wracają, kochani,
Prasa trąbi na różne tony,
Że już wkrótce ma panować w Hiszpanii
Juan Carlos, hrabia Barcelony!
Przyobiecał mu generał Franco:
– W razie gdybym kojfnął, to kapujesz…
Już prześliczne, szczerozłote wdzianko
Juanowa Carlosowa haftuje!
Już się czyści koronę i berło
Stary sługa z hiszpańska klnie:
– Dokumentnie zaśniedziało, ścierwo,
Donnerwetter, carramba, oll:
W innych krajach też ożywienie,
Habsburgowa budzi Habsburga:
– Możesz znowu znaleźć się na scenie!
Włóż-no spodnie i nie siedź jak murga!
Hohenzollern wyszedł przed chałupę,
Sabaudczycy rozejrzeli się bystro,
Kneź Romanow, podając zupę,
Klientelę ochlapał w bistro.
Koburgowie ruszyli w swinga,
Walezjusze koronację ćwiczą,
Zaś Kapetyng do Kapetynga
Rzekł z paryskim wdziękiem: – Nu tak byczo!
A co z Polską? Jak doniosła prasa,
Zootechnik Heniuś Jagiellończyk
Pobił żonę po wypiciu pół basa.
powrót

Casus Józio

Józio, co był dotąd zerem
Pragnął zostać bohaterem.
We śnie wciąż mu się przyczepi
Judym, albo książę Pepi,
Albo rotmistrz Kozietulski,
Zorro lub Cezary Julski.
Także często niesłychanie
Śnią Józiowi się Indianie,
Którzy białe dziewczę podle
Porwają w step na siodle
Poczem krzywdzą je w wigwamie,
A on wbiega i ich łamie,
Strzela z kolta i z pepeszy
A dziewczę się z tego cieszy,
Potem wpada mu w objęcia
A jej tatko ściska zięcia,
Znaczy Józia, zaczem próbna
Ma nastąpić noc poślubna…
Tu się Józio budził zawsze,
Tracąc wizje ci ciekawsze…
Rzecz normalna, że w tej sprawie
Pragnął by tak coś na jawie,
A więc ciągle chodzi, tropi,
Czy gdzieś babka się nie topi,
Żeby ją wydobyć z Odry
I mieć z tego profit szczodry,
Względnie aż do ZOO jedzie
Bo tam białe są niedźwiedzie,
Jakby wpadł ktoś między bestie,
Józio by nastraszył fest je
Potem brawa, radość, kwiaty,
A on bierze ją do chaty…
Czasem chodzi i patrzysie
Czy gdzieś z okna nie kopcisie,
Znaczy czy się gdzieś nie pali,
I – powiedzmy – wszyscy zwiali,
A wysoko na balkonie
Śliczna babka zaraz spłonie,
Ale zanim to nastąpi,
On na ogień dziarsko siąpi,
Oraz niesłychanie zwinnie
W górę wspina się po rynnie!
Zachwycona wyje tłuszcza,
A on się z tą panną spuszcza…
Czując takie powołanie
Chodził dumny niesłychanie,
Oczy miał rozanielone,
I odważnie zbił raz żonę.
Tu skończyła się kariera
Odważnego bohatera,
Bo się przytem tak sforsował
Że na serce wykorkował.
Teraz wniosek: – Jak kto słaby,
Niech uważa z biciem baby!
powrót

Cel

A kiedy jest jeszcze szaro i bardzo wcześnie rano,
I każdy normalny człowiek do poduszki się jeszcze garnie,
Wtedy pan w pewnym wieku wstaje niechętnie z tapczanu,
Przeciąga się i myśli: – No, teraz się zaczną męczarnie…
Jakoż i rzeczywiście; za oknem jeszcze świt blady,
We mgle nieprzyjaznej i zimnej majaczą wilgotne dachy
A ten pan w pewnym wieku zaczyna robić przysiady
Potem kolejno skłony, podskoki i wymachy.
Jeszcze się na zachodzie tli anemiczny księżyc,
Dopiero pierwsi mleczarze stawiają pod drzwiami butelki,
A ten pan w pewnym wieku, nie mając ćwiczebnych sprężyn,
Rozciąga z ogromnym wysiłkiem poczwórnie złożone szelki,
A potem spocony i blady, z ogromnym szumem w głowie,
Stać pod prysznicem nie może, więc ze zmęczenia siada
I kłamie przed sobą: – To po to, żeby zachować zdrowie,
Kondycję i chęć do pracy…
Ale to wszystko nieprawda.
Po prostu ten pan przypuszcza, że kiedyś w przyszłych godzinach,
Kiedy się zdarzy wyjazd na delegację w teren,
To może się zdarzy również jakaś prześliczna dziewczyna,
Która nie wzgardzi tym panem i małym, brzydkim hotelem,
I patrząc na odrapane z lakieru pręty łóżka
Powie, dłoń smukłą oparłszy na fantastycznym biodrze:
– No proszę, masz lat czterdzieści i ani śladu brzuszka!
Nie wiedziałam, że w twoim wieku można wyglądać tak dobrze…
Więc dla tej wizji, co pewnie się nigdy nie ucieleśni
Pan w pewnym wieku zadaje tortury własnemu ciału,
Gimnastykując się co dzień niewiarygodnie wcześnie
Na własnych szelkach, na kocu i na krawędzi zawału…
powrót

Cel i środki

Raz jeden rycerz Dreptak długo się zastanawiał
Jak uczcić i jak uświetnić kolejne Dni Wrocławia,
Aż wreszcie wykombinował zupełnie nie najdurniej,
Że można by urządzić wspaniały rycerski turniej,
W którym by bractwo walczyło na kopie i na rąbankę
I nawet na pierwszą nagrodę ofiarował był swoją kochankę,
Niejaką Dzyndzyk Eulalię, płaską i twardszą od deski,
Lecz jeszcze całkiem na fleku, tak jakoś koło czterdziestki
(no, góra pięćdziesiątki), o kształcie i barwie serdelka,
! wszędzie wywiesił afisze: „Joj, ludzie, okazja wielka!”
Jakoż się wnet i zgłosili, potknąwszy niebacznie haczyk,
Nipolit Dyćko z Kleciny, a ze Swojca Zdziś Samotraczyk
I jęli rozgrywać mecze i walczyć w sposób odważny
Systemem turniejowym, czyli że każdy z każdym.
Wpierw Dreptak dosiadłszy wałacha pokonał do zera Dyćka,
Następnie zaś Samotraczyk onegoż Dyćka też zryćkał,
Stentegowawszy go z siodła niezwykle śmiałym atakiem,
I wreszcie ostatnią potyczkę miał Samotraczyk z Dreptakiem.
Już opuścili przyłbice, ostrogi już koniom wparli,
Już się złożyli kopiami, już się potężnie starli!!!
Kurz się zakłębił w szrankach, krzyknęli z emocji widzowie
I patrzą, a Samotraczyk siedzi jak głupi w rowie,
Zaś Dreptak cwałuje po polu, wiatr w pióropuszu mu świszcze,
I słychać gromkie okrzyki: – Niech żyje nam mistrz nad mistrze!
Prowadzą go do prezydium nagrodę by pokwitował,
A on zbladł, bo zapomniał że nagroda to ta Dzyndzykowa,
I – chociaż chciał się wymigać wołając: – Jam jej nie godzien!
Wetknęli mu babę siłą i ma ją z powrotem na codzień,
Zaś Dyćko i Samotraczyk żyją jak dawniej magnaci…
…tak bywa, kiedy wśród walki – cel walki się z oczu utraci!
powrót

Cel Walki

Raz gdy był wspaniały turniej i rycerze strącali się z koni,
Lechu Dreptak wykombinował jak się pozbyć Dzyndzel Apolonii,
Swej wieloletniej kochanki, w wieku grubo powyżej czterdziestki,
Ponętnej jak ekshumacja lecz za to twardszej od deski.
Owoż chcąc mieć ją z głowy, ustalił taką metodę,
Że kto go zwycięży w turnieju – Apolonię weźmie w nagrodę.
Ledwie to herold ogłosił, natychmiast, na łapu-capu,
Zgłosił się do turnieju niejaki Dyćko z Okapu.
Ogromne i dzikie chłopisko, ozdobne w blizny i w guzy,
Co kiedyś wysadził był z siodła samego Rajmunda z Tuluzy.
– Ha – myśli Dreptak, zerkając na potężnego Dyćka
– Kto jak kto, ale Dyćko mnie bez wątpienia wyryćka.
Muszę prędziutko spaść z konia, żeby nie drażnić goryla,
A przy okazji pozbędę się wreszcie tego babsztyla.
Już pan sędzia ustawił ich w szrankach, sprawdził koniom uszczelki i felgi
I poprosił by rycerskim zwyczajem: zawodnicy rzucali obelgi.
– Panie Dyćku – zapiszczał Dreptak – ubezpieczył pan siebie w ZUS-ie?
Dyćko splunął przez szparę w przyłbicy i powiedział: – Oż, ty konusie…
A że Dreptak był faktycznie nieduży – metr czterdzieści w skarpetkach i w hełmie/
Więc po takiej strasznej obeldze panowanie stracił zupełnie.
Kolanami ścisnął wałacha, zakurzyło się na klepisku
I nim Dyćko się zorientował – dostał kilka razy po pysku.
Zahuczało i zabrzęczało, zakrzyknęli z emocji widzowie,
Dyćko krwawiąc obficie z nosa, siedzi sobie jak głupi… w rowie.
A zaś Dreptak cwałuje po polu, w pióropuszu wiatr jemu świszcze
I już słychać ogólne wołania: – Niechaj żyje nam mistrz nad mistrze!
Już prowadzę go do prezydium, by nagrodę tam pokwitował,
A on zbladł, bo zapomniał, że nagroda to ta pani Aplonia Dzyndzelowa…
Próżno chciał się biedaczek wymigać, próżno wołał: – Jam jej niegodzien!
Przytroczyli mu babę do siodła i znów ma ją z powrotem na co dzień.
Zasię Dyćko żyje szczęśliwie w swoim zamku gdzieś na uboczu…
Tak bywa, gdy w trakcie walki – cel walki utraci się z oczu.
powrót

Cena szczęścia

W jednym z miast sprawozdawca sportowy
Wypluskawszy jak rybka się w wannie
Mocny proszek na ból zażył głowy
I się ubrał niezwykle starannie.
Włożył majtki, koszulę dederon,
Luźne spodnie w jodełkę i sweter…
Stary był to wyjadacz i pieron
Mikrofonu bezbłędny muszkieter!
Wciąż masztowej podobny był sośnie
I szatańską się cieszył kondycją,
Ale czuł, że znów trema w nim rośnie
Tak jak zwykle, przed każdą audycją…
Wypił wódkę, owinął się w szalik
Co był w kratkę różowo-błękitną,
A na piersiach skrył chytrze medalik
Który dziad jego miał, pod Rokitną…
Zjadł miętówkę by oddech mieć świeży,
Powiódł wzrokiem po swoim pokoju,
A tu „Trabant” już zarżał u dźwierzy,
A tu trzeba już ruszać do boju.
Kazał Trabant redaktor kulbaczyć,
Trabant, w każdej mu wierny potrzebie,
Chcąc go jeszcze przed meczem zobaczyć,
Kazał przywieźć do izby, do siebie…
Rannym świtem dzwoniono w kaplicy,
Lecz nie było w kaplicy tej ścisku
Bo był mecz tego dnia w okolicy
Więc kto żyw skupił się na boisku.
Sprawozdawca przy swym mikrofonie
Patrzył okiem obłędnym na stadion
I nerwowo swe własne gryzł dłonie
Aż transmisja zaczęła się w radio.
Wtem poczuł, że jeszcze jest dobry,
Cały spokój mu wrócił dopiero,
Wziął mikrofon i krzyknął: – Dzień dobry!
Do tej pory mamy stan zero zero!
I już dalej, w przepięknej polszczyźnie
Mówił wszystko, kto kogo przewraca…
…wielu mamy sprawozdawców w ojczyźnie,
Lecz nikt nie wie, jaka ciężka to praca!!!
powrót

Centrum

Ta noc była wesoła i kolorowa jak festyn,
Ciepłe morze odbijało różne neony i ognie,
Na oświetlonych tarasach grały liczne orkiestry
A pewien mały człowieczek stał w hotelowym oknie.
Stał i tak sobie myślał: – Przyjechałem do tego kraju,
Niczego mi tu nie braknie, pokazują mi różne cuda,
I słucham tych świetnych orkiestr, a wiem, że nie dla mnie grają,
I wiem, że w tej całej imprezie jest jakaś nieprawda i złuda.
Bo kiedy tak tutaj stoję, a tam trwają głośne zabawy,
To wtedy czuję samotność, zazdrość i własną nędzę,
I myślę, że tam się dzieją jakieś miłe i ważne sprawy,
Więc wkładam koszulę i krawat i i golę się i tam pędzę.
A tam cóż? Ludzie tańczą, a inni piją likier,
Kiwają na kelnerów, kręcą w palcach podstawki od piwa,
A kiedy się dobrze przyjrzę przez swój najlepszy cwikier,
To widzę, że oni myślą, że ich też tutaj ktoś kiwa…
Też patrzą podejrzliwie na światła modnego kurortu,
A potem się nagle zrywają, płacą i idą precz
Ku nostalgicznym syrenom, pełnomorskiego portu,
Bo może tam właśnie odbywa się najważniejsza rzecz?
A taka rzecz nie istnieje. Są inne – małe i duże,
Są takie o których się pisze, i inne, o których się wie,
A jeśli nawet istnieje, to w moim dalekim biurze,
W mieście gdzie niebo jest szare, a ekspedientki są złe…
Tak myślał człowieczek. I jęczał od żalu i od kłopotu.
I siadał, i pisał do domu niespokojny i długi list,
I liczył noce, co jeszcze dzieliły go od powrotu.
A za oknami hotelu szalał bajeczny twist.
powrót

Chirurgia

Ach jakiż sukces i ulga,
Ach wreszcie, ach nareszcie
Powstała plastyczna chirurgia
W naszym zapadłym mieście!
Powstała chirurgia plastyczna,
Więc koniec ze smutkiem i chandrą –
Jak Gina możesz być śliczna,
Śliczny – jak Marlon Brando!
Przychodzą całe wycieczki
A inni przychodzą sami:
– Poproszę mi wyciąć woreczki!
Nie te! O tu, pod oczkami!
Pan chirurg jak dobra wróżka,
Ogromna jest jego władza:
Jednemu przyszywa uszka,
Drugiemu zmarszczki wygładza,
Tu skrobie coś, tam przybija,
Ówdzie ostrożnie przykleja,
Czasami to taka szyja
Mu wyjdzie, że o jeja!
A czasem jakiś mąż sprytnie
Błaga chirurga na stronie:
– Niech pan tu trochę wytnie
A tam dołoży żonie!
A znowu kiedy indziej
Stawia zadania trudniejsze:
– Może tak panu wyjdzie
Zrobić z niej dwie, a szczuplejsze?
Jan Dreptak, co nos miał jak rubin
A uszy jak dwa naleśniki,
Też piękny się stał jak cherubin
I pobiegł do swojej podwiki,
Co też była przedtem szantrapa,
A nawet – powiedzmy – Ksantypa,
Podobna od góry do Flapa,
A za to od dołu Flipa.
Wszedł do niej i usiadł z wrażenia,
Bo też wyglądała cudownie,
Gdyż chirurg jej był powymieniał
Co tylko się dało dosłownie!
I zaraz przypadli do siebie
I miłość ujęła ich w dyby,
I było im dobrze jak w niebie,
Lecz Dreptak zmarkotniał jak gdyby,
Bo żona paskudna jak Jelcz
Nad ładną przewagę ma tę
Że można sobie przy niej wyobrażać Raquel Welch,
A przy pięknej kogo? Des Funes???
powrót

Choinka

Oto choinka stoi w pokoju:
Piękna, jak jeleń u wodopoju.
A na niej bombki, trąbki, gołąbki,
Srebrne jarząbki i złote ząbki,
I landszafciki Szklarskiej Porąbki,
Pędzla malarza Gwidona Pompki.
Stoi choinka, jak to choinka.
Pod nią rodzinka, jak to rodzinka.
Znaczy się chłopczyk oraz dziewczynka,
dziadkowie – staruch i starowinka,
Dalej taticzek tudzież maminka,
Szwagier, niejaki Hilary Świnka,
Okaz cwaniaczka i sukinsynka,
Wreszcie kuzynka na wpół kretynka,
A pod nią kocur, chomik i psinka.
Słowem – typowa, zwykła rodzinka.
Zaraz serdecznie się ucałują,
Śliczną piosenkę zaintonują,
Z dziećmi figlarnie pobaraszkują,
Do stołu siądą, papu skosztują,
Mlasną, do pełna się naładują,
Pogwarzą i popolitykują,
Wszystkich znajomych obtentegują,
Flachę otworzą i się podtrują,
Potem nawzajem się poturbują.
A wtedy przyleci aniołek,
Z gwiazdeczką jak lśniący węgielek,
Wylizie ostrożnie na stołek
I powie „Och, ale bajzelek”.
I zaraz fru na ulicę,
A zamiast prezentów i schedy,
Zostawi im obietnicę –
– Jak się poprawią, to wtedy…
A oni by może i chcieli,
Ale by pewnie nie umieli,
Ponieważ to jest zwykła rodzinka.
Znaczy się chłopczyk oraz dziewczynka,
dziadkowie – staruch i starowinka,
Dalej taticzek tudzież maminka,
Szwagier, niejaki Hilary Świnka,
Okaz cwaniaczka i sukinsynka,
Wreszcie kuzynka na wpół kretynka,
A pod nią kocur, chomik i psinka.
Słowem – typowa, zwykła rodzinka.
Oraz przesadnie piękna choinka,
Która zajmuje najlepszy kąt.
Jakby nie było -- Wesołych Świąt!
powrót

Choinka knezia

Raz na zamku w Kocmyrzu okrutny kneź Dreptak
Kazał był burgrabiego powiesić na trzepak,
Za to, że ten burgrabia kradł wprost niesłychanie,
Lecz księżna zawołała: – Ja mam dziś trzepanie!
Muszę na święta z kurzu oczyścić kobierce,
Chcesz wieszać – szubienicę wystaw, moje serce!
– E, zaraz szubienicę! – krzyknął książe w gniewie
– Weźcie go i powieście, o, na tamtym drzewie!
Jakoż i powieszono skazańca na świerku
Stojącym przede zamkiem, na niedużym skwerku,
A skazaniec był w szaty świecące odziany
I miał na sobie śliczne, błyszczące kajdany
Z długimi łańcuchami, które przez igliwie
Zwisając, wśród zieleni lśniły migotliwie.
Kneź patrzył, a do serca mu wpełzały smutki
I wspomnienia, jak jeszcze był całkiem malutki,
I przypomniała mu się babcia starowinka,
Rodzice, stół, opłatek i śliczna choinka,
I łzy mu się polały, i chcąc przeszłość wskrzesić,
Zawołał: – Proszę jeszcze kucharkę powiesić!
Powieszono kucharkę, co w białym fartuchu
Wyglądała jak jeden z owych czystych duchów
Skrzydlatych, które zwykle w okresie choinki
Przynoszą dzieciom różne śliczne upominki…
Zaś książę pił i płakał i wołał wzruszony:
– Dowiesić kogoś z prawej…! teraz z lewej strony…!
Hetman wyżej…!, pan ochmistrz mi zasłania dwórkę…
Teściową koło pieńka, a wujka na górkę!
Właśnie śnieżek jął padać i wszystko przyprószył,
A kneź Dreptak do reszty urżnął się i wzruszył,
I wybełkotał: – Ludzie! Hej, czy mnie słyszycie?
Zasadźcie jeszcze kogoś tam, na samym szczycie,
I fertig, można siadać do świętej wigilii!
Lecz wszyscy albo zwiali, albo już nie żyli,
Więc kneź, co był od wódki zupełnie zaczadział,
Wylazłszy na choinkę – sam na szpic się nadział,
Bo choinka bez szpica – to już jednak nie to!
…to dobrze, gdy dyktator jest również estetą!
powrót

Chorąży

Pewien chorąży postępu
Wszedł na chwilę do ustępu,
(Albowiem nawet chorąży
Z przerwami do celu dąży)
A póki co – swą chorągiew
Oparł o ławkę, czy stągiew,
Bo jak się człowiekowi zechce,
To mu głupio dzierżyć drzewce…
Niestety, tą samą ścieżką
Szedł niejaki Dreptak Mieszko,
Dosyć podejrzany ciura,
Chociaż szlachcic, herbu „Rura”,
I gdy chorągiew zobaczył –
To natychmiast ją zahaczył,
Bo miał taki zwyczaj kreci
Że brał wszystko, jak podleci:
Bieliznę, konie, medale,
Babki i inne detale.
Wziął tę chorągiew i chodu,
A tu za nim ćma narodu!
każdy rzuca chatę, harem,
I leci za tym sztandarem,
Bo był na nim szczytny slogan –
„Naprzód” lub „Hajda na pogan!”,
„Oswobodzim Ziemię Świętą”,
Czy „Precz z feudalną rentą!”,
„Przez śmierć rycerską – do raju”,
Tak czy siak – coś w rodzaju.
Kto żyw tylko za nim podał się
A wtem Dreptak zatrzymał się,
Strzepnął pył, poprawił kurtę
I zastukał w jakąś furtkę,
Za którą potem wygodnie
Siedział prawie dwa tygodnie,
A że ludziom ziąb dokuczał –
Ktoś zajrzał dziurką od klucza,
I wydał okrzyk paniczny:
– Ludzie! Toż to dom publiczny!
Tłum od razu się rozluźnił,
Postęp się mocno opóźnił,
Zaczęły się gwałty, picie
I dzielnicowe rozbicie,
Wojny, rozbiory, powstania,
A wszystko przez tego drania!
Ów fakt – wniosek wysnuć każe:
– Ważne hasło na sztandarze,
Dobrze jednak jest, gdy wie się
Kto ten piękny sztandar niesie
Oraz do jakiego celu?
Bywa, że i do bordelu…
powrót

Chuda ruda

Marynarz Maksymilian Faja
Na koi siadł w kajucie swej,
Już bryzgi wody na bulajach
Świadczą, że statek ruszył w rejs.
Marynarz Faja Maksymilian
Cygaro ssie i patrzy w sufit,
Coś tam wspomina, coś przeklina
I płacze, płacze jak głupi.
|To było rude i chude
Stworzenie portowe,
Lubiło białą wódę
A ciuchy fioletowe.
Gdzie tam fiolety
Do rudych włosów,
Jak kastaniety
Do bigosu.
Opalona była na brązowo,
Na rudo, na fioletowo,
Ruda chuda i fioletowa,
Więc marynarz wziął i zwariował.
Już nie kusi go Hamburg i Londyn,
Już nie musi mieć dużych blondyn,
Taki był mocny,
Taki miał luz,
A tu chuda, a tu ruda,
A tu ruda chuda blues.
Aż po miesiącu czy po roku
Przebywszy mnóstwo mil i burz
Statek ponownie wszedł do portu,
Ale tej rudej nie ma już,
Podobno zwiała z jakimś szejkiem,
A drudzy mówią, że to z Czechem.
Więc nie wiadomo, z szejkiem czy Szwejkiem.
A może ze szpiegiem lub Szwedem?
Nie kochaj rudych i chudych,
Panie Boże broń cię,
Płyń lepiej na Bermudy,
Utop się w Trójkącie.
Jak ktoś do rudych włosów
Nosi ciuchy fiolet,
Najlepszy na to sposób –
Pistolet.
|…ale ona była na brązowo
Opalona, na fioletowo,
Ruda chuda i fioletowa,
Chyba każdy by dla niej zwariował,
Zwłaszcza oczy miała takie jasne
I sukienki jakieś takie ciasne.
Co tam New York,
Co tam Santa Cruz,
Tylko chuda, tylko ruda,
Tylko ruda chuda blues.
powrót

Cichociemni

Są tacy cichociemni
Ogromnie nieprzyjemni
Którzy mnie śledzą,
I jak tylko coś zbroję,
To zaraz żonie mojej
Wszystko powiedzą…
Nie wiem czy to blondyni,
Bruneci czy szatyni
Czy może rudzi?
Czasem myślę, że w tłumie
Jakoś ich poznać umiem,
A guzik…
Kończą się dla mnie marnie
Kina, parki, kawiarnie
I spacery en deux,
Wracam do domu: w progu
Stoi żona. Jej bogu!!!
Już wszystko wie!
Myślę, dziwię się szczerze,
Skąd ona forsę bierze
Na to śledztwo bez przerwy i luki?
Jak się z nimi oblicza?
Czy mają u niej ryczałt,
Czy są płatni – że tak powiem – od sztuki?
Kiedyś z jedną Kwiatkowską
NA pustynię Błędowską
Pojechałem, bo tam duży horyzont,
Równina, słońce świeci,
Więc już żadni faceci
Nie ukryją się i nie zbliżą,
Okolica puściutka,
Spostrzegłbyś krasnoludka,
Sytuacja wyraźna i prosta!
Niestety… bez rezultatu…
Opuchlizna – o, ta tu –
To nie żadna, proszę państwa, okostna…
Cichociemni mnie śledzą,
Wszystko żonie powiedzą,
Życie w trosce i smutku mi płynie,
Tylko Jaś kumpel twierdzi
Że skąd, nikt mnie nie śledzi,
Tylko że każda, żona jak jest trochę wprawiona,
To od razu wszystko pozna po… minie.
powrót

Cieplarniane warunki

Gdy dyrektor przechodził przez biuro to zrobiła się taka cisza,
Że było słychać nawet jak pchły oddychają na myszach
Siedzących w biurowych norach, i jak muchom zginają się łokcie
I jak księgowej Maniusi odrastają gwałtownie paznokcie
I jak kierownik w myślach robi podwładnych na szaro,
I jak księgowemu Kopcimęckiemu sypie się pierwszy zarost
Oraz jak kontystce Miętusik starzeją się ciepłe papucie,
I jak w buchalterze Serojdaku budzi się nagłe uczucie
Do wspomnianej uprzednio Maniusi, i jak Maniusia myśli: „a chała!”
I jak w zaszczepionym na dur brzuszny Samotraczyku wytwarzają się przeciwciała,
I jak Pipulskiej robią się zmarszczki, i jak Kupścia zgaga piecze
I jak łysieje Superfajczak i mnóstwo innych rzeczy,
Ale to były odgłosy ciche, więc faktycznie panowało milczenie
W którym trzeszczały artretycznie kroczącego dyrektora golenie
I kolana, i w ten sposób dyrektor już się zbliżał do wyjściowych drzwi
Gdy wtem Dreptakowi w żołądku jak zapiszczy coś „pi pi pi…”
A zabrzmiało to w ciszy śmiertelnej jak bomba wodorowa,
Lub raczej – jak się okaże – jak salwa honorowa,
Bo dyrektor, nie przywykły do huku, pomyślał, że coś wybucha
Więc zbladł, zatrzepotał rękami, zadarł nogi i oddał ducha.
I leżał. A żołądek Dreptaka śpiewał nad nim jak zespół „Mazowsze”
Tak, tak… cieplarniane warunki nie zawsze bywają najzdrowsze!!
powrót

Co i dlaczego?

Dziś jeden pan mnie bardzo speszył,
Pytając ze zmarszczonym czołem:
– Panie, a cóż tak pana cieszy,
Czegóż pan taki znów wesołek?
Ba… Co mnie cieszy? Prawie wszystko,
Taka już jest natura moja,
Tak krótki romans z szansonistką
Jak długie wczasy w Międzyzdrojach.
Cieszy mnie mały biały domek,
I wiza, i odnowa wizy,
Mój własny cieszy mnie potomek,
I na talerzu smaczne pyzy,
Z Flipem i Flapem film kretyński,
Spokojny sen na trawce w cieniu,
Dzierżanowskiego gdy z Dzierżyńskim
Szef mój pomyli w przemówieniu,
I gdy się mogę ubrać modnie,
I gdy się mogę tarzać w sianie,
I gdy Guciowi spadną spodnie,
I kiedy Nobla ktoś dostanie,
I kiedy ktoś dostanie w ucho,
I kiedy komuś wytną narośl,
I kiedy Henio za dziewuchą
Zacznie uganiać się na starość,
Cieszy mnie wzrost hodowli owiec
I wyraz cieszy mnie „Pergola”,
I ozonator, i ślizgowiec,
I nasza własna Pepsi-Cola,
Cieszą mnie z Jelcza autobusy,
Poprawy cieszy mnie nadzieja,
Cieszy że Franio ma platfusy,
Bo lepiej, że on ma, a nie ja…
na koniec przyznać się ośmielę
Że cieszy mnie aż do rozkoszy
Kiedy za takie duperele
Mogę zarobić kilka groszy…
powrót

Co jest grane

Gdy czasem muzyk z filharmonii,
Który dotychczas grał wspaniale,
Wypuści nagle puzon z dłoni,
Fałszywym bekiem trwożąc salę,
I gdy przeżywa swój upadek
Z ust (i z rozpaczy) tocząc pianę,
Klasycznie prosty to przypadek:
– Ten facet nie wie, co jest grane!
Gdy brydż u lorda trwa Artura
Of Birmingham i sir do sira
Znienacka się odezwie: – Fura!
Lub chce wziąć lewą na jokera,
A potem w nagłym pomieszaniu
Wychodzi miast przez drzwi – przez ścianę,
Rzecz można ująć w jednym zdaniu:
– Ten facet nie wie, co jest grane!
Gdy Zyzio Dreptak przy herbacie
Do młodej ozwie się rodaczki:
– Rad jestem gościć panią w chacie,
Mam bowiem bardzo ładne znaczki!
I gdy faktycznie wyjmie klaser,
A dziewczę wyjdzie zapłakane,
Prawda jaśniejsza to niż laser:
– Ten facet nie wie, co jest grane!
Gdy zaś satyryk pisze wierszyk,
A w nim piętnuje, jątrzy, pyta,
Śmiechem cukrując ból najszczerszy,
I gdy to Znawca Satyr czyta,
A potem prędko mu przykleja
Napis: „intencje podejrzane”!
Satyryk mówi: – Beznadzieja!
Ten facet nie wie, co jest grane!
…ale przeminą dni i lata,
Minie satyryk, minie Znawca,
Ten drugi osieroci fiata,
Ten pierwszy – psa i dług u krawca.
I gdy powiodą ich przed Zbawcę
Marsza Chopina dźwięki znane,
Satyryk trąci w ramię Znawcę:
– Stary, wciąż nie wiesz, co jest grane?
powrót

Co można

Można wrednym być jak Czombe,
Podłożyć pod tapczan bombę,
Nie wiedzieć kim był Jan Trzeci,
Uwieść matkę trojga dzieci
I – pozostawszy z czwórką –
Jeszcze nazwać wodną kurką.
Można wykiwać milicję
I się stoczyć na pozycję,
Można też ubogiej psinie
Naubliżać po łacinie,
Wyżreć resztę jadła z miski
I jeszcze jej obić pyski.
Można pracowitej pszczółce
Zabrać siłą miodek z mordki,
Można w biednej, wiejskiej szkółce
Zepsuć elektryczne korki,
Można też podeptać gazon,
Można puścić prąd w sztachety
Można napaskudzić w wazon
Wrzucając doń liczne pety,
Ciotkę co magluje żagiel
Można nagle pchnąć biedaczkę,
A kiedy przejdzie przez magiel –
Zrobić z ciotki wycieraczkę.
Można też w pociągu sztuczki
Urządzić brzydkie czasami,
Krzyżując rączkę od spłuczki
Klozetowej, z hamulcami,
Poczem kto szarpnie, ten straci,
Pociąg stanie – gość zapłaci.
Każda z tych rzeczy jest zdrożna
I ukaraną być musi,
Ale ostatecznie można
Jak już kogoś bardzo kusi,
lecz niech wszyscy pamiętają
Że nie ma gorszego świntuszka
Niż ten co udaje że nie widzi w tramwaju
Że obok stoi zmęczona, ciężarna staruszka.
powrót

Co o nas myślą?

Taki sam problem odwiecznie
Niezdrową ciekawość w nas budzi:
Pragniemy wiedzieć koniecznie,
Co o nas myślą Francuzi.
Czy chwalą nas, czy z nas szydzą,
Szanują nas, czy gardzą,
W ogóle jak nas widzą,
I czy są dumni z nas bardzo?
|Tymczasem to prawda niezbita,
Że od czasu soboru w Konstancji
Nikt nigdy nas się nie spytał,
Co my sądzimy o Francji,
Przeto dość smutna obawa
Czasem mnie nagle nachodzi,
Że Francuzów cała ta sprawa
Kompletnie nic nie obchodzi,
|i trudno ich o to winić,
Bo spójrzmy na to bliżej:
Paryż – bez naszej opinii –
Nada! zostanie Paryżem,
I jakie byś, bracie, miał zdanie –
Montmartre zostanie Montmartrem,
Bardotka – Bardotką zostanie,
A Jean Paul Sartre – Jean Paul Sartrem.
|A zresztą – cóż ich ma skłaniać,
By o nas myśleć stale?
Toć bliżej jest Hiszpania
I Deutschland uber alles,
I Anglia, i Szwajcaria,
Ba, nawet poniekąd Turcja,
A Francuz ma jak wariat
Myśleć: – A cóż tam na Kurpiach???
|Ech, zróbmy się wreszcie duzi,
Przestańmy się trapić myślą,
Co o nas myślą Francuzi –
Myślę, że nic nie myślą,
A jeśli im się już zdarzy,
To myślą w tej proporcji,
W jakiej my o Dakarze…
No, góra, powiedzmy o Szkocji…
|Natomiast – moim zdaniem –
Ciekawszy problem jest inny:
Co o nas myślą Rosjanie,
Albo Litwini w Wilnie!
Ha, dałem upust szczerości
Bez wahań i bez negliżu…
..ciekawe, co o mojej twórczości
Sądzą ostatnio w Paryżu?
powrót

Corrida

Chcąc zdobyć jakieś środki
Na ściągnięcie zagraniczników,
Sołtys gromady Grzmotki
Urządził walki byków
Ściśle według hiszpańskich wzorów,
A tamtejszy klub KS „Riviera”
Miał mu spośród swoich seniorów
Dostarczyć jakiegoś torrera.
No i dostarczył jednego Dreptaka,
Zaś logika tej decyzji była prosta:
Po pierwsze Dreptak był konus i pokraka,
Po drugie nie wywiązał się z obowiązkowych dostaw,
Po trzecie bardzo ładną żonę w domu chował,
Więc jakby go byk zadźgał, toby go nikt nie żałował,
Nie wyłączając tej żony,
Organisty oraz jeszcze paru innych gości.
…stoi Dreptak uzbrojony
W nóż nie najlepszej jakości.
Wójt gwizdnął, skrzypnęły zawiasy i z obory wypadł w mig
Ogromny, krasy byk!!!
Rozpłodowiec, własność Kwiatkowskiego,
Osobnik jurny i zdrowy,
Któremu aż z województwa poznańskiego
Przyprowadzano krowy.
Wyleciał, zaryknął czule,
Zapewne przypuszczając,
Że ujrzy jakąś krasulę
A ujrzał coś ala zając.
Pokrytego wyliniałym włosem,
Stojącego na krzywych nogach,
Węszącego czerwonym nosem
Oraz jęczącego: Łolaboga.
Byk, który nie jadł obiadu,
Więc ze złości był w morderczym nastroju,
Mruknął: – Dam ja ci, dziadu! –
Zadarł ogon i pognał do boju.
Biedny Dreptak na kolana gruchnął,
Bo sądził, że to ostatni jego dech,
I ten dech by wydać – mocno chuchnął!
Byk poniuchał ten oddech i zdechł.
Ot zupełnie nieoczekiwanie
Przewrócił się do góry nogami.
Próżno Kwiatkowski z trzema szwagrami
Mu robili sztuczne oddychanie
Metodą usta – usta,
A Kwiatkowska zawodziła jak płaczka:
– Ludzie, Co stoita? Dyć się rusta,
Ratujcie tego biedaczka!
Ale nikt się z pomocą nie kwapił,
Wszyscy w krzyk: – Hej, kumie Dreptaku,
Puść no farbę, gdzieś to się napił
Takiego zacnego koniaku?
Co? Koniaku? – rzekł Dreptak. Ot, durak!
Koniak nie ma takiej krzepy mocnej,
To jest oryginalny amerykański denaturat
Ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej!
Tu pokazał zebranym flaszkę,
Zaś ludność wyciągając szyję
I podziwiając prześlicznie wyrysowaną czaszkę,
Mruczała: Holinder! Tam to się żyje!!!
(alternatywnie: Mówiła: – Tam to się kurwa żyje!”).
powrót

Co tak pachnie?

Kto poczuje, ten się żachnie:
– Co tak prześlicznie pachnie?
Czy fijołek, czy róża
Piękną wonią nas odurza?
Może to jest zapach piżma?
Może to dziadunia ciżma?
Może drogich perfum szereg
Lub szwajcarski zdrowy serek?
Może piecze się indyczka?
Może trzeba zbić Ludwiczka?
Może zapach to radosny
Nadchodzącej z wolna wiosny?
Każdy biada i się głowi,
Szukają daleko i blisko,
A to tylko tatusiowi
Pachnie jakiś lewy wyskok!
|Wersja II, pt. „Może”
Kto poczuje, ten się żachnie:
– Co tak podejrzanie pachnie?
Czy fijołek to, czy róża
Swoją wonią nas odurza?
Może to jest zapach piżma?
Może to dziadunia ciżma?
Może bimber, trabant może?
Mże to tak coś na dworze?
Może piecze się indyczka?
Może trzeba zbić Ludwiczka?
Może idzie kapral dziarski?
Może niosą ser szwajcarski?
Może wywaliło szambo
Albo wyświetlają Rambo?
Może kompost wiozą wózkiem?
Może wyjeżdżają Ruskie?
Może narzeczony cioci
Gdzieś w pobliżu ciocię grzmoci?
Ni to flaki, ni powidło,
Ni to sedes, ni kadzidło.
Każdy bada i się głowi,
Skąd ta woń początek bierze…
A to przecież tatulkowi
Pachnie fotel w Belwederze!
powrót

Cud mniemany

W roku tysiąc sześćsetnym osiemdziesiątym trzecim
Jan Sobieski podskoczył aż mu spadła burka,
Roześmiał się i zakrzyknął: – Dziękuję wam, dzieci,
Bardzo żeście fachowo rozgromili Turka!
Faktycznie, gdzie nie spojrzeć – tam tureckie trupy
Leżały pociachane jak jaka rąbanka,
Tu inwentaryzował ktoś zdobyte łupy,
Ówdzie łkała z radości wyzwolona branka,
Gdzie indziej różnym rannym dziury zalepiano
Razowcem, ugniecionym sprytnie z pajęczyną…
A wtem do króla podszedł padre d'Aviano,
Świątobliwy kapucyn ze zmartwioną miną,
Przysiadł na jakimś trupie, z kurdybanu teczkę
Otwarł, wyjął z jej wnętrza rękopis ozdobny
I rzekł kwaśno:
– Znów jedną tutejszą dzieweczkę
Cud spotkał i akt łaski nieprawdopodobny…
Król drgnął lecz wziął się w cugle. Nie podnosząc głosu
Mruknął: – To prowokacja księże i obelga…
– Dałby Bóg – ksiądz wyszeptał – nie lubię donosów,
Lecz to fakt. Panna zwie się Pappendeckel Helga,
Lat osiemnaście. Ją to ubiegłej niedzieli
Gdy była zatrudniona przy pasieniu bydła
Dopadli – jak tu pisze – dwaj piękni anieli
Strojni w ogromne, bardzo szeleszcące skrzydła
Król przez ściśnięte zęby kilka słów wyszeptał,
Zrobił się fioletowy i siny na twarzy,
Aż warknął:
– Oczywiście… Kwiatkowski i Dreptak!!!
I wrzasnął:
– Wołać mi tu rotmistrza husarzy!!!
powrót

Cwani Żydzi

Polscy Żydzi zawsze mieli bezpieczniki lub uszczelki
Co chroniły jakoś ich przed kłopotami
Na koszt państwa posprowadzał Żydów król Kazimierz Wielki
A Polacy się musieli przywlec sami.
|W drugiej Rzeczypospolitej Żydzi mieli jeszcze lepiej,
Sprzedawali mnóstwo śledzi albo tkanin,
Każdy Żyd z podstępną miną stał za ladą w swoim sklepie
I sprzedawał na złość taniej niż chrześcijanin.
|Nawet okres okupacji też się polskim Żydom przydał –
Po podwórku Himmler miotał się z armatką,
Zaś w mieszkaniu Polak z Polką ukrywali swego Żyda,
A czy Żyd Polaka ukrył? Bardzo rzadko.
|Teraz zwłaszcza, gdy się w życie historyczny układ wciela
Szewardnadze – Ribbentrop – Mołotow – Genscher,
Żydzi znowu mają z górki – mogą zwiać do Izraela,
A ja kurwa znów pod Kutnem z szablą w ręce.
powrót

Cykl

Ludzie dbają o siebie,
Ludzie dbają o siebie,
Ludzie dbają o siebie stale.
Uważają na siebie
I chuchają na siebie,
Noszą ciepłe skarpety i szale.
Zażywają mikstury,
Wybierają się w góry,
By oddychać pełnymi płucami,
Zabijają kurczaki,
Przyrządzają przysmaki
I wzmacniają swój wątły organizm.
|A tu lata mijają,
A ci ludzie wciąż dbają;
Góry, kury, mikstury, et cetera,
Lecz rzecz dziwna tym niemniej,
Choć to nie brzmi przyjemnie,
Coraz gdzieś jakiś człowiek umiera.
Inni wzrokiem go mierzą,
Patrzą, ale nie wierzą,
Czasem któryś z nich westchnie: „o rany!”
Szepcą do siebie w sieniach
Józek popatrz na Henia
Choć nieboszczyk a jaki zadbany!
|I znów lata mijają,
I znów ludzie wciąż dbają;
Góry, kury, mikstury et cetera,
Lecz rzecz dziwna tym niemniej,
Choć to nie brzmi przyjemnie,
Coraz gdzieś jakiś człowiek umiera.
A potem, po pogrzebie,
Znów jest słońce na niebie,
Ten sam cykl widać znów w świetle słońca
Ludzie dbają o siebie
Ludzie dbają o siebie
Ludzie dbają o siebie do końca.
powrót

Ludzie dbają o siebie

Ludzie dbają o siebie, ludzie dbają o siebie
ludzie dbają o siebie stale
uważają na siebie i chuchają na siebie,
noszą ciepłe skarpety i szale
zażywają mikstury, wybierają się w góry,
by oddychać pełnymi płucami
zabijają kurczaki, przyrządzają przysmaki
i wzmacniają swój wątły organizm
Ludzie dbają o siebie/2x/
ludzie dbają o siebie stale
uważają na siebie i chuchają na siebie/2x/
noszą ciepłe skarpety i szale
A tu lata mijają, a ci ludzie wciąż dbają
góry, góry, mikstury etc.
Lecz rzecz dziwna tym nie mniej
choć to nie brzmi przyjemnie
coraz gdzieś jakiś człowiek umiera
inni wzrokiem go mierzą, patrzą, ale
nie wierzą, czasem któryś z nich westchnie
„O rany!”
Szepcą do siebie w sieniach
Józek popatrz na Henia choć nieboszczyk
a jaki zadbany
Ludzie dbają o siebie/2x/
Ludzie dbają o siebie stale
uważają na siebie i chuchają na siebie,
noszą ciepłe skarpety i szale
A tu lata mijają, a ci ludzie wciąż dbają,
góry, góry, mikstury etc.
lecz rzecz dziwna tym niemniej
Choć to nie brzmi przyjemnie
coraz gdzieś jakiś człowiek umiera
A potem, po pogrzebie znów jest słońce na niebie
ten sam cykl widać znów w świetle słońca
Ludzie dbają o siebie/2x/
Ludzie dbają o siebie do końca
Ludzie dbają o siebie/2x/
Ludzie dbają o siebie stale
uważają na siebie i chuchają na siebie,
noszą ciepłe skarpety i szale
powrót

Cysorz

Cysorz to ma klawe życie
Oraz wyżywienie klawe!
Przede wszystkim już o świcie
Dają mu do łóżka kawę,
A do kawy jajecznicę,
A jak już podeżre zdrowo,
To przynoszą mu w lektyce
Bardzo fajną cysorzową.
Słychać bębny i fanfary,
Prezentują broń ułani.
|– Posuń no się trochę, stary!
Mówi Najjaśniejsza Pani.
Potem ruch się robi w izbach,
Cysorz z łóżka wstaje letko,
Siada sobie w złoty zycbad,
Złotą goli się żyletką
I świeżutki, ogolony,
Rześko czując się i zdrowo
Wkłada ciepłe kalesony
I koszulkę flanelową.
|A tu przyjemności same
Oraz niespodzianek wiele:
Przynoszą mu „Panoramę”,
„WTK” i „Karuzelę”,
„Filipinkę” i „Sportowca”
I skrapiają perfumami
I może grać w salonowca
z Marszałkiem i Ministrami.
|Salonowiec sport to miły,
Lecz cesarska pupa – tabu!
On ich może z całej siły,
A oni go muszą słabo…
Po obiedzie złota cytra
Gra prześliczną melodyjkę,
Cysorz bierze z szafy litra
I odbija berłem szyjkę.
Potem ciotkę otruć każe
Albo zaszlachtować stryjca…
Dobrze, dobrze być cysorzem,
Choć to świnia i krwiopijca!
powrót

Czerwony dżoel

W obskurnym barze, najpodlejszym ze wszystkich barów
Czerwony Dżoel oszukańczo rozbił bank,
Orkiestrze rzucił hojną ręką sto dolarów,
Niech mu orkiestra gra wiązankę starych tang.
Już drży w powietrzu motyw znany i zużyty,
Co na głos pana wraca jak wierny pies,
A z nim wracają wyświechtane rekwizyty,
A Dżoel słucha i ma oczy pełne łez –
O dalekiej dziewczynie
(to było, Dżoel w Casablance)
O miłości i winie
(pamiętasz, wino miałeś w szklance)
O walczących fregatach,
Grzmiących salwą wszystkich burt,
O tajfunach i passatach,
O nieważnych dziś już datach
Które zabrał morski nurt.
W obskurnym barze, najpodlejszym chyba w świecie
Czerwony Dżoel nagle z miejsca podniósł się,
Chciał coś powiedzieć, lecz się zachwiał na parkiecie,
Chciał kogoś wołać, ale tylko szepnął: – Nie…
W orkiestrze trąbka zadławiła się falsetem
Ku leżącemu chciała podejść morska brać,
Lecz Maur potężny, królujący za bufetem
Zatrzymał wszystkich i rozkazał dalej grać
O dalekiej dziewczynie
Która umarła w Casablance,
O miłości i winie
W stłuczonej przed pół wiekiem szklance
O walczących fregatach
Grzmiących salwą wszystkich burt,
O tajfunach i passatach,
O nieważnych dziś już datach
Które zabrał morski nurt.
powrót

Czerwony Kapturek

Kiedyś Czerwony Kapturek
Niósł pół litra i ogórek
Dla swej babaci, co w dziewiczym
Lesie, żyła z Nadleśniczym,
Ale go już razy kilka
Zdradziła, w ramionach Wilka.
Teraz też, Kapturek bieży
A ta prukwa z Wilkiem leży,
Ciągnie Ulung na prykusku
I kocha się po francusku,
Bo taki Wilk, to wygrzmoci
Nawet i Giełdę Staroci!
Gdy zobaczyła dziewczynka
Że z jej Babci taka świnka,
Dała cynk Nadleśniczemu,
Żeby też się przyjrzał temu,
A on, wyjąwszy kopyto,
Postrzelał Babcię jak sito,
Poczem z krzykiem: – Aż ty zdrajco!
Trafił Wilka w lewe ucho.
Pochował ich pod pagórkiem
I ożenił się z Kapturkiem.
Wniosek: Kto w porę kabluje
Nigdy biedy nie odczuje.
powrót

Czeskie filmy

Ach jakie piękne są czeskie filmy,
Ileż w nich wielkoświatowej gracji,
Jaki styl czysty, a tak sterylny
Jak mleczko prosto z pasteryzacji,
Jaki gatunek zdjęć jednolity,
Jaki szlachetny sentymentalizm,
I pozytywny kosmopolityzm
I nylonowy neorealizm,
Czyściutkich dziewcząt wdzięk infantylny,
Dużo neonów i trochę seksu,
Ach jakie piękne są czeskie filmy,
Takie błyszczące jak z Jablonexu…
Uwaga, cisza, właśnie się kręci,
Cierpią tancerki w dresach helanco,
Po nocach dręczą się ekspedienci
Zrobiwszy w sklepach niewielkie manko,
W pięknych lokalach saksofoniści
Lansują czacze umiarkowane,
A młodzi ludzie – grzeczni i czyści –
Idą parami na Malą Strangę,
Oto piwiarni obraz dantejski,
Orgia pilznerów, potem ból głowy…
Temat – ogólnoeuropejski,
Problem wyraźnie ponadczasowy…
A my próbujmy i się wysilmy,
I zapracujmy się aż po pachy,
I tak – przy czeskich – te nasze filmy
Są jak rzeź Pragi przy rzeźbach Prahy…
powrót

Członkostwo

Polska jest krajem wierzb, skowronków,
Kuronia, Tatr, Czerwonej Łodzi,
Lecz przede wszystkim krajem członków,
Co obrodziły nam nad podziw.
Dymią fabryki i kombajny,
Wszędzie wysiłek twórczy furczy,
Tu stoi Członek Nadzwyczajny,
A ówdzie się Zwyczajny kurczy.
Najczęstszy z polskich członków listy
(jak głosi nam społeczna sonda)
Jest szary Członek Rzeczywisty
(bo rzeczywiście tak wygląda),
Tuż za nim dublet (pozytywny,
bo oba członki – luminarze!):
To Honorowy Członek sztywny
Z Członkiem Korespondentem w parze.
Obok, romantyk i marzycie],
Wierzący w dobro i w człowieka,
Pręży się Członek Założyciel
– Stanął, założył, teraz czeka.
Bokami, niby to niechcący,
Ni to pociotek, ni pomagier,
Skrada się Członek Wspierający,
Czyli tak zwany Członek-Szwagier.
A po wertepach, gdzieś się błąka
Żałosny, skompleksiały maluch,
Nie Członek, lecz Zastępca Członka,
Smutny jak mops towarzysz Paluch…
Lecz ponad wszystkie sterczy głowy
Twór z wazeliny i z papieru,
Potężny buc, Członek Zbiorowy
Trzon PRON-u i TPPR-u.
Tak dzionek mija im za dzionkiem
I pożytecznie, i rozumnie,
Śpiewają Gdyby rannym członkiem,
Wołają „Członek – to brzmi dumnie!”
Zaś w czasie buntów i sprzeczności,
Co atakują ich bezwzględnie,
Lubią się odciąć od przeszłości,
Z tym, że odcięty członek więdnie,
Więc potem napis lśni, wyrżnięty
Tam, gdzie on żył lub był na żołdzie:
TU BYŁY CZŁONEK ŚPI, ODCIĘTY!
PRZECHODNIU! WYSTAW SWEGO W HOŁDZIE!
powrót

Czujność

Czasem człowiek się zada z jakimś ładnym podlotkiem,
Lub przeciwnie – z kimś takim, co to lubił Balzaca,
Ale niech tylko która z tych pań nazwie mnie kotkiem,
To natychmiast kapelusz biorę z kołka i frak,
I uciekam z mieszkania, względnie też z garsoniery,
I na takie numery, nie pozwalam się brać!
Wzrost mam metr osiemdziesiąt, nogę czterdzieści cztery,
Ważę setkę bez mała, a tu kotek, psia mać!
Kiedyś znowu, gdym jedną panią sobie przygruchnął
(to jest tempus perfectum od gruchania, pan wie…)
Ona – w chwili czułości – wyszeptała: – Ciapuchno…
A ja łaps za garnitur, hyc do drzwi i adieu!
Bracia moi! Zwiewajcie gdy was tak ktoś zagaja,
Z najwspanialszych rozkoszy rezygnujcie wy w mig!
Wy nie wiecie, jak bardzo to rozkleja, rozbraja,
I jak w kotka faktycznie krasy zmienia się byk!
Dalej wszystko już idzie – by tak rzec – łańcuchowo,
Za czułymi nazwami straszna kryje się treść:
– Kotku, zrób no mi tamto, ciapek, podaj mi owo,
Piesku, usmaż omlecik, bo kiciunia chce jeść!
Smaży ciapek i tyra kotek, zmywa i biega,
Przez laseczkę bez mała skacze, słysząc: – No, hop!
I nieszczęsna, tragiczna zeń się robi lebiega
Chociaż jeszcze niedawno taki fajny był chłop…
Więc ostrzegam panowie – gaz do dechy i w krzaki,
Nie ujarzmią nas słówka, choćby słodkie jak drops,
Myśmy orły stepowe, zabajkalskie kozaki…
[drzwi]… rany… żona wróciła… a mnie spalił się klops…
powrót

Czworokąty

Idą żołnierze środkiem ulicy,
W oknach dziewczyny i urzędnicy!
Dziewczyny dały co która miała,
A urzędnicy dali im sztandar,
Aby nie poszli na wojnę sami
Sformowanymi czworokątami.
|Stąpa czworokąt po czworokącie:
Pierwszy czworokąt jest już na froncie,
Drugi czworokąt właśnie dochodzi,
Trzeci wysyła listy do rodzin,
Czwarty w namiotach głęboko zasnął,
A piąty właśnie idzie przez miasto.
|Idą żołnierze, bęben im bębni,
A z tyłu biegnie jeden urzędnik
Co miał od innych umysł odrębny
I bardzo lubił wojenne bębny,
A urzędnikom innym był obcy…
Biegnie i krzyczy: – Weźcie mnie chłopcy!
Dajcie mi szablę, dajcie mi rapier,
Nie dla mnie uwiąd starczy i papier!
|Lecz łoskot bębnów wszystko zagłuszył,
A urzędnika szef wziął za uszy,
Kopnął go w krzyże i dał mu premię
I znów urzędnik za biurkiem drzemie.
Albo spogląda, jak pod oknami
Idą żołnierze czworokątami.
Idą żołnierze piękni, nieczuli,
Bębny im grają na rogach ulic.
|Idą żołnierze drogą szeroką:
Pierwszy czworokąt,
Drugi czworokąt,
Trzeci czworokąt,
Czwarty czworokąt,
Piąty czworokąt,
Szósty czworokąt,
Siódmy czworokąt,
Ósmy czworokąt…
powrót

Czyściec i piekło

Tak sobie czasami myślę
Po zatargu z żoną lub z władzą:
Jak będzie wyglądał czyściec,
Do którego mnie kiedyś wsadzą?
Tradycyjny kocioł ze smołą,
Diabły szopkowe i śmieszne,
I przypiekane na goło
Członki najbardziej grzeszne?
A może zszarpią mi nerwy
W sposób i nowszy, i lepszy –
Na przykład sto lat bez przerwy
Transmisji z hodowli wieprzy,
Czyli kompletna klapa.
A w górze gdzieś śmiech wesoły –
To sobie Flipa i Flapa
Oglądają w niebiesiech anioły!
Zaś jeszcze bardziej bezdennie
Wykoleiłby mnie system fatalny,
Gdybym musiał przez wieki, codziennie,
Udowadniać, że jestem lojalny.
I męczyłbym się straszliwie
W piekielnej tej atmosferze,
A diabeł by podejrzliwie
Patrzył na mnie i mruczał: – Ejże?
I głosy brzmiałyby w mroku,
Od których bym cierpiał i cierpiał:
– A coście robili w roku
Pięćdziesiątym, ósmego sierpnia,
Między szesnastą dziewięć
A osiemnastą czternaście?
Ja na to pokornie, że nie wiem,
A głosy: Ha ha! A, no właśnie:
Ha, lepiej niech mnie już spalą
Albo nadzieją na drążek.
…a może czyściec jest salą
Pełną tapczanów i książek,
Z lampką przy każdym tapczanie,
Więc czego mi więcej trzeba?
Widocznie przez zamieszanie
Trafiłem przypadkiem do nieba!
Ale daremnie się korcę,
Wnet wpadam w depresję wściekłą:
– Tapczany fakt, stoją, lecz sztorcem,
A książki są moje…
To piekło.
powrót

Czy Wrocław jest nowoczesny

Problem to chyba przedwczesny
Nie ja go rozstrzygać będę:
Czy Wrocław jest nowoczesny?
Zależy pod jakim względem.
Ciągle w nim jeszcze się zbliża
I w jednym kotłuje się worku
Dusza mieszkańca Kocmyrza
Z duszą mieszkańca New-Yorku.
Trudno przewidzieć po prostu
Jak zewrze się, jak wyprzęśli,
komputer obok kompostu,
Krzyk gęsi przy wtórze gęśli?
Teoria kwarków za kwartę
Macherzy i liczba Macha,
I Jean Paul Sartre z Markiem Sartem
I „no to bach” z fugą Bacha.
Stoją wysmukłe wieżowce,
Dymią fabryczne kominy
Pasą się krowy i owce
Bób rośnie, i oziminy.
Syn jest lekarzem, ma fiata,
Córuś atomy rozbija,
Nóżki wymoczył se tata
I w beczce kapustę ubija.
Jadą Finowie, Norwedzy
Zobaczyć „Trzynaście Rzędów”,
Przysiadł Walenty na miedzy
I gwarzy na temat spędu.
Tutaj Matejko w Muzeum,
Tam – nowy atom Andre Gide'a,
A Dreptak skradł linoleum
W biurze, bo w domu się przyda…
Staś wrócił ze Stanów Fordem
Gdzie występował rok prawie,
To zaraz zbili mu mordę
W klubie na popijawie.
powrót

Ach, to była historia

Ach, to była historia bardzo drobnomieszczańska,
Schemat przez recenzentów filmowych tępiony –
Mąż wrócił o dzień wcześniej niż miał wrócić z Gdańska
I zaskoczył kochanka w objęciach swej żony.
Ach, to była historia niesmaczna nad wyraz,
Żona jęła natychmiast spazmować i szlochać,
Ten nieszczęsny kochanek z łóżka prędko wyłazi,
A wyglądał, że tylko wziąć i się odkochać!
Ach, to była historia plugawa i brzydka,
W popielniczce przy łóżku fajczył się papieros,
Ten facet dostał drgawek w chuderlawych łydkach
Zaś mąż stwierdził naocznie, że to nie był heros.
Przez sekundę w milczeniu spoglądali obaj
A mąż myślał: – Ej, gdybym miał spluwę i kule!
A tamten facet myślał: – Moja garderoba!
l ukradkiem, ogródkiem, sięgał po koszulę.
Ach, to była historia na pozór codzienna.
Takich zdarzeń wokoło zdarza się obfitość,
Lecz nagle się zrobiła od innych odmienna.
Bo mąż, – choć sam się dziwił – jął odczuwać litość.
Ach, to była historia niezupełnie wredna –
Tusz na twarzy tej żony rozmazał się z pudrem.
To ten mąż się rozczulił i pomyślał: – Biedna…
…skąd ona wytrzasnęła takiego łachudrę?
Ach. to była historia ciekawa i nowa.
Mąż podał temu panu jego nędzne getry,
Podszedł do tej nieszczęsnej. dłoń jej ucałował.
Wskazał gościa oczami i spytał: – Elektryk?
Ach, to była historia z cholernym fasonem.
Facet zaczął się tyłem cofać w drzwi otwarte.
Lecz gdy chciał je przekroczyć z niepewnym ukłonem –
O próg potknął się, wrzasnął i zleciał na parter.
Ach. to była historia najwyższej jakości.
Gdy gość spadał, swą odzież pogubiwszy w locie –
Mąż schylił twarz, by ukryć uczucie radości
Zaś żonie usta drgnęły w bezgłośnym chichocie.
Ach. to była historia! I z jaką puentą!
Kochanek cicho jęcząc po upadku wstawał,
Spojrzał w górę i ujrzał, że już drzwi zamknięto.
To właśnie mąż je zamknął. I umarł na zawał.
powrót

Akwamarsz

W codziennym zajęć męczącym slalomie
Niejeden wody marnuje się litr,
Dlatego szybko kup sobie wodomierz
I usiądź w wodzie przy dźwięku harf i cytr.
Wodomierz piękny ci da firma Akwa,
Za co nie żąda zbyt wysokich sum,
Nad wodą kaczki zakrzykną wnet kwa-kwa,
A w wodzie rybki zatańczą plum plum plum!
Będziesz miał wodę na codzień i w świątki,
Będziesz nią wokół oblany jak Hel,
Dwieście dwadzieścia siedem zero osiem
To twój w Wałbrzychu telefoniczny cel!
Dla innych susza jest klęską i zgrozą–
Ty jeden uśmiech przywołaj na twarz –
Już z firmy Akwa wodomierz ci wiozą,
O kurcze chłopie, ty ale szczęście masz!
powrót

Aliantom

Halo, tu Festung Breslau!
Usilnie i desperacko
Wzywam na wszystkich zakresach
Główną Kwaterę Aliancką.
Wodzowie znakomici,
Spece od różnych broni,
Od wschodu jesteście kryci,
Polska się jeszcze broni.
Czekamy tu co dzień rano,
W południe i o zmroku
Na pomoc obiecaną
W trzydziestym dziewiątym roku.
Wznosimy bojowe okrzyki,
Od których przeciwnik cierpnie,
Nasze są Październiki,
Grudnie, a zwłaszcza Sierpnie,
Lecz trochę już mdleją nam dłonie
A trochę już mamy kota..
Kiedy wyjdziecie na koniec
Zza Linii Maginota?
Mówcie nam, żeśmy zuchy,
Że jakby co, to wy z nami,
A my na wasze podpuchy
Odpowiadamy czynami.
Na ustach wciąż mamy Honor,
Wierność, lub inny banał,
A Schleswick-Holstein z Aurorą
Wpływają tymczasem na kanał
I tabor gdzieś z tyłu pozostał
I wachmistrz na alarm trąbi
I bije się Gdańska Poczta
W łopocie strajkowych chorągwi
I trzyma się Westerplatte,
Chociaż obrońcy złorzeczą .
Bo pan Buch, bawiąc tu latem
Obiecał im przybyć z odsieczą.
Cóż, dzieje się zadość tradycji,
Znów trzeszczą kłamliwe przymierza.
I znów się bijemy dla fikcji
Do ostatniego żołnierza.
A kiedy już padnie Polska
I jej zdradzone sztandary,
Któż zgadnie, jakie to wojska
Przedefilują przez Paryż
I czyje na niebie Brytanii
Zawarczą eskadry złowieszcze?
Na razie się bawcie, kochani.
My tu walczymy.
JESZCZE.
powrót

Almanach

Jeden Dreptak Zenobi
Nic właściwie nie robił,
Pędził żywot taki więcej szachrajski,
I tylko chciał koniecznie
Z całych sił i serdecznie
Figurować w Almanachu Gotajskim…
Jego żona, Ludwika,
Mawiała: – Chłop ma bzika!
Wymyślała mu nieraz od bydląt,
Tłumaczyła: – Z tą gażą
Malutką, i z tą twarzą?
Puknij się, osiem lat za sam wygląd!
Ale mimo tych faktów
On wciąż szukał kontaktów,
Chciał protekcję uzyskać uparcie,
Porobił znajomości
W Ministerstwie Łączności
W PKPG, w ZBM i w Pagarcie…
Czynił wydatki duże,
Ruszał w jakieś podróże
Auto-stopem, w Karosach i w Sanach,
A gdzie tylko zawitał,
Tam od razu się pytał:
– Kto tu może załatwić Almanach?
Poza tym od świtania
Pisał ciągle podania,
Napomykał w nich o rewolucjach
Co się w nich bił podobno,
I potem je osobno
– Te podania – składał w różnych instytucjach…
Kiedyś w jednym z powiatów
Do Związku Literatów
Też je złożył w nietrzeźwym stanie,
I przypadkiem na sesji
Poświęconej poezji
Odczytano głośno to podanie…
Oklaski jak petarda
Huknęły! – Awangarda!
– Krzyknął prezes – Ach, pisać tak umieć!!!
Skąd się to u nas wzięło
Takie wspaniałe dzieło,
Że nic z niego nie można zrozumieć???
Ileż tutaj iluzji,
Alienacji, dyfuzji,
I środkowo-europejskiej finezji!!!
Jakiż to krzyk epoki!
Zamieścimy go bez zwłoki
W Almanachu Współczesnej Poezji!!!
No proszę, już po strachu,
Jest Dreptak w Almanachu,
Kto zawistny – z zadrości zdechnie!
Wprawdzie to nie ta księga,
Ale treść równie tęga,
I czytana jest równie powszechnie…
powrót

Alternatywa

Z okazji Nowego Roku, gdy król jak również królowa
Dawali czcigodne dłonie do całowania ministrom,
Ambasador Wysp Wielkanocnych radykalnie i szybko zwariował
I wziąwszy królową za klapy, powiedział do niej: – Ty glisto!
Tu cisza zapadła na dworze… tylko oddech biskupowi świszczał,
A marszałkowi dworu zabrzęczała diamentowa sprzączka przy szelkach,
I wesołe, trawienne soki harcowały w żołądku ochmistrza,
I paź, co zasnął za portierą jęknął cichutko: Ach… Felka…
nikt więcej nic nie powiedział… ba, palcem nikt nie skinął.
Zresztą wszyscy dosłownie zdębieli ze strachu i konsternacji.
A wtem – po dziesięciu sekundach – obłęd ambasodorowi minął.
I ambasador zmieszany próbował jakoś wybrnąć z tej sytuacji.
Przede wszystkim, zauważywszy że trzyma jeszcze królową w dłoniach
Zaczął chrząkać, przyglądać się z bliska, zaskoczenie wielkie udawał,
A potem beknął – Przepraszam, ja myślałem, że to fisharmonia!
A to pani królowa! Hy hy hy! Ale to ci dopiero kawał!
Liczył na to, że śmiechy wybuchną i że wszędzie zrobi się głośno
Ale cisza trwała w około, więc podrapał się niepewnie w łopatkę,
Zaczął bąkać jakąś historię, równie głupią co durną i sprośną
Wreszcie usiłował stanąć na rękach, przy czym kopnął królową matkę.
Cisza trwała, a ambasador coraz bardziej swą pewność tracił
Chciał zjeść coś, ale czknął głośno i oblał się zupą żówią,
A wreszcie powiesił się biedak na troczkach od własnych gaci…
I to było jedyne wyjście, tak między nami mówiąc…
powrót

Aluzjonista

Gucio jest mówca, Pucio – cyklista,
Ja jestem znany Aluzjonista!
Hi hi, ha ha! Aluzje robię jaaaaaaaaaa!
Inny to co myśli chlapie, o uchwale, o etapie,
Bez ogródek wypowiada wszystko wprost, ach ach!
Ja – gdy siedząc na kanapie aluzyjnie stopę drapię –
Komentuję równocześnie stopy wzrost, ha ha!
W saloniku cioci Mrówci inny dowcip robię znów ci,
Bo gdy lufcik ktoś otwiera – twierdzę, że
Jeśli ktoś otworzył lufcik, to nie aby swąd wypuścić.
Lecz by spostrzec, kto wychyli pierwszy się, hi hi!
(śmieje się sam ze swego dowcipu)
Pim pim, pam pam, aluzjonista jaaaaaaaam!
Kiedy jest na obiad zupa, też się śmiechu robi kupa,
Bo nadaję zwykłej zupie sens i głąb, tak tak!
Kiedy odniechcenia w zupie aluzyjnie chochlą chlupię –
Nucąc „ząb zupa dąb” i „dąb zupa ząb” hu hu!
W telewizji o nawozach, kiedy mowa i o kozach,
Lub zasiewy ktoś omawia, względnie tucz,
Minę robię wręcz rozumną, – Teraz – mówię – będzie gumno!
Mrużąc przy tym aluzyjnie jedno z ócz!
(ryczy ze śmiechu)
I szał i śmiech, i krzyk „Bodajbyś zdechł”!
Towarzyskie me zalety uwielbiają wręcz kobiety,
Kontemplują każde słowo me i gest, och och!
Grono pań się wprost zaśmiewa,
Gdy ja cóś o rżnięciu… (hi hi hi! hu hu hu!)… drzewa
Lub gdy pytam, czy panienka lubi bez… (trzymajcie mnie)
Bufetową śmieszę w bistro mówiąc: – Czy ma pani czystą?
Ministrowi: – Ale ma pan mini-ster! Hu hu!
Dżokejowi: – Nie bij konia…!!! No i cześć aluzju poniał!
Taki ze mnie bawidamek i ceseur… oj ja nie mogę…
ojej bo ja trzasnę… hi hi hi… hu hu hu…
powrót

Ananas

Jeszcze od czasów Mieszka lub Sasa
Zawzięliśmy się na ananasa.
Jak ktoś coś komuś naskarżył na nas,
Mówimy o nim: – O, to ananas!
Czemuż do diabła – niech mi kto powi –
Tak dokuczamy ananasowi?
Czemu życzliwych słów kilku w prasie
Nikt nie zamieści o ananasie?
Zdrowiej by było, zamiast półbasem
Na deser raczyć się ananasem!
Ba, ale nasze pola i lasy
Bardzo ubogie są w ananasy,
Chociaż – jak mówią sceny z arrasów –
Ongiś kmieć zbierał plon z ananasów
Pastewnych: – Lepiej się krowy pasom –
– powiadał – Dzięki tym ananasom!
I sam dokarmiał się, z potomkami,
Z braku kawioru – ananasami,
Aż po zbyt intensywnych wypasach
Nawet ślad zginął po ananasach,
W związku z czym docent Dyonizy Panas
Rzekł iż „Nec locus ubi ananas”.
Pozostał tylko obraz Picassa
Nazwany „Anna je ananasa”
Rejestrowany też błędnie czasem
Pod hasłem „Anna je ananasem”.
Drodzy słuchacze! Tak coś mi zda się
Że czas zawołać: – Wróć, ananasie!
Wśród pól pszenicznych zostawmy pasy
Gdzie będą mogły róść ananasy,
Ponieważ mnóstwo różnych frykasów
Można sporządzić z tych ananasów –
Poddać fermentom, zacierom, kwasom,
I wódkę dzięki mieć ananasom.
A taki okrzyk – pomyślcie sami! –
– Proszę schabowy z ananasami!
Gadałem tutaj we wszystkich czasach…
(pardon: przypadkach!) – o ananasach,
Lecz stąd pociecha nieduża dla nas, –
Nie chce się w Polsce przyjąć ananas.
Choć zaproszenia zewsząd się sypią –
Ananas na nas tylko się wypiął,
W związku z wypięciem owym, w ogóle
Skreślam faceta. Byde żarł grule.
powrót

Andrzejki

U Zenona Samosiejki raz odbyły się Andrzejki,
Bo ten Zenon miał ambicję, by pielęgnować tradycję.
I się chwalił wszystkim wszędy, że bardzo ceni obrzędy,
A to celem podkreślenia rzekomego pochodzenia.
|Od chłopa i robotnika, choć był synem urzędnika.
Przeto wieczorem, w alkowie, usiedli Samosiejkowie,
Stryjenka tudzież tłum gości, którzy żarli bez litości.
A szwagier, okaz dzikusa, to nawet nadgryzł fikusa.
|A inny kuzyn, Stefanek, wysiąkał się do firanek.
A znów inny na portrecie domalował oko trzecie,
Pierśi i świńskiego ryja i tak zniszczył portret stryja.
Więc Zenon zgrzytnął zębami, ale zajął się wróżbami.
|I zamiast się złościć, gniewać, to on zaczął wosk wylewać.
No i proszę, co się dzieje – wszyscy patrzą, a on leje.
I w wyniku tych igraszek wylał mu się z wosku ptaszek.
Zaczeły się cieszć dzieci: „- O, tatuś z pracy wyleci!”.
|Samosiejko zbladł gwałtownie i dawajże lać ponownie.
Po czym zajrzał do baniaka i zobaczył tam kociaka.
Żona się zaśmiała sucho i jak mu przywali w ucho…
A on tak się biedny stropił, że siadł w ten wosk, co się topił.
|Po czym wstał, pozbierał graty i się wyprowadził z chaty.
Więc gdy stryjenkę pytano, co tam u Zenków wylano,
To wyjaśniła stryjenka, Że żona wylała Zenka.
Tak, tak – jak ktoś wierzy w gusła, to żeby mu rączka uschła.
powrót

Apelacja

Wysoki Sądzie, cóż mogę powiedzieć na temat rodziny?
Nie wiem, jak ma wyglądać rodzina dziennikarza…
Moja – o, tam, o – siedzi – i robi głupie miny.
Ale ja też mam dość głupią, więc wcale się nie uskarżam.
Jeżeli chodzi o żonę, to obrzuca mnie wyzwiskami
Co trzy i pół tygodnia… jest wzorem regularności…
A syn, jak ma się uczyć, to płacze rzewnymi łzami,
A jak się cały ubrudzi, to wyłazi znienacka na gości.
Jest także pewna kuzynka, dziewczyna raczej duża,
Cokolwiek stuknięta na punkcie chłopców, filmów i samochodów.
Jak czasem się zamyśli, to idąc – ściany wyburza,
A jak raz klepnęła ciotkę, to ciotka zleciała ze schodów.
W opowiadaniu kawałów jesteśmy raczej świntuchy,
Niepotrzebnie gaz wypalamy i wyświecamy prąd,
Lubimy się wszyscy przebierać w wygodne stare ciuchy
I patrzeć, jak męczą się ludzie wystrojeni z okazji świąt.
I co by tu jeszcze… a, jeszcze jest rudy pies, rasy kundel,
Złodziej, karmiciel pięciuset – jak mówi sprzątaczka – pchłów.
Jak lecę dokądś ze Staszkiem, to kręcimy nad domem rundę
I myślę: – Dom, kurdebele, żeby tam być już znów…
No bo co? Inni mają Bardotkę czy jakąś Dżinę,
Samochody i tyle forsy, że nie wiedzą, gdzie ją położyć,
A rodzina to tylko mnie ma, a ja mam tylko rodzinę,
Więc bądź łaskaw, Wysoki Sądzie, i daj jeszcze trochę pożyć.
powrót

Arktyka na codzień

Czy to foka jękliwie się żali,
Pływająca w lodowatej fali,
Czy też niedźwiedź polarny groźny
Co mu z pyska bucha oddech mroźny?
Może pingwin razem z pingwinięty
Wskoczył z pluskiem w polarne odmęty?
Może płacze ponuro syrena
Ze słynnego statku Amundsena?
Może zamieć uderza o szkiery,
Bo jak nie to, no to co to do cholery?
Chyba że to przez śnieżyste tereny
Pędzą cwałem kosmate reny,
Lub rosomak na zimnym Tajmyrze
Przemarznięte łapy sobie liże,
Lub psi zaprzęg i traperskie narty
Przecierają szlak nieprzetarty,
Albo wilk to samotny przy fiordzie
Wyje, a głos zamarza mu w mordzie,
Względnie mors do przerębli zalazł,
Bo jak nie to, no to co to, kurdebalans?
Wszak nie Fin to, nie Eskimos skośnooki
Strąca sople, które wmarzły mu w loki,
I nie ajsberg płynie z pluskiem straszliwy,
I nie w tajdze syberyjski myśliwy,
I nie żaden Scott na Antarktydzie
Do bieguna z uporem idzie,
Nie Samojed, ani nie Lapończyk
Z lodu igloo budować kończy,
Nie rozbitek tak jęczy na głazie…
No to co to rany boskie w takim razie???
Ach, to w srogiej arktycznej pustce
Lewandowski spędza wczasy w Ustce!!!
powrót

A Rosołowski nie przychodzi

Za oknem wicher nostalgiczny
Ponuro szumi i zawodzi,
A Rosołowski frenetyczny
Miał dzisiaj przyjść, i nie przychodzi.
|Jak statek on oceaniczny,
Który do różnych portów wchodzi,
I jak wodewil on muzyczny
I jak kolęda „Bóg się rodzi”.
|Taki jest mądry, taki śliczny
Czy śpi, czy grzmi, czy gździ, czy chodzi,
O, Rosołowski egzotyczny
O, ratunkowa moja łodzi!
|Oto już księżyc lunatyczny
Nad garsonierą pustą wschodzi,
A Rosołowski gigantyczny
I niebotyczny nie przychodzi.
|O, bólu apokaliptyczny!
Czy on przypadkiem nie u Lodzi,
Bachiczny i aromatyczny,
Plugawy żywot Lodzi słodzi?
|Stosunek nasz morganatyczny
Może już bokiem mu wychodzi?
O, Rosołowski sataniczny,
O, klęsko gorsza od powodzi!
|Czyż szczęścia blask iluzoryczny
Tak lekko się rozwiewać godzi?
Tu wikt cię czeka kaloryczny.
Bamboszki, w których nikt nie chodzi,
|Jak również kotek mechaniczny –
Zabawka, która cię odmłodzi…
O, Rosołowski, tyś praktyczny,
Więc wstąp na chwilę, co ci szkodzi…?
|Ha! Obrzęknął dzwonek elektryczny…!
Otwórzmy…
|…ot, jak los nas zwodzi:
|To tylko kurcszlus sporadyczny,
A Rosołowski nie przychodzi…
powrót

Arystokracja

Raz na wielkim przyjęciu u hrabiów Badenich
Książę Zyzio co mamę miał de domo Kapet
Wlazłszy pod stół by podnieść kawałek pieczeni
Wpadł na pomysł ściągnięcia lakierków i skarpet
Następnie zaś spod fraka wyjął ostrą piłkę
I wyrżnął w blacie stołu okrągły otworek
I pod stołem na rękach stanąwszy z wysiłkiem
Bosą nogę w ten otwór wpakował jak korek.
Wyrosła przeto noga w pośrodku zastawy
jak egzotyczny kaktus lub kwiat orchidei,
A pani domu właśnie dolewała kawy
I pytała z uśmiechem dlaczego nikt nie ji?
A nikt nie jadł, bo wszystkich ogarnęła zgroza
I milczeli, krew mając w żyłach strachem ściętą
I trwała przez chwil kilka zbiorowa hypnoza
I ta noga stercząca jak groźne memento.
I pokryły się twarze przeraźliwą bielą
A potem buchnął zamęt okrzyków i wizgów
I baron Zdziś porwawszy wielki tort Marcellego
Wbił go sobie na głowę wśród kremowych bryzgów.
Na ten widok od razu stało się swobodniej,
Jęły fruwać w powietrzu ciastka i butelki,
I jęły się obsuwać na posadzkę spodnie,
Bo młodzież swym tatusiom podżynała szelki,
I sadzała w majonez bladziutkie panienki
I babciom za dekolty pakowała sery,
I wyjmując figlarnie dziadkom sztuczne szczęki
Wołała że chce zdobyć wąwóz Samossierry.
Zaś w sieniach były premier, pochodzący z ludu,
Rzekł do kuchty, co w kącie ogryzała szczątki:
– Fajnie, żeśmy zadali sobie tyle trudu
Żeby arystokratom pozwracać majątki!
powrót

Asceta

Nie pił ani nie palił, nigdy nie grał w karty,
Nie chodził do Zenobii, nie chodził do Marty,
Nigdy nie zjadł do syta, chociaż o tym marzył,
Łykał mnóstwo witamin, codziennie się ważył,
Spać chadzał bardzo wcześnie, więc nie bywał w kinie,
Z książek zdołał przeczytać Krzyżaków jedynie,
Na więcej nie miał czasu, albowiem od świtu
Musiał przysiadać, padać, biegać do przesytu,
Gigantyczne ciężary wznosić ciągle w górę
Lub jak malutki chłopczyk skakać poprzez sznurek.
Przeto myśleli ludzie, a zwłaszcza kobiety,
W imię czego prowadzi ten żywot ascety?
W imię ojca i syna? W imię wyższej sprawy?
W imię samozaparcia lub dobrej zabawy?
W imię dobra pokoleń, upiększania życia?
Nie, on to wszystko robił w imię mordobicia!
Jak rąbnie, to przeciwnik nogi w górę zadrze!
Tak tak, ciężki chleb mają zawodnicy w kadrze!
powrót

Atleta

Wysławszy małżonkę wraz z dziećmi do Szczyrku
I pragnąc zagłuszyć tęsknotę,
Poszedłem wraz z jedną znajomą do cyrku
I siadłem pod szarym namiotem.
Niestety, cyrk program miał nader fatalny
Coś jak na odpuście w Pinczowie…
Przeważnie po puchach kopały się klauny,
I jeden pan stawał na głowie,
Dyrygent orkiestry we fraku miał dziury,
Żonglerem był stary reumatyk,
A zamiast tygrysów dwa chude kocury
Niechętnie skakały przez patyk.
Po tak anemicznych i drętwych podnietach
Gdy wszystkich nas trzęsła cholera,
Wystąpił chudziutki, malutki atleta
I pisnął, że szuka partnera…
Tu wątłe muskułki z wysiłkiem natężył,
Brzuch wciągnął kompletnie zwiotczały,
I dodał, że kto go w zapasach zwycięży,
Otrzyma ćwierć litra gorzały,
A we mnie krew przodków zagrała i serce,
Wezwanie dodało mi weny,
I chcąc przypodobać się swojej partnerce
Wkroczyłem na piasek areny.
Atleta podciągnął pasiaste jegiery,
Podrapał się w stopę ospale,
Osadził na nosie wytarte cwikiery
I jęknął: – Chodź niech cię rozwalę!
Tu z taką energią natarłem na wroga,
Że zanim się spostrzegł biedaczek,
Wyleciał w powietrze, wycharczał „Laboga”!!!
I capnął na ziemię jak flaczek…
I leżał… i rączka mu drżała i nóżka,
Więc cała impreza mi zbrzydła,
Bo ludzie szemrali: O, pobił staruszka!
A to ci kawałek chamidła!
I wleciał dyrektor i krzyczał! Niestety!
Oburącz za włosy się łapał:
Cóż teraz mam począć bez mego atlety,
Toć plajta mnie czeka i klapa!
I zaczął go macać czy nie ma gdzie dziury,
I jęczał w rozpaczy i żalu:
– Rok tylko mu brakło do emerytury,
A pan go zabiłeś, brutalu!
Wtem staruch się ocknął, wycofał się rakiem,
(…)
Popatrzył się na mnie z wyraźnym niesmakiem
I kwiknął: – Taż ja go zabiję!
I wtedy pojąłem, iż tu się wyłania
Myśl jasna i ostra jak brzytew,
Że są retoryczne nie tylko pytania,
Lecz także wyzwania do bitew…
Kto takie wyzwanie traktuje z powagą,
Jak jakiś prawdziwy mecz w lidze,
Jest burkiem, ciemniakiem, i zwykłym stilagą…
Cóż… dałem się pobić dziadydze…!!!
powrót

Autokop

Raz w pewnej instytucji miała się odbyć narada
Produkcyjna, z udziałem delegatów z dużo wyższego szczebla,
Więc dyrektor tej instytucji dosłownie z tremy upadał,
A wicedyrektor ze strachu także o mało nie zemdlał,
Bo się bali, że urzędnicy na ich prośby i groźby głusi,
Nie bacząc na obecność różnych wpływowych osób,
Nie będą absolutnie chcieli brać udziału w dyskusji,
A jeśli nawet wezmą, to we właściwy sobie, głupkowaty sposób…
Więc nawet rodzaj szkolenia zorganizowali biedacy,
Ażeby z personelu usunąć psychicznego kaca,
I pytali na przykład: – Dreptak, wypowiedzcie się o planie pracy!
A na to Dreptak się głupio pytał: – A co znaczy „praca”?
Więc dyrektor wprzewidywaniu makabry rwał sobie włosy z głowy,
A wicedyrektor nerwowo gryzł w zębach własne krawaty,
A tu narada już zaraz! Ba, już zaczynają się mowy!
Już właśnie – O Matko Boska! – wygłaszają się referaty!!!
Już do dyskusji wzywają! Już nieszczęście wisi na włosku!
Już pytają: – Kto z tu obecnych chce podzielić się uwagami?
Tu dyrektor dłużej nie zdzierżył i zapisał się chyłkiem do głosu
Pod sześcioma wymyślonymi, różnymi nazwiskami,
A następnie, to zakładając, to zdejmując wąsy na gumie,
Nasuwając perukę na głowę a różne binokle na oczy,
Sześciokrotnie w doniosłych sprawach wypowiedział się bardzo rozumnie,
Przyczem tak wczuł się w rolę, że sam na siebie napsioczył.
Następnie obrady zamknięto, a tegoż dnia wieczorem
Jeden delegat z centrali klepiąc drugiego w plecy
Powiedział: – Słuchajcie, trzeba coś zrobić z tym dyrektorem,
Bo dyskutanci zgodnie stwierdzili że to typowy imbecyl…
I wzięli i zaraz zdjęli ze stanowiska niebogę,
W momencie, gdy oczekiwał właśnie na duży awans…
I słusznie! Bo po jaką cholerę wyręczał własną załogę?
Jak mu chciała podstawić stołka, to niechby się pofatygowała sama!
powrót

Azja Tuhajbejowicz

Ej, cały oddział się uśmiał, aż niektórzy wołali „Ojeja!”,
Gdy srogi wachmistrz Luśnia pochwycił Tuhajbeja…
…przepraszam, jego syna, mrucząc: – Aż ty burasie,
Ty ześ, wredna gadzino, porwał nam panią Basię.
|I chciałeś z nią figo-fago, aleś się wkopał w ambaras
Coś ty jej uczynił, zgago, to my ci uczynim zaraz.
Co rzekłszy na pal go nasadził, ustawił ten pal pionowo,
Sumiaste wąsy przygładził, spojrzał i rzekł: – Prawidłowo.
|Tu z okrutnego bandyty zaczęli drwić całą paczką,
Że niby taki przebity jak rolmops wykałaczką,
Że może na flet futerał zrobić się z niego uda,
A on wciąż nie umierał i ziewał – U, ale nuda.
|Potem się w konwersację wdał z kompanijnym kuchcikiem:
– Hej, co tam na kolację? – Gorzałka i kaszka z mlikiem.
Luśnia, widząc, ze coś nie klapuje, spytał z uszanowaniem:
– Jak pan się właściwie czuje, wielce szanowny panie?
|A ów cynik i deprawator odrzekł bez zająknięcia:
– Jak się czuję? Jak izolator linii wysokiego napięcia.
– Czy to pana nie boli w ogóle? – jęknął zaczny wachmistrz w
zdumieniu.
– Nie, my nie takie rzeczy w Stambule przerabiali na szkoleniu.
powrót

Fachowość

Ach, chciałbym być fachowcem
W jakiejś wąskiej dziedzinie
Na przykład krzyżować owce
Na górskiej połoninie,
Pisać żywoty świętych,
Tresować czarne pantery
Wyrabiać śrubokręty
Wzór zero osiem cztery,
Ewentualnie rwać zęby,
Być wójtem w Międzyrzeczu,
Dodawać do paszy otręby,
NAdawać transmisje z meczów,
Wajchy na prawo i lewo
Przerzucać, sprzedawać kwiatki,
Rżnąć w Puszczy Piskiej drzewo,
Spowiadać nastolatki,
Układać dla dzieci bajki,
Pracować w sortowni listów,
Szyć dla bachorów majtki
Lub demaskować trockistów.
I byłbym spokojny i zdrowy,
Regularniebym jadał obiady,
I nie miałbym bólów głowy
I byłbym pewny posady,
I satyrycznych nie musiał–
bym pisać wciąż wypowiedzi
Na zmianę: o gazie, o USA,
O nadmiernym zużyciu miedzi,
O konsumpcyjnym stosunku,
O wodzie, o grzybobraniu,
O nadużyciu trunków,
O przeinwestowaniu,
O niepotrzebnej edycji,
O słoniu i sprawie polskiej,
O roli kleru w Galicji
O Rollingstonsach, o Rolskiej,
O tym, że Franco jest draniem,
O mini, o bikini,
O grupie pod Wezwaniem
Oraz o grupie Maryni…
…lecz pomimo to, nerwów nie tracę
Bo – choć zawód mam trudny, i śliski –
w każdym kraju powinien być facet,
który zna się mniej więcej na wszystkim!!!
powrót

Faraon, faraonowa i architekt

Kiedyś do faraona
Przybiegła jego żona
Co miała na imię Izys
I dawaj, na architekta
Skarżyć (co zwał się Dreptak)
Że ma paskudną fizys.
Że latają mu oczki,
Że spogląda na boczki,
Że milczy ustawicznie,
Że ruchy ma niepewne,
Więc musi być zapewne
Niepewny politycznie.
Faraon, facet z głową,
Przerwał musztrę wojskową,
Odstawił na bok dzidę
I rzekł: – Ten Dreptak przecie
Największą na całym świecie
Wystawił nam piramidę!
Na to faraonowa:
– Piramida bombowa,
Wzbudza podziw ludu i szlachty,
Cóż z tego, gdy inżynier
Ma fatalną opinię,
I – być może – z opozycją konszachty?
Faraon odrzekł zaraz:
– Wracaj do garnków stara
Nie wtrącaj się w zarządzanie!
Toć przecie dobrze wiemy
Ze kiedyś i tak pomrzemy,
A piramida – zostanie!
Inni faraonowie
Przyjdą, nasi wnukowie,
A potem wnuków dzieci,
Wszystko się zmieni wszędzie,
I kogo obchodzić będzie
Czy Dreptak był za, czy przeciw?
Historia to nie blekaut –
Kamień przetrwa człowieka,
Sztuka zostanie żywą!
Kto ma władzę i glorię,
Ten musi na historię
Spoglądać z perspektywą!
Idź mi wyczyść garnitur,
Usmaż trochę konfitur,
Lecz nie pętaj się więcej przy tronie!
…faraonowie czasem
Miewają dużą klasę!
Więcej takich nam daj, o Amonie!
powrót

Filozoficzny traktat o troskach Dreptaków

Kiedyś, przed wielu laty rycerz Bazyli Dreptak
Stanął w gotyckim oknie (a był to piętnasty wiek)
I oparł dłonie o kraty i w zamyśleniu wyszeptał:
– Boże, jak ten czas leci… znów grudzień… i pierwszy śnieg
A na uliczkach z jesieni raptownie robiła się zima,
Zadymka białymi falami przez miasto wieczorne szła,
A Dreptak patrzył i myślał i sobie przypominał
Czy wszystko co trzeba na zimę przygotowane ma…?
Więc myślał, że nowy kożuszek ma jego śliczna żona,
Że ciepłe butki na futrze ma jego mały syn,
Że na podwórku leżą sosnowe żywiczne, bierwiona
I że to będzie jedna z miłych, spokojnych zim…
Tymczasem już noc zapadła a śnieg wciąż padał i padał,
I blask kominka oświecał pancerz na ścianie i miecz,
A Dreptak ciągle rozmyślał o swoich ważnych sprawach,
Ale nie myślał o sprawach co działy się pięćset lat wstecz.
A pięćset lat wstecz, przypuszczalnie, przodek rycerza Dreptaka
Na widok pierwszego śniegu ucieszył się, albo nie,
Albo się może roześmiał, lub westchnął, względnie zapłakał,
Zależy, czy jego sprawy układały się dobrze, czy źle?
Ale to nie jest już ważne i nie pamięta nikt tego,
I nie obchodzi nikogo nieaktualna myśl.
Gdy tyle zim nad nią przeszło i tyle Pierwszych Śniegów,
I inny, współczesny nam Dreptak przy oknie stanął dziś
By martwić się perspektywą nabycia nowych bucików
I płatki śniegu oglądać płaszcząc o szyby nos,
A za pięć wieków znów jakiś Dreptak w swym domku z plastiku
Uzyska wraz z własną troską, obojętność dla naszych trosk…
powrót

Filut–Dyzio

Pragnąc podczas upałów ulżyć utrudzeniu
Rozdziała się Małgosia i siadła w strumieniu
Spostrzegł to Dyzio młody, pot mu czoło rosi
Duma jak tu podglądnąć cudeńka Małogsi
|Głowa wprawdzie nad wodą aleć w wodzie nóżki
Pupka gładko toczona i jędrne cycuszki
– Mam! – krzyknął filut Dyzio – zbawienną metodę
Powyżej zrobię tamę i zatrzymam wodę!
|Wtedy poniżej poziom natychmiast opadnie
A ja owe cudeńka obejrzę dokładnie
|Wziął się chłopak do dzieła, tak się zajął pracą
Iż mu uciekło ze łba po co to i na co
Atoli choć zaniechał nadobną dziewczynę…
Lecz za to dzisiaj mamy Rosów i Solinę
powrót

Filut--Dyzio

Pragnąc podczas upałów ulżyć utrudzeniu
Rozdziała się Małgosia i siadła w strumieniu
Spostrzegł to Dyzio młody, pot mu czoło rosi
Duma jak tu podglądnąć cudeńka Małgosi
|Głowa wprawdzie nad wodą, aleć w wodzie nóżki
Pupka gładko toczona i jędrne cycuszki
Mam – krzyknął filut Dyzio – zbawienną metodę
Powyżej zrobię tamę i zatrzymam wodę.
|Wtedy poniżej poziom natychmiast opadnie
A ja owe cudeńka obejrzę dokładnie
|Wziął się chłopak do dzieła, tak się zajął pracą
Iż mu uciekło ze łba po co to i na co
Atoli choć zapomniał nadobną dziewczynę
Lecz za to dzisiaj mamy Rożnów i Solinę
powrót

Funaberalia

Gra orkiestra, wszystko jest jak trzeba,
Przypszczółkowski idzie do nieba.
Płacze głośno Przypszczółkowska – wdowa,
Niesie wieniec rada zakładowa,
Dyrektor wygłasza homilię,
Pocieszając zbolałą familię,
Ze tu winna sytuacja międzynarodowa.
|Długo leżał Przypszczółkowski w szpitalu,
Gdzie badano go w każdym detalu,
Badał go sam prymariusz,
Maca go – a on zmarł już,
Zesztywniał jak sztachety,
Więc teraz mu kuplety
Śpiewa głosem melodyjnym wikariusz…
|Poleż sobie, Przypszczółkowski, poleż,
My niesiemy w kondukcie twój oręż –
Klej, flamastry, całe sterty papieru,
Twą ankietę prostoduszną i szczerą,
Twój wierny arytmometr…
A okrutny termometr
Wciąż ustala twą ciepłotę za zero…
|W pełnej chwale nas opuszczasz, Przypszczółkowski,
Tak jak ongiś pan Wołodyjowski!
Tamten prochem się wysadził w okopach,
A tyś także się wysadził – na pokaz…
Chciałeś bez wazeliny –
Utknąłeś…
Z tej przyczyny
|Leżysz tutaj taki żółty jak topaz.
Leżysz żółty, lecz nie wszystek umarłeś,
Instytucję swym wyczynem wsparłeś,
Przysporzyłeś moralnego zysku –
Uwzględnimy to na obelisku!
Wyrżniemy na marmurze
Złote litery duże:
„Śpij spokojnie, jak żeś spał na stanowisku”
powrót

Fuzja

Leci listek z drzewa, na ziemię opada,
Noc nabiera czerni, dnie jesienne bledną,
My się pałujemy, Rosja się rozpada,
Dwa niemieckie państwa robią fuzję w jedno.
|Idzie, idzie zima, chcemy czy nie chcemy,
Czas opatrzyć okna, zapuścić żaluzje…
Rosja się rozpada, my się pałujemy,
Zjednoczeni Niemcy robią wielką fuzję.
|Na bezlistnym drzewie kracze czarna wrona,
Nad rozbitą Rosją wiatr chmury przegania,
Fuzja zmontowana, dobrze wymierzona,
My się pałujemy na temat skrobania.
|Wyśniona Europa, mityczna kochanka,
Wyprzedza nas w biegu jak gazela glizdę,
My o prezydencie albo o skrobankach
Wpatrzeni w Belweder i w Wysoką Izbę.
|Nad rozbitą Rosją wiatr północny gwizda,
Ginekolog w masce skrada się wzdłuż alej,
Pośrodku Europy monstrualna Izba.
Fuzja wymierzona. Pałujmy się dalej.
powrót

Halibut

W radio śpiewa pan Grechuta,
A za plebaniją
Pasie Maryś halibuta,
Co go przywiózł stryjo.
Halibuta Maryś pasie
I cztery barany,
I namawia: Jedz, grubasie,
Boś kontraktowany!
Szedł opodal agent skupu
Walery Bratrura,
Stanął, przyjrzał się zza słupów:
– Ależ macie knura!
Skłoniła się Maryś nisko
Przede majestatem:
– Dyć-żeż to halibucisko,
Tyle że dupiate!
Już ze trzy niedziele chyba
Hoduję bidaczka,
Na początku był jak ryba,
Potem był jak kaczka,
Potem zrobił się jak zając,
Cięgiem strzygł uszami
I wcale się nie stydając
Gnat za dziewuchami,
Wreszcie wczoraj z organistą
Znalazł się w konszachtach,
Z którym złożył się no czystą
I pił bruderszafta!
Na te słowa zdumiał agent,
Przybliżył się wolno,
Po czym wziąwszy tęgą lagę
Halibuta kolnął.
Zakręciła się bestyja,
Najeżyła kła,
I powiada: – A chcesz w ryja,
Ty taki a taki?
Wonczas agent kontraktacji
Bratrura Walery
Złożył rodzaj deklaracji
W sprawie tej afery:
– Niech ja nawet się zrujnuję,
Niech mnie grom porazi,
Ale nie zakontraktuję
Tego, co tu łazi,
Bo jak rzekł pan Karol Darwin
Jeszcze przede wiekiem –
Każde bydle się potrafi
Z czasem stać człowiekiem.
A halibut dziewki goni,
Pije i przeklina,
Ilustrując jak na dłoni
Teorię Darwina!
Zwilgotniały wszystkim oczy
Od tego gadania,
Jeden, drugi sąsiad skoczył
Przynieść coś z ubrania.
Jeden buty, drugi gacie,
By nie chodził goło,
A sam sołtys z krzykiem:
– Bracie!
Cmoknął bydlę w czoło…
Bo od wieków w sobie mamy
Ten piękny pozytyw,
Że tym bardziej się staramy,
Im większy prymityw!
powrót

Hamowanie

Poczciwiejemy, mój stary, poczciwiejemy,
Marzą nam się podmiejskie dworce,
Nie nam stawiać na ostrzu problemy
I nie nam się ustawiać sztorcem.
Marzą się nam dworce podmiejskie,
Dzikie wino, w oknach begonie,
Nie nam trasy europejskie.
Coraz mądrzej, mój stary, coraz wolniej
Hamujemy, mój stary, na wirażach,
Nie kochamy już tak żarliwie,
Nie wierzymy w świątki na ołtarzach
Choć patrzymy na nie życzliwie.
Przystajemy pod dębem lub klonem,
Na ławeczkach siadamy sennie,
Marzą nam się stacyjki zielone
Z jednym pociągiem dziennie,
W województwie – powiedzmy – białostockim,
A w powiecie – powiedzmy – suwalskim.
Zawiadowca, żeby był Kwiatkowski,
A dyżurny, żeby był Kowalski.
Żeby obaj mieli ładne córki,
Żeby cieszył nas widok tych córek,
Jakaś krówka żeby, żeby kurki,
Piesek żeby, koniecznie Burek.
Żeby groszek się wspinał po kijkach,
Żeby wdzięcznie, żeby poręcznie,
Żeby taka mała stacyjka
Z jednym tylko pociągiem miesięcznie,
A pociąg z jednym wagonem
A ten wagon z jednym przedziałem,
Starzejemy się, mój stary, z fasonem,
Wymieramy, mój stary, z nabiałem,
Trochę-śmy jak kresowa warta,
Trochę-śmy jak kanarek z ciocią,
A właściwie, to raz na kwartał
Też wystarczyłby dla nas pociąg,
Za to więcej udanych pasjansów,
Za to bardziej odległa sceneria –
Marzą nam się stacje dyliżansów
Zagubione na niebieskich preriach,
Ułożone mrocznie, ubocznie,
Oblężone przez upały lub zimy,
Żeby jeden dyliżans rocznie,
Żeby nikt nie pytał, co myślimy…
powrót

Hapening

Ponieważ europejskie zwyczaje się u nas ceni,
Postanowiono koniecznie urządzić polski hapening,
Bo ktoś tam wydedukował metodą psychoanalizy,
Że to skłoni zachodnich turystów, żeby u nas zostawili dewizy.
|Hapening, hapeningów jest cała masa,
Można powiedzmy kogoś rozebrać na golasa,
Pomalować w zielone zajączki, powtykać draniowi pióra,
I jeszcze mu kazać tańczyć „szła dzieweczka”, albo mazura
|Z opery „Halka” Moniuszki, co dwa cele spełnia po cichu,
Bo narodowe jest w formie, a w treści takie więcej do śmichu
Można też na przykład jakiś obraz pociachać żyletką,
Dać komuś z nienacka po pysku wodnistą kiełbaską metką.
|Zjeżdżać po schodach na sankach, się tarzać w tłuczonej cegle,
I w ogóle robić rzeczy z popularnie tak zwanym szmerglem.
Więc powołano Komitet Społeczny Do Spraw Hapeningu,
I rozkazano natychmiast przystąpić do treningu,
|I zespół urzędników tego tam komitetu
Zaczął trening następujący: jeden wszedł do klozetu,
Zawołał trzykrotnie „kuku”, wypróżnił rezerwuar
Który mu zleciał na głowę, i zakończył swój repertuar.
|A przy okazji i żywot. Zaś drugi facet w tym biurze
Wsadził do słoja z miodem swe rachityczne odnóże,
Zaś potem je wylizał, poczem miał zrobić zyza,
Ale miód mu tak zasmakował, że nic tylko lizał i lizał.
|A jak inni chcieli też trochę, to im zrobił takie propozycje,
Że kierownik biura go związał i odstawił go na milicję,
Pod zarzutem sprzeniewierzenia państwowego miodu do własnej kieszeni,
Ponieważ to było obżarstwo, a nie żaden przepisowy hapening.
|Po takich doświadczeniach kierownictwo dostało cykorii
Zabroniło wszelkich treningów i kazało się wziąć do teorii
Hapeningu, i ją opracować, i wygłosić cykl referatów
Jak na przykład „Pierwociny hapeningu w stowarzyszeniu Filomatów”.
|„Hapening a sprawa polska”, „Hapening a postęp ludzkości”,
Z czego powstało mnóstwo pożytecznej sprawozdawozdawczości,
Jak również planowy deficyt, jeden prezes drapnął do Persji,
Ale wreszcie powstał hapening w naszej własnej, rodzimej wersji,
|Właśnie była jego premiera – żadne tam takie wygłupy i chryje,
Ot, dyrektor wyszedł na mównicę, wyjął kartkę i przeczytał:
N..niech…ży..je!
powrót

Hermetyka

Mój kraju eksperymentów, sprzecznych ze sobą decyzji,
Kraju złych ekspedientek, miast budowanych na nowo,
Ojczyzno wspaniałych ludzi, niedobrej telewizji,
Szkół, w których usypia się dzieci, czytając im Orzeszkową,
Kraino węgla i siarki, i samogonu, i miedzi,
Szumiąca cudnymi lasami, kipiąca wiecznymi swarami,
Gdzie powyrzynać nawzajem potrafią się nagle sąsiedzi
O to, że kocur Dreptaków stentegował się Dziopskim przed drzwiami.
O wylęgarnio geniuszy, azylu niezwykłych wariatów,
Domeno orkiestr strażackich, skarbcu beztroskich cyników,
O posiadaczko sześciu prawdziwych literatów,
Krytykowanych przez tysiąc sześciuset fałszywych krytyków,
O poligonie przemian, które przetrwają wieki
I będą z czcią wspominane nawet w najdalszych krainach –
Niech nikt, kto naszym sprawom był obcy i był daleki,
Nie waży się pobłażliwie mówić o Tobie przy nas…
Bo samiśmy się urządzali i wyłaziliśmy z biedy,
A przeto nam wolno zapytać przybyszów z odległych stron,
Gdzie byli i co robili, i jak jadali wtedy,
Gdyśmy chleb mieli na kartki i nie ogrzany dom?
Śmieszne to i dziecinne, lecz właśnie kiedy ktoś obcy
Wtrąci się w nasze sprawy, to czuję, jak kocham mocno
Te ekspedientki, te huty płonące banalnie wśród nocy,
Sąsiadów i Orzeszkową… to co na co dzień jest Polską.
powrót

Horacy, książę Miedoni

…w radio ucichła symfonia
I głosik speakerki wyszeptał:
– Brzeg Dolny – trzy metry, Miedonia
Trzy całe, sześć ósmych metra…
Miedonia! Zapewne mieścina
Wioska, lub mała osada,
Lecz wyobraźnia zaczyna
Wspaniały obraz układać:
– Nad miodopłynną Miedonią
Zamku obronne wieże,
O bruk kopytami dzwonią
Przybrani w blachy rycerze,
I róg się odzywa i naraz
Wśród szczęku pancerza i broni
Wychodzi przez bramę na taras
Horacy, książę Miedoni!
Twarz ma niezwykle łaskawą,
Pozdrawia serdecznie publikę
Swą lewą dłonią, a prawą
Dzierży ogromną tykę.
Nikt tak nie umie skakać
Sprężyście, wysoko i chytrze,
Jak książę, gdy na rumaka
Wskakuje skokiem o tyczce!
Pochyla tę tykę jak kopię,
I konia wędzidłem spina,
I rzuca w bieg, a po tropie
Książęcym, rusza drużyna.
I jadą nie bardzo daleko,
Bo książę Horacy młody
Przystaje z tyką nad rzeką
I wtyka tę tykę do wody.
Tu brzmią zazwyczaj fanfary,
I werble biją na domiar,
I herold szacowny i stary
Głośno ogłasza pomiar,
I na tym się kończy zajęcie
Zwijają książęcy proporzec
I cały orszak w tętencie
Powraca na złoty dworzec…
Więc lubię ten komunikat
I marzę, by mnie do pracy
Wziął jako – powiedzmy – pazika
Książę Miedoni, Horacy!
powrót

Hora dla Kondukatora

napisana w listopadzie 1989,
po obejrzeniu uroczystości ku czci Ceausescu
Kondukatore Czauszesku
Geniuszesku Rumunesku
Narodesku we striptizu
W miesto wiktu – dyktu gryzu.
Wiosku chłopsku likwidesku,
Opozycju w pierdelesku,
Mięsko w pysku ani razu,
Brak prądesku, nima gazu.
Po stolicu Bukureszti
Chodzu bosu, nima meszti.
U Karpaty sami straty,
Nie jedzesku, czym tu sraty?
Chrapu – sapu, ranu wstanu,
Telefonu do Fenianu,
Bałagesku Kim-Ir-Senu:
– Gorbaczesku to gangrenu!
Kim-Ir-Senu potakuju:
– Masz racjesku, chuju muju!
Telefonu z Albanisku:
– Mazowiecku dać po pysku!
Od Fidelu telegrafu:
– Lechu w miechu abo w szafu,
Topu, topu, plusku, plusku,
Powiedzesku, że to Rusku!
Nikolaja u Mamaja
Relaksesku, moczu jaja,
A żonesku Czauszesku –
Premieresku Rumunesku.
A córeczka Czauszeska –
Sekretarką Rumuneska.
A wujesku od żonisku –
Armijesku marszalisku.
A szwagiersku, ciociu, teściu
I kuzyniczesku sześciu –
To rządesku Rumunisku
W Rumunesku na klepisku.
A receptu na tu zgraju
Kopu w żopu i baj-baju.
|Post Scriptum, napisane
po pospiesznym procesie i egzekucji:
|Niestety, w Rumuniczesku
Brak poczucia humoresku.
Jak usłyszeli wierszysko
Tak zrobili rozstrzelisko
Kiepska to dla nich reklama
Chamy rozwaliły chama!
powrót

Hydraulik dźwięku

A jeśli przyjdzie kiedyś po mnie
Hydraulik dźwięku Fioletowy
Żeby mi odbić szajbę w głowie,
To będę czysty i różowy,
Otworzę lufty i lufciki,
Spłoną hydranty i nocniki,
Na wszystko jeszcze raz popatrzę
I wyjdę, ale nie na zawsze!
|A jeśli przyjdzie innym razem
Gazownik uczyć Znakomity
Żeby mnie napompować gazem –
Będę umyty i utyty,
Wycisnę wągry, spuszczę wodę,
Minister wręczy mi nagrodę,
Prasa mi zrobi analizę,
I wtedy na sam szczyt wylizę!
|A jeśli zjawi się osiołek,
Strażak postępu Uśmiechnięty
By mnie znienacka kopnąć w tyłek,
To będę czujny i wypięty –
Otworzę wszystkie drzwi na przestrzał,
Nabiorę światła i powietrza,
Wystrzelę jak z korkowca korek
I poszybuję wprost do Tworek!
powrót

Idź do klasztoru, Ofelio

Idź do klasztoru Ofelio
Lub pojedź tam na rowerze
Ospałą swą kokieterią
Nikogo z nas nie nabierzesz
Nie jesteś babką na serio,
Za mało w tobie wigoru,
Idź do klasztoru Ofelio,
Do klasztoru!
|Idź do klasztoru Ofelio
Złożymy ci się na bilet,
Nie dla nas kurczak z mizerią,
Nie dla nas śledziowy filet,
Nie jesteś babką na serio,
Za ma ło w tobie wigoru,
Idź do klasztoru Ofelio,
Do klasztoru!
|Idź do klasztoru Ofelio,
Buźka na drogę i brawko,
Jak atak – to z artylerią
A nie z liryczną sikawką.
Nie jesteś babką na serio,
Za mało w tobie wigoru,
Idź do klasztoru Ofelio,
Do klasztoru!
powrót

Ilość i jakość

Trochę mnie to zasmuca, trochę bawi i wkurza,
Że jak w kraju przypadkiem czegoś znajdzie się wbród,
Względnie – mówiąc otwarcie – ilość czegoś zbyt duża,
To się z czegoś takiego robi cymes i cud.
|Proszę sobie wystawić ludzką zgrozę i mękę
kiedy w telewizorze ciągle zjawia się śledź.
Lub gdy w prasie nachalnie reklamują „Syrenkę”
Jako wielką okazję – zapłać, wsiadaj i jedź.
|Poniektóry faktycznie płaci, siada i jedzie.
Wioząc Helcię lub Mancię jakby wiózł Dianę Dors.
Przy czym w sercu ma smutek, w bagażniku ma śledzie
W perspektywie ma dziecko a na karku ma ORS.
|Hej umiemy reklamy robić zgrabnie i żywo
Ciągnąć ludzi do kupna bez ciągników i lin.
Wychwalaliśmy dorsze, formowane paliwo,
Teraz jest ta „Syrenka” i ten śledź, taki syn!
|Co i rusz gdzieś na płocie nowe czyta się hasło,
W którewierzyć należy i pójść za nim jak cap:
Perkal jak gabardina, margaryna jak masło,
Katarzyna jak Gina, a kaszanka jak schab!
|W sumie akcja ta daje jednak pewne wyniki
Jakieś buble upłynnia… Ojej! Pomysł mi wpadł!
Redaktorze! Kup szybko moje liczne wierszyki!!!
No to co, że słabiutkie? A „Syrenka” to „Fiat”?
powrót

Ilość w jakość

Wszystko nam rośnie wszystko się zmienia,
Osiągi coraz bardziej podniebne,
Tutaj badania, tam – doświadczenia,
Tylko czy aby wszystkie potrzebne?
Na przykład Józef Maria Wybzdyczaj
Zdoktoryzował się był w cichości,
Bo andrzejkowy opisał zwyczaj
Wraz z laniem wosku, i z laniem gości.
Ot, docent Dreptak, na seminarium
Wraz z asystentem, Janem Panicznym,
Dręczyli rybę pięć lat w akwarium
Prądem tresując ją elektrycznym
I doświadczenia robiąc najdziksze
A teraz dumą ich to nastraja
Że biedna ryba siada na ikrze
Jak jaka głupia kura na jajach.
Jedni się trudzą, inni im płacą,
Prądu wychodzi ilość niezgorsza,
A ja się pytam: – komu to na co,
Że mamy kwokę z samicy dorsza?
Są wprawdzie pewne uzasadnienia,
Dreptak dowodził mi w sposób gładki
Że po piętnastu latach siedzenia
Rybie wyrosnąć mogą pośladki,
Że w jej potomstwie się to utrwali
I że dzień taki jest już bliziutko,
Kiedy będziemy w knajpie wołali:
– Proszę pół litra i rybie udko!
Ale niestety, dziś w czasie tarła
Ta ryba – widać spryciara duża –
Bez dania racji wzięła i zmarła
Zanim wyrosła jej pupa kurza.
Atoli Dreptak nasz nie rozpacza,
I dalej kroczy swą słuszną drogą,
Właśnie dorwawszy gdzieś szopa-pracza
Wsadził draniowi grzałkę pod ogon.
Teraz go śledzi, mierzy suwmiarką,
Eksperymenty różne wyczynia…
Co z tego będzie? Praczka z suszarką,
A jak szop zdechnie, to będzie świnia!
powrót

Ino Wrocław

Nieraz myślę sobie w duszy:
– Jakoś nam to idzie wszystko,
Czasem suszy nas po suszy,
Lecz wnet kwitnie to co wyschło.
Niech tam kto chce co chce gada –
Wrocław jest to zgodne stadło:
Opada mu po opadach,
Lecz się dziwisz co opadło!
Co złe – mija i przechodzi
Nie chesz z Jadzią – możesz z Tadzią!
Po powodzi się powodzi
lepiej niźli przed powodzią!
Przeleciały już skowronki
W dzięcielinie ćwiąkacz ćwiąka
Choć korzonki zjedzą stonki
To po stonkach nie brak słonka.
Po cóż znowu głową w mur kuć,
Że ci Turkuć zjadł obiadek?
Gdy obiadek podje Turkuć
To przestanie być podjadek!
Jakoś to nam wszystko leci,
Wczoraj zastrzyk jutro capstrzyk,
Dziw że ********** nie ma dzieci,
Choć dla dzieci ma teatrzyk!
U Grzmiodajdów kaktus zakwitł,
Piotr Włast w kości w poście *******,
Panta rei! – rzekł Heraklit
I utonął, bo nie pływał.
Pan w kawiarni siedząc z panem
Pragnął ***** w łacinie ******
Więc zawołał care canem!
I przynieśli w kanie kawę!
Krzepkież u nas wszystko, tęgież!
W jatce – zebra, w ZOO zebra!
Przed Ratuszem ponoć pręgierz
Był, lecz ****** go rozebrał.
Co nam Wisły, Bugi, Narwie?
Dobrze w Odrze przy Katedrze!
Cóż, że nas kulszowa rwa rwie?
Nawet Fredrze też drze w biedrze
Niech tam sobie inne miasta:
Kraków, Wyry, Inowrocław!
Jam pra-prawnuk, pra-pra-piasta!
Mam chram, tam trwam: – Ino Wrocław!
powrót

Inscenizacja

Zbudził się Dreptak, światło zaświecił,
I sam już nie wie – sen to czy bajka?
W białych koszulach dziwni faceci
Grają czastuszki na bałałajkach,
Tłum znanych osób wokół się snuje –
Czarniecki, Berent, Nobel, Pastrana,
A między nimi Dreptaka wujek,
Co zamiast jajka ugryzł raz granat.
Siadł Dreptak w łóżku, trzęsie nim trema,
Taki się czuje nikły i drobny,
A tu orkiestra rąbie ragtime'a
Względnie Niemena „Rapsod żałobny”.
Kręci się Dreptak, składa ukłony,
I myśli sobie: – Cóż to za strefa?
A tu tymczasem przez megafony
Słychać wezwanie: – Dreptak do szefa!
I dwaj anieli zdobni w ordery
Zastosowawszy pewien chwyt krzepki,
Znany gdzie trzeba jako „B 4”,
Wyprowadzają jego z izdebki.
I wiodą ci go środkiem alei
Pośród okrzyków oraz owacji,
Aż przystanęli z nim u wierzei
Biura miejscowej organizacji.
Tu coś sapnęło jak saturator,
Dźwierze ozwały się zawiasami,
Wyszedł z nich z wolna organizator
I spytał groźnie: – Co ze składkami?
A Dreptak prawie przytomność stracił,
Pobladł jak ściana z wielkiego sromu,
Padł na kolana, wszystko zapłacił
I jak niepyszny wrócił do domu.
Organizator zaś, ze swych planów
Skreśliwszy ową wpłatę klienta,
Mruknął do siebie: – Bez tego szpanu
Bym nie wydusił z nich ani centa!
powrót

Inspekcja

W nocy nieoczekiwanie zgoła
Przyszedł do mnie święty Mikołaj.
Stanął w progu, przyjrzał się Mani
I zapytał: – A co to za pani?
Mania ślicznie zarumieniona
Powiedziała z wdziękiem: – Narzeczona…
Dociekliwy jak większość staruszków
Święty na to: – Czegoż ona w łóżku?
Uszy mi zapłonęły z gorąca
I odrzekłem głupio: – A bo śpiąca…
Ten argument wcale mi nie pomógł:
– Czemuż nie śpi u siebie w domu?
Chytra Mania szepnęła słodko:
– Bo ja jestem bezdomną sierotką…
Dobry święty się podrapał po nosie:
– W takim razie gdzież ty śpisz, młokosie,
Jeśli łóżko odstąpiłeś pannie?
– Na słomiance proszę pana, albo w wannie!
Święty brodą ze wzruszeniem porusza:
– Ot, szlachetna jakaś z ciebie dusza,
Obydwoje warciście prezentów…
Tutaj sięgnął do worka z brezentu.
Wręczył Mańce kawałek piernika,
A mnie dał popiersie Kopernika.
Spojrzał jeszcze na Mańki nogę,
Którą właśnie opuściła na podłogę,
I powiedział wychodząc za dźwierze:
– Pax vobiscum, cześć, ciężki frajerze!
powrót

Interpretacja

…a kiedy żona w kącie kanapy
Tusz roniąc, co jej spływa po rzęsie,
Chwyci wątłego męża za klapy
I niczym brudną ścierką nim trzęsie,
I rozdzierając sukienki kreton
Płacze w zazdrości nagłej porywie:
– Nie byłam twoją pierwszą kobietą!!!
…to ten nieszczęśnik jąka cierpliwie:
|A skąd ja mogłem wiedzieć
Że kiedyś się poznamy?
Raz owszem, byłem z Edziem
U jednej takiej damy…
Już prawie zapomniałem
O co chodziło tam…?
Lecz wtedy cię nie znałem,
A teraz cię już znam…
|Zaręczam państwu, nim minie doba,
Już sytuację ujrzymy nową,
Bo żonie zacznie się to podobać
Że Heniek takim był Casanovą,
Więc zamiast jęku, zgrzytu i płaczu
Żąda by wyznał jej swój występek:
ona: – No, jak to było, ty podrywaczu???
…a na to mówi ów ludzki strzępek:
|No cóż, nie mogłem wiedzieć
Że z tobą się poznamy,
Więc owszem, byłem z Edziem
U jednej takiej damy…
Już prawie zapomniałem
O co chodziło tam…
Lezc wtedy cię nie znałem,
A teraz już cię znam…!
|Czas niby rzeka płynie nad nami,
Noc po dniu, zima nad nami,
Noc po dniu, zima zaś po jesieni,
Już obydwoje są staruszkami
I już są mocno sobą znudzeni…
Więc ona, senna i nieruchawa
Drzemie, coś czyta, i mruczy potem:
– Heniutek… może znasz jakiś kawał…?
…a dziadzio Henio mówi z chichotem:
|Raz, jak nie mogłem wiedzieć
Że kiedyś się poznamy,
To byłem… chyba z Edziem?
U jednej… takiej… damy!
Już całkiem zapomniałem
O co chodziło tam…
I czy cię wtedy znałem…?
Bo teraz, to cię znam…!
|Kiedyś, gdy ona robiła sweter,
On zaś znudzony drapał się w ramię,
Umarli nagle, i święty Pieter
Wnet przy niebieskiej witał ich bramie…
– Wszystkie rozkosze, tudzież uciechy,
Czekają tutaj na zacnych ziemian,
Jeśli wyznają mi swoje grzechy!!!
Przeto wyznali, mówiąc na przemian:
|Raz Heniuś nie mógł wiedzieć
Że kiedyś się poznamy, i…
…i poszedłem z Edziem
Do jednej takiej damy…
Więc czy nas spotka łaska
I raju cud niezmierny…?
…a święty ich pogłaskał
I rzekł: – Właźcie, ofermy!!!
powrót

Interwencja

Raz Jan Sebastian Dreptak zadzwonił do dyrektora
I głosem pełnym szacunku rzekł: – Panie dyrektorze,
Na medycynę chce wstąpić moja córka Eleonora
W wieku lat osiemnastu, więc niech pan zrobi co może!
Dyrektor wspomniał młodość górną i durną nader
I całą – wspólnie z Dreptakiem – przebytą życiową drogę
I poczuł, że dźwiga wdzięczność tak jak garb dźwiga dromader,
I przyrzekł z całą powagą: – No dobra, zrobię co mogę!
Następnie słuchawkę odłożył i zaczął się zastanawiać,
Co by właściwie mógł zrobić i jakie rozwinąć talenta?
Lecz nie znał profesora, żeby z nim porozmawiać,
Ani żadnego docenta… ba, nawet asystenta!
Ba! Nie znał na medycynie nawet żadnego woźnego!
Bo nie chorował nigdy od czasów, kiedy był malcem!
Więc doszedł do wniosku, że właściwie nie może zrobić niczego
W tej sprawie, najwyżej że może pokiwać w bucie palcem…
A że miał piękny zwyczaj dotrzymywania przyrzeczeń,
Więc zwlókł się niechętnie z tapczana przełażąc przez śpiącą żonę,
Podreptał do szafy, w której miał ubraniowe rzeczy,
But włożył, palcem w nim kiwnął i z ulgą rzekł: Załatwione!
powrót

Inwentarz

A gdy poszedł Jaś na wojnę
Wziął ze sobą od niechcenia
Trzy rasowe krówki dojne
Klipę pipę, pół grzebienia
|Jakieś dwa lub trzy dziurkacze
Obok legło zaś w plecaku
Jajo kurze, drugie kacze
Brzytwa i pół kilo maku
|Dalej kosa, dziennik ustaw
Niezbyt gruby kij dębowy
Szklanka do połowy pusta
Ale próżna od połowy
|Wziął też kota – wziął też kota
Psa, telefon – psa telefon
Kalichlorek – kalichlorek
Laryngofon – laryngofon
|Sztylpy, flaczki – sztylpy flaczki
Kit, patefon – kit patefon
Wasserwagę – wasserwagę
Magnetofon – magnetofon
|Toaletkę, kaktus, flaszkę
– toaletkę, kaktus, flaszkę
Oberbutrę, klej fistaszki
– oberbutrę, klej fistaszki
|Blaszkę tudzież kałamaszę
– blaszkę tudzież kałamaszkę
Zaprzężoną w dwa wałaszki
– zaprzężoną w dwa wałaszki
|Kompot z jabłek – kompot z jabłek
Majtki masło – majtki masło
I bobkowych – i bobkowych
Kilka listków – kilka listków
|Lecz pan sierżant – lecz pan sierżant
Strasznie wrzasnął – strasznie wrzasnął
I wyrzucić – i wyrzucić
Kazał wszystko
|Więc nasz Jasio jął w tej chwili
Spełniać rozkaz z całej siły
Dobrze żeśmy nadążyli
Zanotować że tam były
|Jakieś dwa lub trzy dziurkacze
Trzy rasowe dojne krówki
Jajo kurze, drugie kacze
I grzebienia dwie połówki
|Klipa, pipa – klipa, pipa
Kot, telefon – kot, telefon
Kalichlorek – kalichlorek
Laryngofon – laryngofon
|Sztylpy, flaczki – sztylpy flaczki
Kit, patefon – kit patefon
Wasserwaga – wasserwaga
Magnetofon – magnetofon
|Toaletka, kaktus, flaszka
– toaletka, kaktus, flaszkaę
Oberbutra, klej fistaszki
– oberbutra, klej fistaszki
|Blaszka tudzież kałamasza
– blaszka tudzież kałamaszka
Zaprzężona w dwa wałaszki
– zaprzężona w dwa wałaszki
|Oraz majtki – oraz majtki
Męskie wszakże – męskie wszakże
Bo zupełnie – bo zupełnie
Bez podwiązek – bez podwiązek
|Jaś wojuje – Jaś wojuje
A my także – a my także
Spełniliśmy – spełniliśmy
Obowiązek – obowiązek
|Sprawozdawczy…
powrót

Łańcuszek

Raz jesienią, chyba w listopadzie,
Kiedy świat stał się brudny jak szmatka
Tata Dreptak ze swym synkiem Tadziem
Wybrał się na grób Dreptaka – dziadka.
|Był to sobie grobek jakich wiele,
Wyrósł na nim powój, czy też rzepak
Albo może jakieś inne ziele
I pisało: Tu spoczywa Dreptak.
|Brzydkie chmury goniły po niebie,
Na cmentarzu było mało osób…
Tata stanął i spojrzał przed siebie
I za siebie – w bardzo dziwny sposób.
|I zobaczył coś w rodzaju szlaku,
Albo drogi, która była i będzie.
Stały przy niej nagrobki Dreptaków,
I Dreptaki stały przy nich wszędzie.
|W każdej parce był mały i wielki,
Wszyscy mieli miny frasobliwe,
A na tacie się zatrzęsły szelki
Bo znienacka się poczuł ogniwem.
|Obraz zniknął, a oni zostali.
Tata synka po główce pogładził
I powiedział poprawiając mu szalik:
– Żebyś mi się nie przeziębił Tadziu…
powrót

Łączność

Brzmią mazury, polonezy,
Trzeszczy w stawach i w platfusach,
Lśnią łysiny i protezy –
Przyjechali nasi z USA!!!
Duje sobie wietrzyk świeży,
Słonko gości opromienia,
Przyjechali do macierzy
Z dularami po kieszeniach!
Dolar – pieniądz niezbyt pewny,
Podupada coś ostatnio,
Lecz my ocalimy krewnych,
Ochronimy dłonią bratnią!
Tu nie wpadną w żadną bidę,
Tutaj Bush ich nie dopadnie:
– Dawać, dawać tę ohydę,
Niech ten ciężar na nas spadnie!
Ileż krzyku i wesela,
Wszędzie radość, śmiech, zadyszka,
Góralskiego rżnie kapela,
Bigos rżnie rodaków w kiszkach,
Gospodyni rżnie kurczęta,
Rzeźnik wieprzki rżnie seryjnie,
Rodak – patrzy na dziewczęta
Nostalgiczno-aluzyjnie,
Rżną juhasy smrek wspaniały
Na ognisko polonijne,
Huta „Julia” rżnie kryształy
Na prezenty tradycyjne.
Ech, potężnie, ochędożnie
Rżną hołubce, rżną zychycka,
Jutro srogi katz ich dorżnie,
Niczym rezun – obszarnika.
No a teraz bez litości
Mimo krzyków „rany boskie!”
Poubierać trzeba gości
W stroje chińskie lub krakowskie.
Próżno wije się staruszek,
Nie uniknie tej mordęgi:
Już mu wiążą koło uszek
Wielobarwne, długie wstęgi,
Rogatywkę mu na włosy
Tak wbijają, że nie spadnie
I piór pawich całe stosy
Mu wtykają, gdzie popadnie,
I dzwoneczki, żeby dzwonił
I gumiaki mu czerwone,
I powstaje cud: lajkonik
Skrzyżowany z pataszonem.
Już po takich dwóch tygodniach
Pozostawszy prawie nago,
Rodak w pożyczonych spodniach
Daje dyla do Chicago.
Ale długo nie posiedzi,
Nie wyleczy bólu głowy,
Bo już wkrótce go odwiedzi
Polski zespół rozrywkowy!
Trzeszczy w stawach i platfusach,
Lśnią łysiny i protezy,
Odwiedzili nasi USA!
Duje sobie wietrzyk świeży,
Słonko gości opromienia,
Przyjechali wprost z macierzy
Z… paprochami po kieszeniach.
I wnet w parafialnej sali
Gdzie bilety po dolarze,
Będą dziadka rozśmieszali
Scen stołecznych luminarze.
Ale to już będzie miłe,
Bo pomyśli rodak raźnie:
W Polsce – ja się wygłupiłem,
Tutaj – ty się szmacisz, błaźnie!
Błazen tańczy, zespół smuci,
Jaka praca, taka płaca,
Grunt, że się ten wyjazd zwróci!
Mnie – na samą myśl się zwraca…
powrót

Łupki

Żył raz pewien słynny naukowiec
Profesor Nauk Geologicznych
Co pracował jako wybitny fachowiec
Przy wyszukiwaniu łupków bitumicznych.
Niewiele jest ludzkich grupek
Dokładnie i bezbłędnie wiedzących
Co to znaczy bitumiczny łupek
/chyba że dupek i do tego dzwonny/.
I my także się na tym nie znamy,
Nie wiemy jakie ma zastosowania,
Tylko tak na plus minus przypuszczamy
Że jak łupek, to zapewne do łupania.
Może kiedy kogoś łupnąć trzeba?
Lub do wyrobu sztucznych łup na pomidory?
W każdym razie gość zarabiał na kawałek chleba
Wiercąc w ziemi głębokie otwory,
Różne skały badając przez lupę
I wyrzucając je zaraz
Z okrzykami: – To nie łupek, to nie łupek, to nie łupek,
I to też nie łupek, kurdebalans!
Tak pracował wiercąc kamień, piach i błoto
Włosy mu się z czasem przerzedziły,
Aż raz nagle natrafił na złoto
Pod postacią o …gdzieś takiej grubej żyły…
Zaraz mu na szyi wyszła gula,
Chciał coś krzyknąć, ale na próżno,
Więc pochwycił flaszkę z napisem „Vistula”
I się prawie natychmiast urżnął.
Podopuszczał się różnych ekscesów
Ze sprzątaczką o nazwisku Zofia Kaczka,
Przyczem darł się: – jestem bliski sukcesu!!!
– Jak to bliski? – zapytała sprzątaczka,
jodynując sobie w międzyczasie kota,
Który odniósł obrażenia liczne.
– A bo – wyjaśnił geolog – w pobliżu złota
Występują czasem łupki bitumiczne!
…tak tak, jak byśmy na tę historię nie popatrzyli,
Zbyt wąska specjalizacja stwarza szlachetnych debili.
powrót

Lajkonik

Podobno po kraju się pęta
Ze śmieszną buławą w dłoni
Pijany polski centaur,
Czyli krakowski lajkonik.
Ród jego z dziada-pradziada,
Od wielu długich stuleci,
Strój Lajkonika wkładał
I straszył, i śmieszył dzieci.
Tak to szło z ojca na syna,
Latali cudacznie przebrani,
Aż wreszcie teoria Darwina
Uwidoczniła się na nich.
Cóż, zmiany są nawet w pietruszce,
Zmienia się koń, słoń i aster
(jak to Darwin stwierdził na muszce
Drosophila Melanogaster),
Więc oni też w ciągu pokoleń
Ewolucji poddali się prawom –
Jeden wujek miał końską goleń,
Pewien stryjo dokarmiał się trawą,
Prapradziadek żarł owies w kuble
I rżał jak stepowe ogiery,
Za szwagierką latały wróble
(dodajmy – nie bez kozery…),
A nasz nieszczęsny bohater,
Gdy nocą wszedł do remizy,
By zdjąć owłosienie kosmate
I cały swój koński rekwizyt,
Zesztywniał ze strachu jak wiosło,
A nawet jak wielka płyta,
Bo wszystko to mu przyrosło,
Od łba po same kopyta.
O niesłychane skutki,
O jejku, jej, o raju!
Lajkonik popił wódki
I poszedł, w poprzek kraju!
W zaroślach zaszeleścił,
Oddala się… blednie… znika…
Tylko czasami wieści
Czytamy w periodykach,
Że ktoś, odziany w burnus,
Wynurzywszy się z lasu,
Skrzywdził pod Kutnem turnus
Działaczek „Caritasu”,
Że gdzieś tam dzieci naiwne
Widziały rzekomo czarta,
Że żubry latoś są dziwne,
Bo jeden cytował Lenarta,
Że pewien profesor, genetyk,
Który krzyżował tarpany,
Nawrócił się – choć heretyk –
I krzyczał: – O Jezu! O rany!
Ale żem pokrzyżował!
Ja chyba zwariuję! O zgrozo!
(i rzeczywiście zwariował,
zgodnie ze swoją prognozą).
Zaś ta afera cała
Wyraźnie nas ostrzega
Że ten lajkonik gdzieś działa,
Że może gdzieś blisko przebiega?
Że może zza narożnika
Wyskoczy i w nas uderzy?
O, strzeżmy się lajkonika,
Który sam w siebie uwierzył,
W swą inność, w swoje zadanie,
W swą misję, w swą wyższość być może,
I wrósł w swe dziwaczne ubranie,
I zrzucić go już nie może.
I pewnie już nie pamięta,
Że jako błazen zaczynał –
Lajkonik, żałosny centaur,
Ofiara wymysłów Darwina…
powrót

Lamentacja posiadaczy

Zasypia świat umęczony,
Czerni się noc bezgwiezdna,
A żony, niewierne żony,
W samochodach kupionych przez nas…
A żony, żony niewierne,
A samochody nowe,
Za nasze męki niezmierne,
Za nadgodziny biurowe…
A drogie to samochody,
A jeszcze nowiutkie i czyste!
A jakie musiałem mieć chody,
Żeby się dostać na listę!
Więc nogi mamy jak z waty.
A serce – jak centryfugi,
A jeszcze przed nami raty
Jak polskich wierzb szereg długi,
Co wyśpiewywał je Chopin
W niektórych – bodajże – mazurkach…
Zachciało nam się Europę
Udawać, wodna-żeż kurka!
Zachciało nam się wozów,
Zachciało się, hej, samochodów…
O, pozo, polska pozo!
Papugo i pawiu narodów!
I oto krajobraz zamglony,
I oćma wstaje od Gniezna,
A żony, niewierne żony,
W samochodach kupionych przez nas…
A żony polami, lasami,
Susami na przełaj sadzą…
Już mniejsza, że z kochankami,
Lecz po co same prowadzą?!
powrót

Legenda o Janie z Kolna

Wiek piętnasty nad światem przetaczał się z wolna,
był rok tysiąc czterysta siedemdziesiąty szósty,
Gdy słynny polski żeglarz, niejaki Jan z Kolna
Prowadził swe okręty pośród morskich pustyń.
Pokłócony na amen z królem Władysławem
Jagiellończykiem, cudem uszedłszy na morze,
Nie polską wiódł niestety, lecz duńską wyprawę
I duński mu nad głową powiewał proporzec,
A panem był mu Chrystian, król Danii, Norwegii,
I Szwecji, który Jana postawił na czele
Floty, i nowe mu kazał zdobywać brzegi,
I dał mu białoskrzydłe, złote karawele.
A przeto nawigując wśród żywiołów dzikich,
Po trawersie zuchwalstwa i nordowej gwiazdy,
Dotarł dzielny Jan z Kolna hen, do Ameryki,
Która wonczas nie miała jeszcze żadnej nazwy.
zaś postawiwszy stopę na ląd Labradoru
I westchnąwszy nabożnie: – Dzięki ci, o panie!
Odchrząknął, poczem w ciszy obcego wieczoru
Rzekł, iż bierze tę ziemię w duńskie posiadanie.
I zaraz sztandar, białym przekreślony krzyżem
Zatknął, by ustanowić i utrwalić władzę,
I pchnął do Europy dwa korable chyże,
I wielka radość z tego była w Kopenhadze
Przez rok, i przez dwa lata, i przez trzy i cztery,
Król Chrystian podskakiwał z radości na tronie,
Aż raz, gdy skarbnikowi zaglądnął w papiery
Zbladł, zadrżał i oburącz chwycił się za skronie
I zaraz też mu broda posiwiała ruda,
W rezultacie nagłego psychicznego katza,
I spytał: – Czemuż Dania tonie w takich długach?
– Królu – zajęczał skarbnik – musimy dopłacać
Do tej nowej kolonii, bo jak tu widzicie
Ten pański Jasio z Kolna – ażeby go struli –
Jedzie furt na planowym, krwawym deficycie
W związku z czym dotowany jest z centralnej puli…
Tu król konwulsji dostał, jakby rock and rolla
Zatańczył, zeza zrobił, zamrugał powieką,
Wyjąkał: – Zapomniałem że ten Jan to Polak…
I skonał, dziewiętnaście lat przed końcem wieku,
A ledwo jedenaście przed dniem, kiedy Kolumb
Ponownie Amerykę odkrył był dla świata…
Lecz myśmy byli pierwsi! Zarówno na polu
Odkryć geograficznych, jak w planowych stratach!
powrót

Legowisko lwa

Oto jest legowisko lwa:
Zamaskowana dywanem podłoga,
Klubowe fotele dwa,
Na ścianie reprodukcja Van Gogha;
Pod Van Goghiem ciężarki i hantle,
Których widok drze się wielkim głosem,
Że ten lew, czyli że pan ten,
Jest sportsmenem, kulturystą i herosem.
Oto jest legowisko lwa,
A oto żerowisko lwa: ogromny tapczan,
Nad tapczanem lampki wątły blask,
Zawieszonej przy pomocy spinacza,
Przy tapczanie – dwudrzwiowa szafa,
W niej księgozbiór, osiem tomów raptem:
Pięć Agaty Christie, a trzy Staffa,
A na oknie szkło i adapter.
Raz na tydzień adapter gra,
Płynie zapach zaparzonej herbaty…
Oto jest legowisko lwa,
A lew jest starej daty.
W przedpokoju ma kuchenkę i zlew,
Nad nim lustro śmieszne i krzywe;
Przed tym lustrem wyliniały lew
Czesze co dzień swą skąpą grzywę.
Albo sprawdza, czy minął mu obrzęk
Pod oczami i czy język obłożony…
A koledzy mówią: – Ten ma dobrze…
I z niesmakiem patrzą na swe żony.
I dosłownie nie ma prawie dnia.
Żeby któryś nie przyszedł do niego:
– Ty mi pożycz legowisko lwa,
A ja dam ci na kino, kolego…
Lew się dziwi, zazdrości im rodzin,
Chętnie z dziećmi by się bawił jak psisko,
Ale daje ten klucz i wychodzi
Pod chmurami wiszącymi nisko.
Mija schody, podwórko i dom
I odpływa w samotność wieczoru…
Nie jest dobrze samotnym lwom,
Legowiskom wbrew i wbrew pozorom.
powrót

Lew i koza

To mnie trochę, proszę państwa, deprymuje,
Trochę czuję się jak jakiś stary dziad,
Siostrzeniczka, proszę państwa, mi per wujek,
A ja ledwie mam pięćdziesiąt parę lat.
Jeszcze nie jest ze mnie przecież hipopotam,
Jeszcze ja bym, proszę państwa, pokaz dał,
Jeszcze jak mi czasem, proszę? Zresztą co tam,
W każdym razie jeszcze jestem chłop na schwał!
O, a propos, proszę państwa, siostrzeniczka;
Wyobraża sobie koza bóg wie co,
Głaszcze, klepie mnie jak dziadka po policzkach,
A ja myślę: – Ja bym klepnął cię w te… no…
Zresztą mniejsza, ale fakt, że to szelmutka,
Skąd ta młodzież, proszę państwa, wzięła się?
Jaki biuścik, proszę państwa, co za udka,
Że aż zęby… pardon, że aż oczy rwie!
Lecz nie czas zawracać głowy byle kozą,
W moim wieku jest problemów innych dość,
Spójrzmy na nią chłodno, trzeźwo, jak filozof,
Beznamiętnie, po ojcowsku… Uuuuu, psiakość…
Jakie toto ma cholernie długie nogi,
Jaki, panie, że tak, prawda, tego, pąk,
A tak, panie, nie tak dawno… od podłogi…
Jezus Maria, nie utrzymam w miejscu rąk…
Aniołowie… święci pańscy mnie ratujcie…
Siostrzeniczka… prawie córka… własna krew…
Nie nazywaj mnie, cholero, swoim wujciem!!!
Odejdź, kozo, niech spoczywa stary lew…
powrót

Liczydła

Gdzieś na głębokiej prowincji, w biurze rozrachunkowym
Gdzie diabeł „dobranoc” nie mówi, lecz śpi oparty na widłach
Żył Jan Sebastian Paziułko, z zawodu starszy księgowy,
Co od lat przeszło czterdziestu wciąż liczył coś na liczydłach.
Co mianowicie liczył trudno to sprawdzić w tej chwili
Może plon rzepy z hektara a może produkcję powideł?
Zresztą nikt o tym nie myślał, bo wszyscy przyzwyczaili
się do ciągłego stukotu jego drewnianych liczydeł.
powoli wokół Paziułki krajobraz cały się zmieniał
Powstało dużo cyrków, fabryk, rajtsz-uli i domów
Posłusznie w ziemię się kładły co starsze pokolenia
By zwolnić dla nowych pokoleń potrzebne ilości atomów.
Już starszy z synów Paziułki został wybrany na posła
A młodszy się nawet zastrzelił – jak mówią – z powodu kobiety,
A on wciąż liczył i liczył, i tylko broda mu rosła,
I spracowane palce mu powykręcał artretyzm
Dopiero po wielu latach zauważyli potomni
Że to już nie jest księgowy lecz symbol lub metafora,
A nawet trochę Pan Bóg, trochę znowóż pomnik,
lub może nawet komputer na diodach i tranzystorach.
Chcieli go więc umaić wawrzynem i aloesem,
Dać szablę honorową zdobną w złociste rapcie
Albo ogłosić go radcą, względnie też nawet prezesem
I ofiarować w prezencie ciepłe filcowe kapcie.
Ale on tego nie chce, wciąż kręci przecząco głową
I tylko czasami sobie trochę fasoli podje,
I znowu się zasłuchuje w liczydlła trzeszczące miarowo
I słyszy w trzasku liczydeł różne prześliczne melodie
Słyszy w nich szum oceanów, słyszy muzykę Bartoka
Ryk samolotu Lindbergha i maszynowy karabin
I psalm proroka Dawida i nawet melodię rocka
Przy której smukłe modelki wychodzą z nadmorskich kabin
Krzyczą w tym trzasku dzieci i rżą ułańskie konie,
I ginie tysiąc walecznych i pełzną przez prerię Apacze
I grają wierne liczydła wielką, największą symfonię
A Jan Sebastian Paziułko z zachwytu i lęku płacze.
A przeto nie przeszkadzajmy, nie przyprawiajmy mu skrzydeł
I nie starajmy się stroić go w aureolę i róże
Pozwólmy mu się rozstrzelać salwami własnych liczydeł
Gdzieś na głębokiej prowincji, w rozrachunkowym biurze.
powrót

Lilije

Zbrodnia to niesłychana:
Pani zarżnęła pana.
Grób liliją zasiewa,
A zasiewając tak śpiewa:
– Rośnij kwiecie wysoko,
Jak pan leży głęboko.
|Siada pani przy sośnie
I czeka, co wyrośnie.
Czeka przez miesiąc równo,
Zagląda – a tam gówno.
|Zaś pustelnik się śmieje
I tak tej pani radzi:
– Taż lilii się nie sieje,
Lecz cebulki sadzi.
Więc Mickiewicz coś sknocił.
– Tu siadł i się okocił.
powrót

Limeryki

Żył raz mnich, co zbieraczem był ikon
Dnia jednego wydał gromki ryk on,
Rzucił klasztor z tym rykiem
I się został górnikiem
Co przekraczał stale dzienny wykon.
|Żył raz pewien chłop na Dolnym Śląsku
Co nie spełniał swoich obowiązków
Tylko chadzał na bale,
I za to raz szakale
Pozjadały go kąsek po kąsku
|Nieuczciwy sprzedawca w komisie
Brał zbyt dużą należność za misie
Nylonowe, a za to
Wpadł do beczki z sałatą
I tam nogi połamały mu się.
|Pewien autor przepięknej symfonii
Stał się raz właścicielem „Panonii”
I świecąc sobie świeczką
Odkręcił w baku wieczko
(…)
|Pewien młody badacz od kolegi
Wypożyczył wóz na cztery biegi
I świecąc sobie świeczką
Odkręcił w baku wieczko
Wskutek czego zamienił się w piegi.
|Był raz jeden chłopaczek z Kleciny
Co się nie mógł nauczyć łaciny
Aż nauczył się naraz
Gdy kolega kawalarz
Dał mu wódki z domieszką benzyny.
|Posłał jeden miłośnik opery
Primadonnie dwa szwajcarskie sery,
Poczem trzy pierwsze rzędy
Uciekały w te pędy
Przekraczając dźwiękowe bariery
|Jeden facet zaczął nocną porą
wołać głośno że widzi znak Zorro,
I przykro było ujrzeć
Jak go żona wraz z wujciem
I z babunią grubą lagą piorą.
|Raz na Krzykach tuż koło remizy
Dwaj bandyci robili sriptizy,
Lecz nie sobie, przechodniom!
A całą odzież spodnią
Ładowali do dużej walizy.
|W poniedziałek odkryto na Hubach
Nielegalny dział produkcji rubach
Luźnych, względnie z wycięciem
Co cieszyły się wzięciem
Na prywatkach, pogrzebach i ślubach.
|Administrator Adam admirował Annę
Która przyszła by zgłosić swą zatkaną wannę,
Stąd od dnia ślubu czują i Adam i Ania
Atawistyczną ansę do ablucjowania.
|Buszował był Benedykt bezowocnie w biurze
Bo pragnął w swój życiorys wnieść zmiany nieduże,
Ale stróż nocny słysząc że gdzieś trzeszczy dykta
Bagnetem bardzo bęcnął w biodro Benedykta.
|Całował cwaną Cesię celowniczy coraz
Pragnąc jej swoich uczuć wyrazić iloraz,
Ale zginęli szybko i lekko jak muszki
Cisnąc ciałami cyngiel cesarskej Car-puszki.
|Drwił dekadencki Dyzio z dramatów Dygata
Choć ów powieści pisze nie żadne dramata,
Wreszcie zeźlony Dygat krzyknąwszy – psiajucha!
Dodusił w Dyziu dublem dekadencji ducha.
|Eksmitował Edmunda do Ełka Eustachy
Bo Edmund rwał mu żonę pod szyldem gry w szachy.
Co słysząc, owa żona zemdlała pośród zgiełku
A erotoman Edmund eksplodował w Ełku
powrót

Limeryki lecytynowe

Raz literat żył przy wąskiej dróżce
Który nie chciał pisać o peluszce
Lecz udawał Jonesca
Pieska jego niebieska,
Za co wrzód mu się zrobił na nóżce.
|Na Pilczycach jedna pani Marta
Wciąż nuciła kompozycje Sarta
Zamiast nucić Szpilmana
I za to kiedyś z rana
Wszyscy patrzą – a ona umarta…
|Na Sępolnie jeden Piotr Ostróżka
Pobił raz ciężarnego staruszka
Lecz krótko się weselił,
Bo mu dobrzy anieli
Jeża za to wsadzili do łóżka.
|Pewien wolnomyśliciel na Hubach
Zaczął wierzyć w świętego Jakuba
Za co żona piorunem
Uciekła mu ze zdunem,
I to jeszcze oboje w szubach.
powrót

Limeryki po-olimpijskie I

narrator: Olimpiada już dawno minęła, ale wspomnienia i spostrzeżenia zostały, w związku z czym publikować zamierzamy od dziś Limeryki Poolimpijskie, łączące w sobie maksimum wiedzy o różnych gałęziach sportu, z głęboką nieraz filozofią. O, na przykład taki oto limeryk o dyskobolu:
|Kiedyś jeden znany miotacz dyskiem
się zajmował procederem niskiem,
Rzucał bowiem tym dyskiem w sędziego
A gdy trafił, to potem z kolegą
Brali portfel i dzielili się zyskiem.
|narrator: Co jest rzeczą ohydną, ale na szczęście bardzo rzadką – bo jak widzieliśmy na Olimpiadzie, mało który dyskobol trafiał w sędziego, ponieważ ci sędziowie ciągle tylko biegali, a szkoda. No to teraz o jednym zapaśniku.
|Raz zapaśnik pewien w stylu wolnym,
od kolegów swych będąc mniej zdolnym
oraz widząc że przegrywa na arenie –
Dyskontował swe społeczne pochodzenie:
– Co mnie bijesz, jak mój tatko był bezrolnym?
|narrator: I bardzo słusznie, bo te rzeczy trzeba brać pod uwagę nie tylko na uczelni, ale i na macie, o!
powrót

Limeryki po-olimpijskie V

narrator: Olimpiada w Monachium zostawiła nam mnóstwo wrażeń, które wyrażamy w naszych limerykach poolimpijskich, przeznaczonych nie tylko dla sportowców, ale także dla szerokich rzesz kibiców. Oto obiecany kilka dni temu limeryk o dżudo:
|Kiedyś pewien zawodnik dżudo
Przeciwnika swego ugryzł w udo,
Ale tamten się nie złościł w ogóle
Tylko szepnął do niego czule:
– Zobacz jaki mam znak, ty paskudo!
|narrator: I rzeczywiście miał ten znak, samiśmy widzieli. To teraz coś o trójskoku:
|Reprezentant Polski w trójskoku
Ciągle robił skoki po pięć kroków,
Zaś zapytany dlaczego?
Tak objaśnił sędziego:
– Bo żem przywykł cóś dorabiać na boku…
|narrator: No jeżeli przywykł, to trudno mieć do niego pretensje, i my też ich nie mamy, tak samo zresztą jak i do innych sportowców, na dowód czego już niedługo nadamy dalsze poolimpijskie limeryki.
powrót

List do żony

Kochanie, ty po lasach brodzisz
A tu z kiciusiem twoim klapa,
Twój kiciuś nie ma już w czym chodzić,
Zużył bielizny cały zapas,
Całkiem dziurawe ma skarpetki,
Boso kuśtyka po ogródku,
Patrzy na dalie i nagietki
A serce żre mu robak smutku.
Ty sobie bawisz na Marienbadach
W Sobótkach, względnie w Obornikach,
I nie wiesz co twój kiciuś jada,
Jakie paskudztwa czasem łyka,
Jak mu nie służy kalarepka
Jakie mu brzuszek robi harce
Gdy je spleśniałe skórki z chlebka,
Coś zostawiła je w spiżarce,
Czasami kiciuś w łóżku leży
Gorzko przeklina swoją dolę
Patrząc na brudny stos talerzy
Wyrastający wzwyż na stole,
Popatrzy, pośpi i popłacze,
Zabeczy jak zabłąkana owca:
– O miła, kiedy cię zobaczę?
Wróć z tej Ostendy czy z Wągrowca!
Zjaw się, zaceruj dziury w spodniach,
Spraw by znów wszystko zajaśniało,
Nie zdradzam cię już od tygodnia
Zupełnie mi się odechciało,
Karty nie bawią mnie i goście,
Inne rozkosze teraz wolę –
Ot, chciałbym sobie przewlec pościel,
Raz spróbowałem. Nie wydolę.
Kochanie moje, wróć z Lidzbarku,
Porzuć Hawaje, Dardanele,
Możesz mi dać po karku,
Lecz weź mnie znów pod kuratelę!!!
Przyjedź, pocałuj czółko łyse,
Zrób obiad, spodniom przywróć kancik…
Kiciuś już nie chce być tygrysem.
…chce być kiciusiem swojej panci…!!!
powrót

List w sprawie polonistów

Polonista to nie zawód, lecz hobby,
Polonistą być – nie życzę nikomu.
Polonista po godzinach nie dorobi,
Choćby zabrał robotę do domu.
Polonista nie wędruje po mieszkaniach,
Nie odzywa się wchodząc ze dworu:
– Bardzo ładnie rozbieram zdania,
Czy jest jakieś stare zdanie do rozbioru?
Choćby szukał, racji i pretekstów
I tak zawsze pozostanie na uboczu –
Mniej się ceni analizę tekstu
Od banalnej analizy moczu…
Cera blada, na portkach łaty,
Rozmaite braki w kondycji,
Oświeceniem nie oświecisz sobie chaty,
Pozytywizm nie poprawi twej pozycji.
Poloniście sterczą chude żebra
Jak sztachety mizernego płotu,
Gdy się jeden raz u Zuzi rozebrał,
To się składał z orzeczenia i z podmiotu.
A jak inny zleciał kiedyś z ławki,
Bo był gapa wyjątkowa i niezguła,
To zostały zeń cztery przydawki,
Dwa zaimki i partykuła…
Polonista, niepoprawny romantyk,
Nie największym się cieszy mirem,
Ale ja mu – laury i akanty,
Ale ja mu – kadzidło i mirrę!
Ale ja go całuję w ramię,
Ale ja go podziwiam i cenię,
A ty przed nim na kolana, chamie,
Cały w złocie i volkswagenie!
Bo jeżeli jesteś i ja jestem,
To dlatego, że stojący na warcie
Polonista znużonym gestem
Kartki książek wertował uparcie
Za kajzera i za Hitlera,
I za cara, i za innych carów paru,
I dlatego właśnie nie umiera
Coś ważnego, co nazywa się Naród.
Więc zamieszczam na końcu listu
Ja, satyryk, błazen i ladaco,
Zdanie proste: – Kocham polonistów!
Rozwinięcie zdania: –
…bo jest za co!
powrót

Lizonie

(…) A gdy czerwone słońce zajdzie na nieboskłonie,
I kiedy do snu się kładzie Pekin, Rambertów i Piza,
To wtedy z lasów wyłażą podługowate lizonie
I przeciągając się, patrzą komu by się podlizać?
Widząc je, ogon podtula drapieżnik, przeżuwacz i gryzoń,
Kret się w swej norze ukrywa, morwojad włazi na morwę,
Zwierzak ostrzega zwierzaka okrzykiem: – Uwaga! lizoń!
A lizoń uśmiecha się, myśląc: – Kochani, i tak was dorwę!
I – nie zważając na wrzaski: – Odwal ode mnie się stary! –
Jak również na groźby, prośby i na modlitwy najczystsze,
Siada półgębkiem naprzeciw wybranej przez siebie ofiary
I dalejże oblizywać językiem swój własny pyszczek,
A robi to z takim fajerem i z wprawą tak nadzwyczajną,
Tak przy tym ciamka i mlaska i wyraz ma taki błogi,
Że ta ofiara przeważnie myśli: – To musi być fajno!
Zamiast od razu go kopnąć i prędko wziąć za pas nogi.
I wtedy jest już stracona, już wtedy wygrało to źwirze,
Już oto dopięło swego, spełniło zamysły złowieszcze!
Popatrzcie, gdzie tylko spojrzeć – tam lizoń kogoś liże
Lizany zaś prosi lizonia: – Ach liż mnie lizoniu jeszcze!
A wtedy już nie ma odwrotu z męczącej acz słodkiej niewoli,
Przestrogi tu nie pomogą, kuracje, i inne sposoby,
Albowiem, jak mówi nauka: – Kto raz się podlizać pozwolił,
Ten nie obejdzie się nigdy bez trzech podlizań na dobę!
Tkwią przeto w zgubnym nałogu mrówki i wilki i słonie,
Oraz mastodont, kalodont, drozofilia i filoderma…
I tylko jeden stwór – człowiek – potrafił ujarzmić lizonia:
Po prostu hoduje je w klatkach. O, proszę, jaka ferma…
powrót

Lucerna

Artysta Jan Dreptak, baryton dość mierny,
Powrócił przedwczoraj z odległej Lucerny
Gdzie odbył się właśnie muzyczny festiwal,
I on – ten Jan Dreptak – podobno tam śpiwał,
Więc teraz się chwali i puszy niezmiernie:
– Ja bracie, rozumiesz, śpiewałem w Lucernie!
Bryluje, tokuje, przechwałki i gadki,
Odmienia Lucernę na wszystkie przypadki,
Osiągnął w tej branży precyzję niezmierną:
Lucerna, Lucerny, Lucernę, Lucerną,
Trajkoce przy wódce, przy żonie, przy robrze,
Jak słyszę „Lucerna” – to jest mi niedobrze.
Wiem jednak co zrobię – przebudzę się z rana,
I pójdę na pole Trypućki Juliana,
Tam wezmę organki, i siedząc na polu,
To zagram, co śpiewał pan Woźniak w Opolu,
Dość cicho atoli, bo by mnie przetrzepał
Ten Julian Trypućko, że mu wlazłem w rzepak.
Gdy zasię wieczorem ten Dreptak pyszałek
Znów zacznie się chwalić: – W Lucernie śpiewałem!
Przygwożdżę go krótko: – To co, ty chojraku?
Tyś śpiewał w Lucernie – ja grałem w Rzepaku!
I gość momentalnie poczuje się glistą…
Ach, dobrze czasami być kalamburzystą!
powrót

Gburowate hasełka

dżentelmen: pierwszy na widowni a ostatni w szatni.
Baletu synonim nowy: Zawracanie nogami głowy.
Uwaga! Oprócz papierosów „Carmen” jest także opera Carmen!
Zapraszamy!
Tytuł na pierwszej stronie wiele sensu mieści:
Nareszcie opera Narodowa w treści!
I gdzie ten rozwój kultury, gdy nawet w operze „Gbury”?
Aidę zamurowano w piramidzie, ale o wiele skuteczniej zamurowuje
„Tanalbina”. Do nabycia we wszystkich aptekach.
Nowe, eleganckie hobby: Kwiaty do garderoby!
Klasyczna metafora: Księgozbiór tenora.
Nie pluć do orkiestrówki, bo partytura się skleja!!!
zobowiązanie: W ramach krzewienia sportu i tępienia szmiry
Butterfly zrobi szpagat zamiast harakiry!
Opera bardzo wzbogaca wnętrze!
(…a zwłaszcza bufet na pierwszym piętrze…)
Konsekwencja: „Straszny dwór”, a w tym dworze straszny chór.
Marzenie girlaski:
Pierwszy akt – oklaski
Drugi akt – oklaski
Trzeci akt – oklaski
Czwarty akt – oklaski
Piąty i dziesiąty akt – oklaski
A po iluś tam aktach – Złote piaski
powrót

Gdyby…

Gdyby mój jeden znajomy, niesamowity cwaniak,
Hasłami i sloganami naładowany jak bania,
Demagog o moralności gdaczący jak pozytywka,
A nieprzytomny z wrażenia, gdy mija go ładna dziwka,
Cyniczny niuchacz wiatrów, gość z niezawodną sondą,
Która go ochroniła od stawania na poprzek prądom,
Kosmiczny asekurant, co nigdy się nie wychylił,
Nigdy pierwszy nie zabrał głosu, więc nigdy się nie omylił,
Który innym, mądrzejszym od siebie, tak umiał zawrócić w głowie,
Że patrzą na niego z dumą i mówią o nim „nasz człowiek”,
Więc gdyby ten mój znajomy kiedyś się zdrowo upił,
I wylazłby na mównicę, i by się kompletnie wygłupił,
Pomieszał Engelsa z Andersem, miast Homera cytował Hemara,
A kończąc swą mowę-trawę wzniósł okrzyk na cześć nieboszczyka
Salazara,
I zacząłby rzucać na salę popielniczki, jak również butelki,
I gdyby mu wreszcie pękły sfatygowane szelki,
I gdyby mu portki spadły, gorsząc zebranych gości
I demaskując legendę o jego rzekomej męskości,
I gdyby do dyrektora zawołał: – Już ja cię stłamszę!!!
To, jak jestem niewierzący, tak dałbym natychmiast na mszę…!
powrót

Generałowie

Jak wykazuje wielki stos
Akt, kronik i annałów,
Nieraz składaliśmy swój los
W ręce swych generałów
|I wielu z nich – o ile wiem –
Spisało się jak trzeba:
Kościuszko, Poniatowski, Bem,
Piłsudski czy Kutrzeba.
|Jeden zwyciężył, inny padł,
Lecz wszystkim równa chwała
I raczej dobrze sądzi świat
O Polskich generałach.
|A gdy generał zamiast krwi,
Dział, czołgów i żołnierzy
Żąda dziewięćdziesięciu dni,
To ja mu raczej wierzę
|Zwłaszcza że sam wydeptał pył
Typowych, polskich szlaków
Bo najpierw na Syberii był
A potem bił Prusaków,
|Więc chyba się rozezna w mig
Kiedy przed frontem stanie
Gdzie tutaj kosynierów szyk,
A gdzie targowiczanie.
|Bez entuzjazmu dźwigam groń
I obcasami walę,
Lecz w razie czego to pan dzwoń,
Do usług, generale.
powrót

Górnicze tango

Pusto na krzesłach,
Pijak nad szklanką,
Tłucze orkiestra
Górnicze tango,
Tango górnicze
Orkiestra gra,
Saksofon krzyczy,
Harmonia tka.
|Tłum na ulicy,
Brama zamknięta,
Tańczą górnicy
I ich dziewczęta,
Górnik się stara,
Górnik ma szmal,
A innym wara –
To nie ich bal!
|Szalone bandżo
Tnie noc wałbrzyską,
Może tak tańczą
Po jednym Zbyszku?
Może po Heńku,
Cholerny świat…
A skrzypce cienko,
A bęben w takt.
|Perkusja wali,
Papieros dymi,
Może na sali
Są dzisiaj z nimi
Heniek z Jedliny
I z Gorców Zbych?
Piękne dziewczyny,
Kochajcie ich!
|Tłum na ulicy,
Pijak nad szklanką,
Tańczą górnicy
Górnicze tango,
Tango nieliche,
Tango jak zgrzyt…
A nad Wałbrzychem
Świt.
powrót

Grupa Wrocławiaków odwiedza Łyczaków

przyśpiewki na melodię „Bal u weteranów”
Nasza grupa Wrucławiaków
Udwiedza Łyczaków,
Żeby uświadomić
Tamtejszych rudaków!
Przywuzimy dla nich w gości
Świeży wiadumości,
Ach, iliż radości
Będą mieć!
|Wielgi zmiany w PRL-u
Ud Tatr aż du Helu,
Bedzi tobi łatwiej
Żyć, ubywatelu!
Wszystko co jest duzwolony
Nie jist zabruniony –
Właź do łóżka żony
Taj swoji rób!
|W tylywizji zapudali
Ży ma być pluralizm,
Możesz pluć na wszystku
Daleku i blisku!
Wszystki tera si ganiają
I si upluwają,
Bo Pluralizm mają
I fajnu jest!
|Stół okrągły zamówili,
W sali ustawili,
Czekają cywili
Taj pełnu guryli…
Czechu z Lechem miał tam siadać
I u wszystkim gadać,
Trza by tera zbadać
Gdzie one są?
|Byli kiedyś u nas w rządzi
Fajny kumsumolcy,
Wszędzi na zachodzi
Pużyczali dolcy.
Pużyczyli cały masy
Taj poszli na wczasy,
A my jak kutasy –
Płać, taj płać!
|Pan prufesór Maciszewski
Tyż ma u nas kreski,
Miał un z kuligamy
Czyścić biały plamy.
Tak ich czyścił i pucował
Aż ich zasmarował…
Fajni si zachował,
Nima co!
|Pani Taczer przyjichała,
Z Lechem pugadała,
Mieciu chciał pożyczki,
Ali mu nie dała…
Tera w Polsce chodzi plotka
Że to skompa Szkotka…
Trza nam zagrać w totka,
A bu co?
|Wymyślili mądry głowy
Strefy wolnucłowy,
Cieszą si cylnicy
Na każdy granicy,
Tera clić im bedzi wolno
Dukładni i wolno…
Ali nam pierdolną,
Jejku jej!
powrót

Gry i zabawy salonowe

Z otwartych okien płyną blaski,
Przyjęcie u mecenasostwa!
Słychać okrzyki i oklaski,
Hej, grają widać w salonowca!
|Przed podjazd domu limuzyny
Coraz wspanialsze zajeżdżają,
Kucharka w kuchni smaży bliny,
A oni w salonowca grają!
|Tam, pod oknami tłum sąsiadów
Tłoczy się niczym stado owiec,
A tu, wśród trzasku bitych zadów,
Odchodzi dziarski salonowiec!
|W przerwach się mówi o osmozie,
Laserze, względnie o Picassie,
A potem znów w wytwornej pozie
Z zacięciem w salonowca gra się.
|Czasami zdarzą się usterki,
Ot, spodnie wypcha ktoś deszczowcem,
Albo ktoś krzyknie – Joj! Nie w nerki!
Do kitu z takim salonowcem!
|Lecz zaraz spojrzą na się szczerze,
Przeproszą się, bo nie są chamy:
– Panie doktorze! – Inżynierze!
– Pardon, wszak w salonowca gramy!
|…a po tych sporach i po czynach,
Noc przyjdzie czarna, jak szal wdowi,
A z nią minuta i godzina
Kładąca kres salonowcowi…
|I wszyscy goście o tej porze
W przyjaźni i koegzystencji
Zasiądą przy telewizorze,
Co też jest dla inteligencji.
powrót

Grzybobranie

Grzybów było w brud: chłopcy biorą krasnolice,
Tyle w pieśniach ludowych sławione lisice,
Panienki za wysmukłym gonią borowikiem,
Lecz wszyscy rozglądają się za sromotnikiem,
Którego chłopi zowią grzybów pułkownikiem
W stanie spoczynku. Grzyb ten – zarówno suszony,
Jak też marynowany lub w maśle duszony
Niezwykłym wśród Polaków cieszy się popytem,
Choć dla inszych narodów bywa jadowitem.
Hrabia, pojąć nie mogąc, w las czym prędzej rusza
I chwyciwszy Wojskiego za poły kontusza
Spytał: – Wybacz, waść, proszę, to moje nieuctwo,
Lecz jakże jeść możecie trujące paskudztwo?
Zaśmiał się Wojski, sięgnął w kieszeni odmęty,
Wyjął stamtąd sromotnik cętkowany, kręty,
Połknął, mlasnął i mruknął: – A teraz odtrutka!
– Rozumiem – krzyknął hrabia – pewnie gdańska wódka!
– Gdańska po sromotniku? – rzekł Wojski – akurat!
Na truciznę – trucizna! Vivat denaturat!
I łyknąwszy pół basa rzucił w krzaki flaszkę,
Kędy legła, z naklejki szczerząc trupią czaszkę.
– Lubię też – dodał szlagon – gdy sobie dogodzę,
Odpocząć w strudze spalin przy ruchliwej drodze,
I gdy tlenek ołowiu moje płuco wchłania,
Wspominać dawne walki w okresie powstania
Kościuszkowskiego… owe szarże, rejterady…
Ja dumam – a w mym wnętrzu zżerają się jady!
Sromotnik w denaturat wpadłszy fioletowy
Za łeb go! Za nim goni tlenek ołowiowy!
Już go dopadł! Już srogie czynią się fermenty!
Tną się krzyżową sztuką! Cios prosty! Raz cięty!
Tym sposobem – gdy wzajem zniszczą się trucizny,
Wytwarza się z nich pokarm wyborny a żyzny,
Chociaż nie znany nigdzie, prócz naszej ojczyzny…
Słysząc te wynurzenia – dziwnie zbladł Horeszka,
Widać, że w nim płynęła zbyt mała domieszka
Krwi polskiej, gdyż wśród śmiechu szlachty-mosterdziejów
Z krzykiem do Włoch uciekał pośród swych dżokejów,
Zaś Gerwazy, usiadłszy wygodnie na skwerku,
Jął smażyć sromotnika plaster po plasterku
Na kilku izotopach, ukradzionych w Świerku…
powrót

Gusła

W noc Bożego Narodzenia
Gdy świat cały spał jak suseł
Zacna, stara ciotka Gienia
Zabierała się do guseł.
Siadywała pod choinką,
Butelczynę miała w ręku,
Pociągała sobie winko
I wróżyła z różnych dźwięków.
Ja, co cztery latka miałem,
A więc jeszcze byłem głupek,
Z przerażeniem siadywałem
U ciocinych zacnych stópek.
Gdy w obórce u sąsiada
Zaryczała nagle krowa,
Ciotka Gienia tak powiada:
– Pewnie umrze Maciejowa!
A znów kiedy pies zawyje,
Ciotka inną mówi bajkę:
– O, Krupczatko się upije
I Dreptaka dziabnie majchrem!
Zaś gdy spadł ze ściany obraz,
Ciotka Gienia w krzyk: – O rany!
Znowu będzie kiepska kobra
Albo pomór na barany!
Wystraszony chciałem czmychnąć,
Patrzę jak tu wyjść po cichu,
Aż tu pech: musiałem kichnąć,
Ciotka zaś wnet wróży z kichu! –
Gdy wyrośniesz duży, duży,
To jak wykazują gusła,
Z których ci ciotunia wróży
Będziesz śpiewał różne głupstwa!
Zaczniesz śpiewać je już w szkole,
Zaś w późniejszym życia stadium
Będziesz, biednyż ty matole,
Śpiewał te głupoty w radiu!!!
Tu wrzasnąłem jak szalony
I ze strachu hop za dźwierze!
Choć w nijakie zabobony
Nie wierzyłem i nie wierzę!!!
powrót

Jadą, jadą wozy z żytem

Jadą, jadą wozy z żytem i tramwaje mkną ze zgrzytem,
Warczą tryby, kopalniane rosną szyby.
Ale Polak zamiast cieszyć się tym wspólnym dobrobytem
Kombinuje ciągle, co by było gdyby.
|Dobra władza transmituje to Kołobrzeg, to znów Sopot
A on martwi się i myśli pełen zgrozy:
„Gdyby babcia miała kółka, to dopiero byłby kłopot,
Bo na zimę trzeba by jej wkręcać płozy”.
|Nieopodal inny rodak, zatrzasnąwszy się w łazience,
Taką skraca dywagacją swój w niej pobyt:
„Gdyby konus, król Łokietek, wpadł w Ojcowie Czechom w ręce,
To dziś byśmy mieli knedle i dobrobyt”.
|Przyjaciela z lat młodości spotykamy gdzieś pod dworcem,
Co bełkoce, mając widać wady w dykcji:
„Gdyby jajo Kolumbowi, nie stanęło, kurwa, sztorcem,
To nie było by Reagana i restrykcji”.
|Te problemy mozna mnożyć bez umiaru i bez liku
W zależności co tam kogo suszy w duszy.
Z czego żyłyby dostatnio pokolenia satyryków,
Gdyby Urban miał o numer mniejsze uszy.
|Z takich pytań czasem rodzi się paradoks albo bzdura,
Taka sama w sodalicji i w milicji.
Gdyby tego tu wierszyka nie puściła mi cenzura,
byłby lepszy, ale nie byłby w audycji.
powrót

Jagienka i orzechy

Żyła raz jedna panienka
Która zwała się Jagienka;
Wiele z niej było pociechy,
Bo tłukła pupą orzechy.
Opisał ją, że jest taka,
Sam pan Sienkiewicz w Krzyżakach
Wpierw żyła w cnocie jak mniszka,
A potem wyszła za Zbyszka.
I wiodło im się chędogo,
Chociaż, niestety, ubogo,
Bo się pokończyły wojny,
Zaczął się okres spokojny,
A rycerz – rzecz znana wszędzie –
Żyje z tego, co zdobędzie.
Ruszył więc Zbyszko konceptem
I wpadł na taką receptę:
Przywiesił na bramie druczek,
Że tu się orzechy tłucze
I od każdego orzecha
Zgarniał taryfę do miecha.
Laskowy orzech maleńki
To nie problem dla Jagienki;
Mogła za jednym przysiadem
Stłuc całe pół kilo zadem,
A gdy dorwała fistaszka
Zostawała z niego kaszka.
Niewiele też większej troski
Przysparzał jej orzech włoski.
Aż raz przybył jakiś młokos,
Przywożąc z Afryki kokos,
I zwrócił się do Jagusi,
Że mu tę rzecz roztłuc musi.
Spłoniła się żwawa młódka,
Wzięła dech, napięła udka,
Pomodliła się przelotnie
I w ten kokos jak nie grzmotnie!
Niestety twarda skorupa
Nawet przy tym nie zachrupa…
Wrzasła Jaguś wniebogłosy,
Podskoczyła pod niebiosy
I jak drugi raz przywali!
…a ten bydlak jak ze stali!
Natomiast biedna dziewczyna
Zrobiła się całkiem sina,
Oddech jej się jakby urwał,
Wymamrotała: – O kurwa…
Potem się zaniosła wyciem
I się pożegnała z życiem!
Wniosek: Na ogół umiemy
Rozgryzać własne problemy,
Lecz zagraniczne nowości
Przysparzają nam trudności!
Morał: Tylko wzrost oświaty
Może zmniejszyć nasze straty.
I hasło bezwarunkowo:
Mniej dupą, a więcej głową!!!
powrót

Jak stworzyć tekst

By tekst stworzyć, niepotrzebne jest natchnienie et cetera
I zbyteczna jest znajomość światłych ksiąg i pięknych sztuk,
Byle paczka ekstramocnych, takich mocnych jak cholera,
Byle brzydki wierny kundel, który zasnął u twych nóg.
By tekst stworzyć, niepotrzebne kaloryczne odżywianie
Ani biurko, które świeżą politurą w mroku lśni,
Byle paczka ekstramocnych, rakotwórczych niesłychanie,
I ten pies, co poszczekuje, bo mu właśnie coś się śni.
Żona może być kłótliwa, może drzeć się wniebogłosy,
A na dworze deszcz być może i najniższy z niżów niż,
Lecz gdy masz starego kundla i swe stare papierosy,
Weź ołówek ogryziony, jakiś papier, siądź i pisz.
Radio wyje u sąsiada, wicher wyje za oknami,
Chandra wyszła w smutne miasto, tak jak wilk wychodzi w step,
Wciągnij w płuca ekstramocnych dym szarpiący jak dynamit,
Pogładź ręką zażółconą wsparty o twe stopy łeb…
By tekst stworzyć, trzeba kochać, cierpieć oraz obserwować,
Więc psa kochaj, choćby za to, że jest wierny tak jak pies,
Cierp z powodu ekstramocnych, z których zwykle boli głowa,
I obserwuj to, co piszesz. Bo to właśnie zwie się „tekst”.
powrót

Ja mam czas…

Po ulicach Wrocławia chodzą śliczne dziewczyny,
Moim zdaniem w trzech czwartych składające się z nóg.
Człowiek patrzy i wzdycha, w gardle braknie mu śliny,
I rozmyśla, że dużo później na świat przyjść mógł…
A dziewczęta przechodzą postrojone w sweterki
Czarne, złote, brunatne albo rude jak lis,
By się spotkać z chłopcami, którzy noszą farmerki,
I wystarczy im skuter, bułka z masłem i twist.
|To nic, poczekam trzydzieści lat,
Mnie, kochanki, nigdzie nie spieszno…
Siedemdziesięcioletni będę dziad,
A wy będziecie mieć po pięćdziesiąt…
Inaczej będziecie patrzeć, na świat,
Piękne dziewczęta, jakby zdjęte z reklam…
Do widzenia za trzydzieści lat,
Ja mam czas, ja poczekam!
|Znów was spotkam w kawiarni, u znajomych, w teatrze,
W takich miejscach, gdzie spokój bardziej cenią niż ruch.
Z biegiem czasu różnica między nami się zatrze,
Henio włoski pogubi, Kazio będzie miał brzuch…
Zosia będzie się brzydko sztuczną szczęką uśmiechać,
Basia będzie się krzywić, bo uwiera ją pas,
To jest moja malutka, bardzo smutna pociecha,
Nie mam na co już liczyć, a więc liczę na czas…
|Cóż, trzeba czekać trzydzieści lat,
Mnie po prawdzie nigdzie nie spieszno…
Siedemdziesięcioletni będę dziad,
A wy będziecie mieć po pięćdziesiąt…
Lecz nowa młodzież przyjdzie na świat
Z jakimś nowym skuterem i twistem,
A następnych trzydziestu lat
Nie wytrzyma mój słabiutki system…
powrót

Jana Dezyderego Dreptaka rozprawa z filozofią pesymizmu

Jan Dezydery Dreptak zapoznał się kiedyś z Sartrem
(znaczy nie osobiście, tylko z jego twórczością)
I przeczytał że życie prawie nic nie jest warte,
Ponieważ i tak zagłada wisi nad ludzkością.
Następnie przeczytał również Levi-Straussa
(Którego snobi nazywają Levi-Sztrosem
Chociaż jest Sztraus i pochodzi z okolic Buczacza)
I zapłakał nad człowieczym losem,
Ponieważ tam wyczytał że nie ma dialektyki
I wszystko się rozwija w sposób dowolny i dziki.
Tu Dreptak sięgnął jeszcze do Schopenhauera
Przeczytał „Die Welt als Wille und Vorstellung”
I zawołał głośno: – O cholera!
Ta żeż to wszystko się dzieje bez celu!
Ot lepiej się powieszę, po co przedłużać ten bezsens?
I w samobójczych celach wydrapał się był na kredens,
Ażeby się powiesić na haku od obrazka
Przy pomocy sznura elektrycznego oderżniętego od żelazka.
Już sobie założył pętelkę, już miał się przenieść w zaświaty,
Już wyobrażał sobie siebie sztywnego, strojnego w kwiaty.
A wtem nagle jak naraz nie wrzaśnie, jak nie zeskoczy na ziemię:
Ot, byłbym się powiesił, a jutro mam dostać premię!
Co rzekłszy wziął Levi-Straussa i buch przez okno na deptak,
A stamtąd krzyk się podniósł: – Ożeż ty jakiś Dreptak!
Bo książka spadając, trafiła w sam środek kapelusza
Jednego rozrabiakę, Superfajczaka Tymoteusza,
Co widząc Dreptak się zaśmiał, na okiennej się oparł ramie
I wrzasnął: – Ja ci jeszcze dołożę, ty jakiś chamie!
I dawaj w niego Sartrem i Schopenhauerem Arturem!
…i co za głupota twierdzić, że życie jest złe i ponure???
powrót

Janusz Korwin-Mikke

Gdy kraj w delirium, a ustrój – denat,
Dobrze jest wtedy powołać Senat.
Na każdą klęskę, mankament, zator,
Bezwzględnie znajdzie radę senator.
|Oto już zgłasza się do wyborów
Tłum kandydatów na senatorów
I każdy skromnie o sobie pieprzy,
Że najmądrzejszy jest i najlepszy.
|Jeden zapewni nam żywność tanią,
Drugi zabroni skrobać się paniom,
Trzeci na odwrót: uczenie mendzi [1],
Żeby się skrobać – zwłaszcza, gdy swędzi.
|Czwarty da wszystkim bezpłatnie buty,
A piąty będzie wysadzać huty.
Ich argumentom trudno się oprzeć:
Całą noc myślę: kogo tu poprzeć?
|Wreszcie nad ranem mam już taktykę:
Poprę Janusza Korwina-Mikke!
Po pierwsze – szlachcic! (Wiem z heraldyki)
Ma w herbie Kruka… i Myszkę Miki.
|Po drugie: Kisiel poparł Korwina –
Czyli, że Korwin – to oryginał.
Po trzecie Korwin publicznie głosi,
Iż jest repliką Pani Małgosi [2].
|Pani Małgosia zaś od lat wielu
Wyciąga starą Anglię z burdelu;
Więc jeśli Mikke jej system ściągnie,
To może w końcu i nas wyciągnie?
|(Z tym, że tu sprawa będzie trudniejsza,
Bo burdelmama [3] jakby silniejsza…)
Reasumując: rozum i dusza
Każą mi oddać głos na Janusza!
|Niech weźmie nawet etat Cesarza!!
Jajarz powinien wspierać jajarza…
(przypisy JKM)
powrót

Japoński list

Pewnego razu samuraj Paptaku Kurkinasadze,
Co żółte i skośne miał wszystko od nóg aż do oczu i uszu,
Rozkazał wydobyć z pieca co najczarniejsze sadze
I z dużą wprawą przyrządził z nich przeszło dwa litry tuszu.
Następnie odprawił gejszę, popuścił cokolwiek szelek,
Popatrzył na Fudżi jamę, wypił ogromną herbatę,
Wtranżolił dwie garście ryżu, umoczył w tuszu pędzelek
I zaczął pisać do księcia Typryku Mamapchatate:
– Ja, nędzny potomek szakala ożenionego z hieną,
Ewentualnie nygusa skrzyżowanego z wywłoką,
Błagam cię głosem ochrypłym, z gardła zżartego gangreną,
By na tym liście spoczęło twoje wspaniałe oko,
Które jest, mówiąc nawiasem, piękniejsze od morskiej toni
I błyszczy jakoby księżyc, co nocą na niebo wypływa,
A przy tym wydziela z siebie bukiet czarownych woni,
Podczas gdy moje przy nim wygląda jak zlewozmywak.
Otóż w tym liście niegodnym chcę cię różnymi sposoby
Upraszać, błagać oraz zaklinać na wszystkie świętości,
Abyś nie kalał niebacznie swojej świetlanej osoby,
Która jest dumą, ozdobą, a zwłaszcza nadzieją ludzkości!
Ty, tylu wielkimi czynami herosów godnymi znużony,
Zmuszałeś się w swej dobroci, istoto zaiste boska,
By chadzać co piątek wieczorem do mej ohydnej żony,
Przy której nawet krokodyl wygląda jak Schuetz-Trojanowska!
Lecz ja cię ocalę, o synu słońca, choćby i siłą,
Chociem najmniejszy z padalców i najnędzniejszy z robaków.
Więc gdy znów przyjdziesz, to z żalem będę ci musiał dać w ryło.
Tu się podpisał:
Samuraj Kurkinasadze Paptaku.
powrót

Jaś i Małgosia

Raz Baba Jaga, w silosie
Miała Jasia i Małgosię
I tuczyła ich jak świnki
Żeby z nich porobić szynki
I codziennie zła starucha
Brała Jasia za palucha
Żeby sprawdzić czy Jaś tyje,
A potem mu urżnąć szyję.
Ale ten zepsuty chłopak
Pokazywał jej na opak,
Wpierw kosteczkę, potem korzeń
A potem to jeszcze gorzej…
Nawet nie będę nazywał
Tego, co jej pokazywał
I wtykał jej to do rączki
Że aż dostała gorączki,
Ponad czterdzieści dwa stopnie!
Rozpaliła się okropnie,
A potem się całkiem wściekła
I zupełnie się upiekła.
Wtedy dzieci grzecznie siadły
I tę Babę Jagę zjadły.
Wniosek: Gdy żyjesz w kryzysie,
Nie przebieraj w jadłospisie.
powrót

Jeden łyk

Wiatr łopoce w proporcach,
Ciemno choć wykol oko,
Wśród książęcego dworca
Wszystko już śpi głęboko.
Śpi wartownik przy bramie,
Kucharze przy bratrurach,
A książę śpi w piżamie
Z kosmatej skóry tura.
W każdym kącie ktoś chrapie –
Ludzie, psy, gonokoki,
Lecz po schodach coś człapie,
Słychać tam jakieś kroki!
Powstał książę, wdział spodnie,
Obraził słownie matkę,
Chwycił w rękę pochodnię,
W drugą chwycił armatkę,
Drzwi rozwarł, spojrzał w sionkę
I myśli: – Czy mi śni się?
Bo ujrzał swą małżonkę
W brejtszwancowej pelisie.
Była to babka harda,
Taka żwawa jak fryga,
Pikantna jak musztarda
A piękna jak Fatyga.
Książę bąknął niemądrze
Że szedł wypuścić kota
I spytał: – A dokądże
Ty łazisz, moja złota?
Zaś ona wyjaśniła
Poprawiając odzienie
– Na łyka wyłaziłam,
Bo męczy mnie pragnienie…
Jej mąż, uspokojony
Rozjaśnił pulchne lico
I rzekł czule do żony:
– Mojaż ty pijanico!
Tutaj cmoknął ją w głowę,
Tu i ówdzie ją głasnął,
Wlazł w poduszki puchowe,
Ziewnął, piernął i zasnął,
Zaś księżna w saloniku
Bawiąc się złotą szpilką
Myślała o tym łyku
Wymienionym przed chwilką
jak po licznych potyczkach
Łyczka wraz z księżną panią
Musiała wleźć na łyczka,
Bo łyczek bał się na nią.
powrót

Jesień idzie

Raz staruszek, spacerując w lesie,
Ujrzał listek przywiędły i blady
I pomyślał: – Znowu idzie jesień,
Jesień idzie, nie ma na to rady!
I podreptał do chaty po dróżce,
I oznajmił, stanąwszy przed chatą,
Swojej żonie, tak samo staruszce:
– Jesień idzie, nie ma rady na to!
A staruszka zmartwiła się szczerze,
Zamachnęła rękami obiema:
– Musisz zacząć chodzić w pulowerze.
Jesień idzie, rady na to nie ma!
Może zrobić się chłodno już jutro
Lub pojutrze, a może za tydzień
Trzeba będzie wyjąć z kufra futro,
Nie ma rady. Jesień, jesień idzie!
A był sierpień. Pogoda prześliczna.
Wszystko w złocie trwało i w zieleni,
Prócz staruszków nikt chyba nie myślał
O mającej nastąpić jesieni.
Ale cóż, oni żyli najdłużej.
Mieli swoje staruszkowie zasady
I wiedzieli, że prędzej czy później
Jesień przyjdzie. Nie ma na to rady.
powrót

Jeszcze

…więc jak się już ma psa i kota, i miłe mieszkanko spółdzielcze,
I wszystko się w naszym życiu układa tak plus minus znośnie,
I gdy się w tym życiu już miało tę – pewną ilość – dziewczyn,
I właśnie jest popołudnie, i słońce świeci skośnie,
To dobrze jest usiąść w fotelu, a kot niech się zwinie obok,
I żeby w zasięgu ręki było koniecznie pół czarnej,
A radio niech gra Gershwina, a my, kiwając nogą,
W ten skośny promień puszczamy dym z papierosa carmen.
Na półkach piętrzą się książki i pył z nich wiruje w słońcu,
I wszystko jest złotobrunatne, a tylko rapsodia błękitna,
I trochę smutno, że trzeba to będzie zostawić w końcu,
I już się nie siądzie w fotelu, żeby Trzech Muszkieterów poczytać,
Bo może się kiedyś tak zdarzyć, że patrzysz – a ciebie już nie ma,
Chociaż jest kawa i fotel, i słońce na kociej sierści,
I chociaż wciąż jeszcze w powietrzu snuje się dym z carmena,
I równie jak dym błękitny wciąż snuje się ten Mister Gershwin.
…pies podniósł głowę i warknął, ale nikt jakoś nie wszedł,
Choć ktoś stał jakby za drzwiami, i jakby zamykał parasol…
Kot otwarł oko, popatrzył i mruknął: – Jesteś tu jeszcze?
Jeszcze tu jestem, mój kocie. I jeszcze wciąż trzymam fason.
powrót

Jeżeli cię przygnębi…

…jeżeli cię przygnębi troska,
Gdy oczy twe zalewa pot,
Gdy jęczysz w bólu „Matko Boska”!
A serce wali ci jak młot,
Stosuj się ściśle do apelu,
Który ze strony naszej padł –
Podkręcaj wąs obywatelu,
Tak jak podkręcał go twój dziad!
…a jeśli dusza twa się szasta,
Gdy cię miłosny dręczy szał,
Gdy odepchnęła cię niewiasta,
Którejś przychylić nieba chciał,
Gdy widzisz, że chybiłeś celu,
To także nie niszcz w męce szat,
Lecz podkręć wąs, obywatelu,
Tak jak podkręcał go twój dziad!
…zdarzają ci się niewypały,
Różne humory miewa szef,
Czasami nastrój ma wspaniały,
Czasem – bez racji wpada w gniew,
Więc – kiedy siedząc w swym fotelu
Rzuca na ciebie obelg grad –
Ty podkręć wąs, obywatelu,
Tak jak podkręcał go twój dziad!
Podkręcał wąsa król Sobieski,
Swej Marysieńki gdy się bał,
Podkręcał także pan Walewski
(bo co biedaczek robić miał?)
I Piast, objąwszy po Popielu
Etat na parę ładnych lat…
Ty podkręć też, obywatelu,
Tak jak podkręcał go twój dziad!
Podkręcaj w deszcze i zamiecie,
I w mrozy, gdy zamarza rtęć,
Wiosną podkręcaj go i w lecie,
W tramwaju go i w domu kręć!
Wy kręćcie też, obywatele,
W kręceniu jakaś mądrość jest!
…wprawdzie pomaga to niewiele,
Lecz jakiż piękny polski gest!!!
powrót

Jubileusz

Gdzie się nie popatrzę, gdzie się nie ruszę,
Wszędzie się mnożą jubileusze.
Tu jubileusz wytwórni śrutu,
Tam jubileusz ciągarni drutu
Ówdzie miasteczko, zaś indziej gdzieś
Swój jubileusz obchodzi wieś.
Zróbmyż naprędce więc analizę
Jak się urządza taką siurpryzę?
Logika mówi nam, iż jubiląt
Godny czci, sławy, tudzież defilad,
Winien odpocząć, natomiast inni
jemu ten jubel zrobić powinni…
Ale w praktyce? Nieszczęsny pryk
Sam się do pracy wziąć musi w mig,
Bo gdyby dłużej siedział i zwlekał,
Skonałby nim by czegoś doczekał…
Dalej więc ganiać z przejęcia blady,
Prosić: – Zamieśćcie ze mną wywiady!
Dalejże szukać pomocy, porad,
Prosić o wsparcie i protektorat,
I udawadniać w każdym detalu
Bezsprzeczne prawo swe do medalu.
Później rozkosze ma również duże:
malije ściany, wyciera kurze,
Myje odnóża jak również szyję
Wywiesza napis: „Joj! Niech ja żyję”!!!
Pierze koszulę, prasuje mankiet,
Zamawia salę, orkiestrę, bankiet,
I o krok będąc od upadłości
Wielu dostojnych zaprasza gości,
Poczem – od trudów całkiem niebieski
Po pierwszej wódce idzie na deski…
Przeto zanoszę korne błaganie:
– Jubileuszem nie karz mnie, panie!
Kończ waść, a wstydu oszczędź i męki,
Niech mam zgon szybki lekki i miękki!
powrót

Zachwycenie

Gdy czasem młoda polonistka
Taka naiwna, schludna taka,
Egzaltowana, świeża, czysta,
Że chciało by się siąść i płakać.
|Więc gdy ta polonistka właśnie
Małpując młodopolskie pozy
Wybiegnie o porannym czasie
Boso na łąkę między brzozy,
Poigra z pliszką i skowronkiem
Oraz z pudliszką i z biedronką,
Przywita ze wschodzącym słonkiem,
Wołając: – Witaj jasne słonko!
|Z róż i powojów splecie wieńce,
Pomacha rączką do motyla,
Kraśnym obleje się rumieńcem
Widząc jak pszczółka kwiat zapyla.
|Coś z Anny German gdy zanuci,
Wyrecytuje coś z Asnyka,
A potem bardzo się zasmuci
Nad żabką, którą bocian łyka,
|I chcąc zapłakać nad półtrupem
(bo drugie pół ten bocian urwał)
Wlizie tą bosą nogą w kupę
I wyda okrzyk: – Ożesz kurwa!
|To – jeśli byłbym na tej łące
Naocznym świadkiem tego zgrzytu –
Jak jestem facet niepijący,
Pół litra wychlałbym z zachwytu!
powrót

Jesień idzie

Raz staruszek, spacerując w lesie,
Ujrzał listek przywiędły i blady
I pomyślał: – Znowu idzie jesień,
Jesień idzie, nie ma na to rady!
I podreptał do chaty po dróżce,
I oznajmił, stanąwszy przed chatą,
Swojej żonie, tak samo staruszce:
– Jesień idzie, nie ma rady na to!
A staruszka zmartwiła się szczerze,
Zamachnęła rękami obiema:
– Musisz zacząć chodzić w pulowerze.
Jesień idzie, rady na to nie ma!
Może zrobić się chłodno już jutro
Lub pojutrze, a może za tydzień
Trzeba będzie wyjąć z kufra futro,
Nie ma rady. jesień. jesień idzie!
A był sierpień. Pogoda prześliczna.
Wszystko w złocie trwało i w zieleni,
Prócz staruszków nikt chyba nie myślał
O mającej nastąpić jesieni.
Ale cóż, oni żyli najdłużej.
Mieli swoje staruszkowie zasady
I wiedzieli, że prędzej czy później
Jesień przyjdzie. Nie ma na to rady.
powrót

Starszy sierżancie, skąd te łzy?

Młody żołnierz w gołoledzi
Trzyma wartę honorową –
Starszy sierżant jego śledzi
Czy ją trzyma prawidłowo.
U żołnierza twarz wesoła,
Wzrok utkwiony ma we mgle,
Myśli sierżant: Moja szkoła!
I przełyka łzę…
|(Wersja II, Wojciech Draszkiewicz)
Młody żołnierz austriacki
Trzyma wartę honorową –
Sierżant śledzi go z zasadzki
Czy ją trzyma prawidłowo.
|Starszy sierżancie, skąd te łzy?
Starszy sierżancie, powiedz mi,
Starszy sierżancie,
Starszy sierżancie,
Starszy sierżancie, skąd te łzy,
No skąd?
|Ucałować chce żołnierza
Starszy sierżant, ten weteran,
Więc do niego żwawo zmierza
A ten woła: Stój bo strzelam!
Już się składa z karabinu,
Pyta go o hasła treść,
Sierżant woła: – To ja synu!
A ten bęc kul sześć…
|Starszy sierżancie, skąd te łzy?
Starszy sierżancie, powiedz mi,
Starszy sierżancie,
Starszy sierżancie,
Starszy sierżancie, skąd te łzy,
No skąd?
|Zanim skonał starszy sierżant
Jeszcze szepnął: – Brawo synu!
– Pierwszą rzeczą jest żołnierza
Trzymać się regulaminu…
Tu na ziemię się przewrócił
I w śmiertelny zapadł sen,
A ten żołnierz nad nim nucił
Smutny refren ten:
|Starszy sierżancie, skąd te łzy?
Starszy sierżancie, powiedz mi,
Starszy sierżancie,
Starszy sierżancie,
Starszy sierżancie, skąd te łzy,
No skąd?
powrót

Orłowisko

Czy to huczą huty, czy to dzwonią dzwony
Czy to kowal kuje w paleniska skwarze
Nie, to naszym orłom złociste korony
Dorabiają w trudzie zmęczeni ślusarze
Orzeł bez korony jest bezwstydnie goły
Inne by takiego rozdarły na strzępy
Szukają więc koron orły i sokoły
A w kolejce stoją kondory i sępy
|Poprzednio w berecie, kaszkiecie, w papasze
Czasem rogatywkę na łeb mu wsadzili
Towarzyszu Berman, jak tam orły wasze
Pytał zatroskany Koba Dżugaszwili
Były czasy były, ale się skończyły
Gdzie tamte honory, kawiory i szynka
Gdzie ten nastrój miły, gdzie te złote żyły
Dla orłów z redakcji „Halo, tu jedynka”
|Kuje się korona, łeb podstawia wrona
Kiedyś partyjnego grała bohatera
Teraz przed kamerą fest usadowiona
Rzecząpospolitą dziób sobie wyciera
Nawet weszło nowa, na ojczyzny łonie
Maciupką koronkę wdziewa bez żenady
A nasz biały orzeł w cierniowej koronie
A w tych dorabianych głównie ścierwojady
powrót

Siouxowie

Cała gmina się trzęsie i dziwi,
Jadą, jadą dewizowi myśliwi!
Jadą, jadą, jedni w citroenach,
Inni w simcach albo w volkswagenach!
Pan Gajowy ubrany w walonki
Angażuje chłopów do nagonki.
I już Bartek pałę ciska w dłoni,
Na myśliwych zwierzęta goni.
Idzie Wojtek po lesie, po łące
I nagania nasze polskie zające,
Wszędzie słychać gwizdy i okrzyki,
Lecą sarny, jelenie i dziki.
Spotkał Bartek Wojtka w gołoledzi:
Ci myśliwi to Francuzy?
Nie, Szwedzi!
A nad Bartkiem kiedy błysnął meteor,
Ksiądz Kordecki mu się wspomniał, przeor!
I Czarniecki, co świat męstwem zadziwił,
I wyrodek Bogusław Radziwiłł!
Przy okazji, czort wie skąd się to wzięło –
Wspomniał mu się także król Jagiełło,
Samosierra, Kościuszkowi żołnierze,
Książę Pepi tonący w Elsterze…
|Puścił Bartek swą maczugę w taniec,
Fiknął kozła dewizowiec – pohaniec.
Skoczył Wojtek z krzykiem: – Hejże hu-ha!
W sercu ogień, w kieszeni siwucha!
Hej, zbierano potem łupy wszędy,
Tutaj zając, tam znów jakiś Holender…
Tutaj dzik, a tam Włoch się rozwala…
Posklejano ich jakoś w szpitalach…
I reklama była co się zowie,
Że to niby zrobili Siouxowie…
Więc frekwencja wzrosła w dziwny sposób,
Przyjeżdżało zewsząd mnóstwo osób,
Cały region się podźwignął wspaniale,
Bartek z Wojtkiem otrzymali medale…
Tylko mieli obowiązek jedyny
Z maczugami się meldować do gminy…
A tam sołtys się uśmiechał szeroko,
Chłopcy – mówił – zróbta dzisiaj znów folklor!
powrót

Sierpień 1980

W czasach, kiedy staniały łzy,
Bo nas byle kto na siłę rozczulał,
Nowym blaskiem zalśniło spod rdzy
Wyświechtane ongiś słowo „postulat”.
I już nie brzmi dla młodych jak szyfr
Stary wiersz o współczesnej nam treści:
„Są w ojczyźnie rachunki krzywd,
Obca dłoń ich też nie przekreśli”.
|Pamiętajmy więc te noce nie przespane
I te bramy fabryczne wśród kwiatów,
Gdy przestała naraz być sloganem
Dyktatura Proletariatu,
I gdy słuchał w napięciu kto żyw
Niespokojnych, niepewnych wieści,
Bo w ojczyźnie są rachunki krzywd,
Ale obca dłoń ich nie przekreśli.
|Będą z tego legendy i sagi,
Będą wiedzieć przyszłe pokolenia,
Że raz kiedyś narodowe flagi
Wywieszono bez rozporządzenia,
Że się zdarzył piękny, mądry zryw,
Że Polacy rzekli, gdy się zeszli:
– Są w ojczyźnie rachunki krzywd,
Lecz nie obca dłoń je przekreśli.
|Wierzę w każdy przyszły rok i dzień, i miesiąc
Pracowitszy, obfitszy, łaskawszy,
Wierzę bowiem w sierpień '80,
Co – strzeżony – pozostanie w nas na zawsze
|Jak stalowy dokerski nit,
Jak ten wiersz, co powiada, że jeśli
Są w ojczyźnie rachunki krzywd,
To ich obca dłoń nie przekreśli.
powrót

Rodzina Pajacyków

Co wieczora tato Pajacyk
Wkłada kostium by pójść do pracy,
Wkłada spodnie z wypchanymi kolanami
I zbyt duże kapcie z pomponami,
|I melonik, co dziadkowi jeszcze służył,
I nos czerwony, sztuczny i duży.
A Pajacykowa, taty żona
Patrzy na tatę rozczulona
|I z wyglądu jego się cieszy:
– Wiesz, dzisiaj jesteś wyjątkowo śmieszny.
A ten tata, to jest taki ewenement,
Że dla niego to akurat jest komplement,
|Bo ktoś inny chciałby być przystojny,
Interesujący lub dostojny,
Albo ze swej piękności stawny,
A on musi być tylko zabawny.
|Wyszedł tatuś Pajacyk z mieszkania
Idzie drogą, znajomym się kłania,
A mamusia dziecku szepcze czule:
– Kiedyś będziesz taki jak tatulek
|Na to dziecko, jak to dziecko – szczere:
|– Ja bym chciał być magistrem inżynierem.
Popatrzyła mamusia na syna,
Rozjaśniła jej się nagle mina,
Roześmiała się z aprobatą:
|– Jaki śmieszny, całkiem jak tato.
powrót

Rapsod o Warneńczyku

Lśni chorągiew pozłocista
Chrzęści zbroja szmelcowana
Jedzie, jedzie król Władysław
By poskromić bisurmana.
Po wąwozach grzmią cykady,
Koń królewski raźnie parska,
Dzielny Węgier, Jan Hunyady
Sprawia szyki kląc z madziarska.
Nad wzgórzami wstały zorze,
Wojsko w marszu rumor czyni,
– O, już widać Czarne Morze!
Mówi legat Cesarini.
Król naprędce je śniadanie,
Jan Hunyady wszedł z łoskotem:
– Nawalili wenecjanie,
Wycofali swoją flotę!
Król odstawił kubek z winem,
Blask mu strzelił spod powieki:
– Uderzymy za godzinę
A Wenecji – wstyd na wieki!
Jeszcze Warna w dali drzemie,
Jeszcze nisko stoi słońce,
A pancerni – strzemię w strzemię,
A pancerni – koncerz w koncerz,
A pancerni – kopia w kopię
Ku piaszczystym patrzą brzegom…
– No to cześć, daj pyska chłopie! –
Mówi król do Hunyadego.
I błysnęły jednym blaskiem
Setki mieczy wyszarpniętych
I zgrzytnęły jednym trzaskiem
Setki przyłbic zatrzaśniętych,
I zadrżała ziemia święta
I huknęły dzwony w mieście,
I ruszyli – najpierw stępa,
Potem kłusem, cwałem wreszcie,
Poszła świetna polska jazda,
Poszli Węgrzy niczym diabli,
Jak stalowa, ostra drzazga,
Jak błyszczące ostrze szabli,
I widziano jak lecieli
Pędem wielkim i szalonym,
I widziano, jak tonęli
W morzu Turków niezmierzonym.
Poczem z piórem, siadł nad kartką
Mnich uczony, stary skryba:
– Warto było, czy nie warto?
Odwrót byłby lepszy chyba…
Chrzanił zacny zjadacz chleba
Czas nad nami wartko goni,
I tak kiedyś umrzeć trzeba,
To już lepiej tak jak oni.
Zresztą – koniec dzieło wieńczy,
Mnich w klasztorze kipnął marnie,
A szalony król Warneńczyk
Ma grobowiec w pięknej Warnie,
I szanują go Bułgarzy
I nas – dzięki niemu – cenią,
Więc na czarnomorskiej plaży
Kłaniam się królewskim cieniom.
powrót

Powód

U Dreptaków dziś wielkie święto
Cieszą się mama i tata
W saloniku pokrowce zdjęto
Henio w nowym ubranku lata
|Tata Dreptak zaprosił szwagra
Szwagier przyniósł w kieszeni pół flachy
Jak wypiją to tata z nim zagra
W warcaby albo w szachy
|Gdy przyszedłem też mi dano kielicha
A w kielichu wiśniówka słodka
I są grzybki jako zagrycha
Czyżby Dreptak wygrał w totolotka
|Henio z dumy czerwony się robi
Tata wziął go zaraz na kolano
I powiada do mnie: „Wiesz, nasz Heniu pobił
Stefka od Wiśniewskich dzisiaj rano!”
|„No to co?” pytam coraz ciekawszy
Tata także z dumy poczerwieniał
I powiada: „To, że pierwszy raz
Bo zawsze Stachu bijał naszego Henia”
powrót

Szwoleżerowie i gwardia

Jak w księgach zapisane to
Przez historyków stoi,
Miał cesarz starą gwardię swą
I szwoleżerów swoich.
Gdy sytuacja była zła,
Krytyczna – że tak powiem –
Chronić cesarza gwardia szła,
A w bój – szwoleżerowie.
Ale w cesarzu tkwił na dnie
Zarodek niepokoju:
– Czemuż to stara gwardia się
Starzeje pośród bojów?
Siwieje, tyje każdy mąż,
Kwęka, choć nie jest ranny,
A szwoleżery polskie wciąż
Wysmukli są jak panny?
I zamęczała go ta myśl,
I zżerał go frasunek,
Aż kiedyś wachmistrz Dreptak Zdziś
Dostarczył mu meldunek.
Zasalutował, konia wspiął
Zwyczajem szwoleżerów,
Aż cesarz wnet go pytać jął:
Skąd tyle ma fajeru?
Zaś Dreptak, co służbistą był,
Z zachwytu w mig pokraśniał,
„Niech żyje!” – krzyknął z całych sił,
A potem tak wyjaśniał:
– Niewielki każdy z nas ma staż,
Niedługie wojowanie,
Choć od lat wielu szwadron nasz
Walczy przy tobie, panie.
Ten ówdzie zginął, inny tam,
Przychodzą nowe twarze,
A tylko sztandar wciąż ten sam
I hasło na sztandarze!
Zaś Stara Gwardia twoja, sir,
Wspaniała, piękna, harda,
Rzadko w bitewny chadza wir,
Więc się starzeje kadra.
Cóż stąd, że ją ożywia duch,
Że broń pierwszego sortu,
Kiedy przeszkadza gruby brzuch
I nawyk do komfortu?
A Napoleon zrobił gest
W stylu Napoleona
I mruknął: – Coś w tym chyba jest…
I jest coś. Niech ja skonam.
powrót

Orgia

Obejrzawszy importowanych filmów niejedną setkę,
Pewna mała grupka ludności chciała sobie urządzić orgietkę.
Ściśle biorąc, cztery osoby, tak: John Dreptak, Rene Trypućko,
Jedna pani Bzibziakowa i panna Lusi Jamochłon, zwana na codzień Lućką.
|Bzibziakowa przyniosła patefon, Trypućko przytargał pół basa
I wszyscy wesolutko porozbierali się na golasa,
Co było zresztą praktyczne z powodu letniej spiekoty,
Po czym John Dreptak z energią zawołał: – No do roboty!
|– Do roboty! – krzyknęli wszyscy, lecz tu wpadli w stary mechanizm,
I Trypućko wywiesił hasło „MAŁA ORGIA WZMACNIA ORGANIZM”.
A John Dreptak wygłosił referat: „Orgia wsteczna, a orgia postępowa”
Nazwali tę orgię imieniem Czwartej Dywizji Moździerzy,
Po czym John Dreptak uchwałę końcową zgrabnie wymaścił,
Rozpoczynając słowami: „My, Zjednoczeni Orgiaści…”
A kończąc ogólnym apelem, który w każdej uchwale błyska,
Że należy się przeciwstawić tak: zagrożeniu środowiska,
Hałasowi, chorobom psychicznym i rozbijaniu atomów.
Tu ubrali się, pozapinali, i poszli do swoich domów.
Zaś wieczorem Dreptak do Trypućki zadzwonił z taką uwagą:
– Stary, bardzo fajnie nam to wyszło, tylko czemu żeśmy byli nago?
– Właśnie nie wiem! – odparł Trypućko, – W garniturach my by też mogli
I w ten sposób wytworzył się model Uroczystej Akademii,
Czyli – Polskiej Orgii.
powrót

Orgia

Obejrzawszy importowanych filmów niejedną setkę,
Pewna mała grupka ludności chciała sobie urządzić orgietkę.
Ściśle biorąc, cztery osoby, tak: John Dreptak, Rene Trypućko,
Jedna pani Bzibziakowa i panna Lusi Jamochłon, zwana na codzień Lućką.
|Bzibziakowa przyniosła patefon, Trypućko przytargał pół basa
I wszyscy wesolutko porozbierali się na golasa,
Co było zresztą praktyczne z powodu letniej spiekoty,
Po czym John Dreptak z energią zawołał: – No do roboty!
|– Do roboty! – krzyknęli wszyscy, lecz tu wpadli w stary mechanizm,
I Trypućko wywiesił hasło „MAŁA ORGIA WZMACNIA ORGANIZM”.
A John Dreptak wygłosił referat: „Orgia wsteczna, a orgia postępowa”
Nazwali tę orgię imieniem Czwartej Dywizji Moździerzy,
Po czym John Dreptak uchwałę końcową zgrabnie wymaścił,
Rozpoczynając słowami: „My, Zjednoczeni Orgiaści…”
A kończąc ogólnym apelem, który w każdej uchwale błyska,
Że należy się przeciwstawić tak: zagrożeniu środowiska,
Hałasowi, chorobom psychicznym i rozbijaniu atomów.
Tu ubrali się, pozapinali, i poszli do swoich domów.
Zaś wieczorem Dreptak do Trypućki zadzwonił z taką uwagą:
– Stary, bardzo fajnie nam to wyszło, tylko czemu żeśmy byli nago?
– Właśnie nie wiem! – odparł Trypućko, – W garniturach my by też mogli
I w ten sposób wytworzył się model Uroczystej Akademii,
Czyli – Polskiej Orgii.
powrót

Piękny cel

Słonko chowa się za domem, zachód chmurki złoci,
Tatko oczki ma przekrwione i bardzo się poci.
Siedzi tatko poza stołem, rytmicznie się kiwa.
Myśli – „Skąd ja się tu wziąłem i jak ja się nazywam?
Co ja robię? Gdzie ja mieszkam? Co to jest do licha?”
A tymczasem mu koleżka podsuwa kielicha:
– „Wypij Heniu, to dla ciebie, tyś dobry przyjaciel!”
Tatko, choć mu szumi, we łbie wlewa w siebie zacier.
W uszkach szumi, w nóżkach ciąży, brzuszek już nie trawi
Tatko jest pawicą w ciąży, matką licznych pawi
Całkiem pozbył się fantazji, nie wie nawet dobrze
Z jakiej zaczął pić okazji – doktorat, czy pogrzeb?
– „Urodziny czyjeś może, lecz czyje i które?
A możem ja mocny Boże, wczoraj zdał maturę?”
Ale to już nie gra roli, jak obecni twierdzą
Grunt, że wszystkich głowa boli i okropnie śmierdzą
I gdy będą się chwalili kumplom jutro rano:
„Ale my się wczoraj spili” – Kumplom mózgi staną.
powrót

Wyspa

Być może, jest taka wyspa
Na jakimś oceanie,
Która ma jedną przystań
I jeden jacht w tej przystani.
I wody jednej rzeki
Przecinają ją w poprzek,
I jeden strażnik rekin
Pilnuje wyspy dobrze,
I pojedynczo się łamią
O skałę samotne fale,
I jeden czarny namiot
Stoi na owej skale.
Nad palmą jedną, jedyną
Błyszczy jedyna gwiazda,
A gdy się chce tam dopłynąć,
Jest tylko jedna jazda,
Gdyż jeden jest kierunek
I jeden mały bilet,
Więc po swój biedny pakunek
Niebawem się pochylę
I opuszczę swą izbę
Bez słów i bez powrotów,
By popłynąć na wyspę
Do czarnego namiotu.
I będzie coraz ciemniej,
Ciepło, smutno i mglisto,
Psy, kiedy wyją w pełnię,
Też tęsknią za tą wyspą…
powrót

Miejski poranek

Miejski poranek, pusty przystanek
Za chwilę zabrzmi tu gwar
Piąta na wieży, pachnie chleb świeży
Piekarz o drugiej wstał
|Chłopcy od dziewcząt wracają pieszo
Także cieplutcy jak chleb
Senny włamywacz pracę przerywa
Ogołociwszy sklep
|O takim czasie z psem gdy go ma się
Najlepiej w miasto iść
Przez skrzyżowania, bez skrępowania
O świcie władza śpi
|Piąta dopiero, pierwszy papieros
Celny i ostry jak nóż
Koty się gonią, butelki dzwonią
Mleko przywieźli już
|Za chwilę szpetnie ciszę rozetnie
Tramwajów łomot i trzask
Na razie mgiełka, watka, perełka
Puchaty, mieski brzask
|O takim czasie z psem gdy go ma się…
|Po miejskich drogach na sześciu nogach
Licząc w tym psa – gdy się ma
Bo gdy się nie ma – to trzeba dwiema
Więc miej koniecznie psa
|O takim czasie z psem gdy go ma się…
|Po miejskich drogach na sześciu nogach…
Po miejskich drogach na sześciu nogach…
powrót

Stróż Jasia

Jasio piękny był jak róża,
Ładnie się rodzicom chował,
Przy tym miał aniołka stróża,
Który nim się opiekował.
Czasem, kiedy pani w klasie
Jasia gnębi i sztorcuje,
Mówi: Ożesz ty, głuptasie!
I chce chłopcu wstawić dwóję.
Stróż poczciwy aniołeczek
Dziecię chronić chcąc niewinne,
Trąci panią w ołóweczek –
I już dwóję ma ktoś inny!
Także później, przy maturze,
Tym młodzieńczym, pięknym zrywie,
Inne aniołeczki stróże
Radzą swoim: – Walcz uczciwie!
Ale Jasia stróż jest lepszy,
Spod skrzydełka coś wyciąga:
– Jasiu, nie myśl sam, bo spieprzysz,
Patrz, baranie, tu jest ściąga!
Potem Jasio się zakochał,
Ale zamiast pieścić dziewczę,
Ciągle tylko śpiewał, szlochał,
Albo głośno czytał wiersze.
Kiepsko by się to skończyło,
Lecz aniołek w sposób krótki
W postać Jasia wszedłszy siłą –
Zabrał babkę do Sobótki.
A nazajutrz ta panienka
Już za Jasiem sama biega,
Już jest przy nim jakaś miękka
– Jasio – mówi – to agregat!
Siedzi Jasio na posadzie,
Wykonuje zadań szereg –
Tu swój podpis z wdziękiem kładzie,
Tam przybija znów stempelek,
Zaś aniołek z obowiązku
Podpowiada wciąż tej mumii:
– Jasiu, zapisz się do związku!
– Jasiu, dziecko do komunii!
– Napisz donos, składki popłać!
– Szefa spytaj się o zdrowie!
Nie ma kiedy pojeść, pospać
Tak jak inni aniołowie,
Więc go wątpliwości gniotą
Nie sprawdzone należycie:
– Czy koniecznie półidiotom
Musi się ułatwiać życie?
powrót

Pętla

U drzwi zadzwonił dzwonek,
Więc Dreptak jak skowronek
Wesół otwiera z klucza,
A tam stoi inkasent
I tak Dreptaka basem
Poucza:
– Natychmiast płać pan,
Czasu nie trać pan,
Tylko raz – raz!
Uszy pan stul pan
I szybko bul pan
Za światło i za gaz!
Dreptak wszystko zapłacił,
Cokolwiek humor stracił,
Bo żal mu było grosza;
– Ot – myśli – wyjdę sobie…
I wyszedł, lecz za progiem
Napotkał listonosza.
– Natychmiast, płać pan.
Czasu nie trać pan!
Ryknął jak lew on.
Uszy pan stul pan
I szybko bul pan
Za swój telefon!
Uregulował Dreptak
I poszedł się na trzepak
Powiesić na długim sznurze
I już się żegnał z żoną,
Gdy wtem mu przyniesiono
Inne rachunki duże.
Najpierw – czynsz za mieszkanko,
potem – powiestkę z banku:
Dwa kredyty, trzy orsy
I upomnienie z kasy,
Bo żyranci – brudasy
Nie chcieli wpłacić forsy…
Straszne tam były płacze,
Aż nasz biedny Dreptaczek
Został goły, bez gaci,
Ale już się nie wieszał
I sam siebie pocieszał,
Że teraz, to się już nie opłaci.
Ucałował swą żonę:
– Już wszystko popłacone,
Nic się już nie należy!
Goło, ale wesoło!
Tutaj cmoknął ją w czoło,
A tu znów ktoś puka do dźwierzy:
– Natychmiast płać pan,
Czasu nie trać pan,
Tylko raz – raz!
Uszy pan stul pan
I szybko bul pan
Za światło i za gaz!
– Co pan mówi – wyszeptał Dreptak łagodnie.
– Tak szybko przeminęły te cztery tygodnie?
powrót

Realizm

…a jak kiedyś wyjdziemy z długów
I kłopotów będziemy mieć mniej,
To ci kupię suknię taką długą,
Jaką kiedyś miała Doris Day,
A do tego śliczny płaszcz szeroki,
Pantofelki na szpilkach i szal,
A dla siebie – wytworny smoking,
I pójdziemy oboje na bal.
Na nasz widok cała sala westchnie
I zaszepce: – Ach, jak im się powodzi!
Spójrzcie tylko, jacy oni piękni,
Jacy eleganccy i młodzi…
A my młodzi nie będziemy już wtedy;
Siwe włosy mieć będziemy na skroniach,
Tyle tylko, że wyjdziemy z biedy,
Tyle tylko, że będziemy spokojni…
A nasz syn będzie mądry i duży
I mieć będzie jakąś śliczną dziewczynę,
I w tysiące kolorowych podróży
Wyjedziemy z tą dziewczyną i z synem.
Zobaczymy morza, wyspy i palmy,
Dobre kraje wiecznego ciepła…
Słuchaj, przecież to jest całkiem realne,
Tylko nie śmiej się.
A zwłaszcza nie płacz…
powrót

Rzecz o subiektywnym spojrzeniu

We wtorek po południu podczas nieobecności męża pani Joanna Dreptakowa
Dostała nagle intensywnych duszności i rozbolała ją raptownie głowa,
Więc Zenon Dreptak wróciwszy i stwierdziwszy że żona jego jest chora,
Wezwał telefonicznie pewnego znanego doktora.
A ten Dreptak był zazdrosny o żonę wprost niesłychanie,
Tak że dość często zwalniał się z pracy,
Wpadał raptownie do domu i przeszukiwał mieszkanie,
Wołając: – Gadaj w tej chwili gdzie są ci łajdacy
Gregory Pack, Łazuka i ten Toni Sailer?
Ja wiem że ty ich przyjmujesz, ja nie jestem taki frajer!
A ona, ta Dreptakowa, jeżeli mam być szczery,
Przypominała nie tyle Bardotkę, co dziwnego psa Huckelberry.
Więc nikt tam za nią nie szalał, tylko ten Dreptak Zenon
Sobie wmówił, że ona jest cizią, panterą i syreną…
A teraz na przykład lekarz, bo, przyszedł już, drzwi otwiera
I powiada: – O, pani jest chora? To niech się pani rozbiera…
Zbladł Dreptak, się zdenerwował aż mu się ręce pocą
I pyta drżącym głosem: – A to przepraszam po co?
– Po to – powiada lekarz – że zbadać tę panią mamy!
Co rzekłszy rozpiął Joannie jeden guzik u flanelowej piżamy.
– Przeziębi się! – pisnął Dreptak i zapiął ten guzik na brzuchu.
– Ależ skąd? – odparł lekarz i odpiął – Przecież tu jest ciepło jak w
uchu.
O, proszę, nawet świece w lichtarzach z gorąca się topią…
Dreptak zapiął, lekarz odpiął, Dreptak zapiął, lekarz znowu odpiął.
– Do widzenia, wychodzę, nie mam na żarty ochoty!
– A ile należy się za fatygę? – A sto pięćdziesiąt złotych!
I pomyślał „Ta Dreptakowa to wyjątkowa pokraka”.
A znów Dreptak myślał „Ot; lubieżnik”, ale mylili się oba,
Be ostatecznie nie to jest ładne co ładne, ale co się komu podoba.
powrót

Inwentarz

A gdy poszedł Jaś na wojnę
Wziął ze sobą od niechcenia
Trzy rasowe krówki dojne
Klipę pipę, pół grzebienia
|Jakieś dwa lub trzy dziurkacze
Obok legło zaś w plecaku
Jajo kurze, drugie kacze
Brzytwa i pół kilo maku
|Dalej kosa, dziennik ustaw
Niezbyt gruby kij dębowy
Szklanka do połowy pusta
Ale próżna od połowy
|Wziął też kota, psa, telefon,
Kalichlorek, laryngofon,
Sztylpy, flaczki, kit, patefon,
Wasserwagę, magnetofon,
|Toaletkę, kaktus, flaszkę,
Oberbutrę, klej, fistaszki,
Blaszkę, tudzież kałamaszę
Zaprzężoną w dwa wałaszki,
|Kompot z jabłek, majtki, masło,
I bobkowych kilka listków,
Lecz pan sierżant strasznie wrzasnął
I wyrzucić,kazał wszystko
|Więc nasz Jasio jął w tej chwili
Spełniać rozkaz z całej siły
Dobrze żeśmy nadążyli
Zanotować że tam były
|Jakieś dwa lub trzy dziurkacze,
Trzy rasowe dojne krówki,
Jajo kurze, drugie kacze,
I grzebienia dwie połówki,
|Klipa, pipa, kot, telefon
Kalichlorek, laryngofon
Sztylpy, flaczki, kit patefon
Wasserwaga, magnetofon
|Toaletka, kaktus, flaszka,
Oberbutra, klej, fistaszki,
Blaszka, tudzież kałamasza
Zaprzężona w dwa wałaszki,
|Oraz majtki, męskie wszakże
Bo zupełnie, bez podwiązek
Jaś wojuje, a my także
Spełniliśmy, obowiązek
|Sprawozdawczy…
powrót

Doping

Jan Dreptak, mierny literat w jednym z odległych województw,
Studiował życiorysy innych znakomitych kolegów,
Chcąc do nich się upodobnić w najmniejszych nawet rysach,
Bo myślał: Żyjąc podobnie, będę podobnie też pisał.
Przeczytał o Hemingway'u, że zawsze pracował stojąc,
Więc zaraz też zrobił sobie specjalny pulpit w pokoju,
Ale długo stać nie mógł, ponieważ miał platfuska,
Więc się przerzucił na system leżący Marcelka Prousta
I leżał ku rozpaczy żony na najpiękniejszej z otoman,
I jeszcze w dodatku przeczytał, że Witkacy był podobnież narkoman,
Więc powlókł się do apteki, a aptekarz Zenobi Wdowiak
– Czym mogę służyć? – pyta.
– Proszę coś szkodliwego dla zdrowia!
– Panie! – Wdowiak krzyknął ze strachem. – Taż to panu zapewne
zaszkodzi!
– Owszem, ale może coś mi przy tym wyjdzie, bo na razie nic mi nie
wychodzi!
Zrób pan dla mnie jakąś miksturkie, która wpędzi mnie w twórczą mękę!
A aptekarz aż się nadął z dumy, że zostawia mu się wolną rękę…
Duch w nim zagrał odkrywczy a twórczy, wydał okrzyk radosny i dziki,
Złapał szuflę i dawaj mieszać różne leki i specyfiki
Tak jak szło: aspirynę, jochambinę, wazelinę, z pijawkami retortę,
Papawerynę, rycynę, sklerosan, urosan i witaminę B-12 forte!
Wszystko utarł, spirytusem rozpuścił, wlał przez lejek do półlitrówki
I zawołał: – Fertig, pij pan zaraz! Dreptak wypił i odpadły mu zelówki
Potem z nosa mu buchnęły płomienie, wreszcie rzucił się na kasjerkę,
Lecz już w biegu zgubił koleino cztery palce. dwunastnicę i nerkę.
Ale wcale się tym nie przejął, zagrzmiał głośno, zakrzyknął: – hu ha!
Przegryzł się przez sklepowy kontuar i po ścianie zaczął chodzić jak
mucha,
A następnie z piekielnym rabanem, wyciem. hukiem jak również zgrzytem
Poprzebijał kolejno sześć pięter, błysnął, świsnął i wszedł na orbitę
Wykrzykując: – Tu jestem! A kuku!
..ale jak ktoś nie ma do pisania iskry bożej,
To żeby robił wokół siebie nawet nie wiem ile huku,
To to mu proszę państwa i tak nic nie pomoże…
powrót

Eksport i import

Polak pęcznieje jak balon z gumy,
Czeka na podziw i poważanie,
Widzi w tym bowiem powód do dumy,
Że cudzoziemcy rwą nasze panie.
Ot, mój pradziadek tak mawiał z łezką,
Patriotycznego pełen prestiżu:
Sam Napoleon panią Walewską
Raczył używać w mieście Paryżu!
Wuj, co Francuzom był raczej anty,
Odczuwał radość nie mniej kretyńską:
Co tam Walewska! Książę Konstanty
Był łaskaw ciupciać panią Grudzińską!
Na to pradziadek powiadał w gniewie,
Za orientacją będąc francuską:
Honoriusz Balzac w mieście Genewie
Spał z Ewą Hańską, z domu Rzewuską!
Każdy argument jak piorun gromki
Przeciwnikowi grozi awarią;
Szczęsna Potocka i kneź Patiomkin!
Ludwik Piętnasty z Leszczyńską Marią!
Z kart historycznych wstają wspaniali
Króle, wodzowie, nawet biskupy,
Którzy w przeszłości importowali
Nie tyle nasze głowy, co pupy…
Wyciągam z tego ponure wnioski:
Nietędzy widać z nas zalotnicy;
Rewanż wziął tylko Staś Poniatowski
Na Katarzynie Wielkiej, carycy!
Był dobry w łóżku, nikt nie zaprzeczy,
Z werwą rozegrał całą imprezę,
Ale że Polak, więc za te rzeczy
Dał wrednej babie zbyt drogi prezent…
By więc uniknąć wstydu i sromu,
I nie wpaść więcej w takie pułapki,
Błagam: Polacy, siedźcie żesz w domu!
Eksportujemy wyłącznie babki!
powrót

Eksport i import

Polak pęcznieje jak balon z gumy,
Czeka na podziw i poważanie,
Widzi w tym bowiem powód do dumy,
Że cudzoziemcy rwą nasze panie.
Ot, mój pradziadek tak mawiał z łezką,
Patriotycznego pełen prestiżu:
Sam Napoleon panią Walewską
Raczył używać w mieście Paryżu!
Wuj, co Francuzom był raczej anty,
Odczuwał radość nie mniej kretyńską:
Co tam Walewska! Książę Konstanty
Był łaskaw ciupciać panią Grudzińską!
Na to pradziadek powiadał w gniewie,
Za orientacją będąc francuską:
Honoriusz Balzac w mieście Genewie
Spał z Ewą Hańską, z domu Rzewuską!
Każdy argument jak piorun gromki
Przeciwnikowi grozi awarią;
Szczęsna Potocka i kneź Patiomkin!
Ludwik Piętnasty z Leszczyńską Marią!
Z kart historycznych wstają wspaniali
Króle, wodzowie, nawet biskupy,
Którzy w przeszłości importowali
Nie tyle nasze głowy, co pupy…
Wyciągam z tego ponure wnioski:
Nietędzy widać z nas zalotnicy;
Rewanż wziął tylko Staś Poniatowski
Na Katarzynie Wielkiej, carycy!
Był dobry w łóżku, nikt nie zaprzeczy,
Z werwą rozegrał całą imprezę,
Ale że Polak, więc za te rzeczy
Dał wrednej babie zbyt drogi prezent…
By więc uniknąć wstydu i sromu,
I nie wpaść więcej w takie pułapki,
Błagam: Polacy, siedźcie żesz w domu!
Eksportujemy wyłącznie babki!
powrót

Kaszka manna

Niedobrze się robi ptaszkom, odbija się myszce
Mamcia karmi dziecko kaszką łyżeczka po łyżce.
Karmi, nuci coś radośnie: „Jedz, jedz ty łobuzie…”
Kaszka dziecku w buzi rośnie i wydyma buzię.
|Ma już kaszki pełen brzuszek i płucka, i nereczki,
Kaszka sączy mu się z uszek i rozpycha majteczki.
Słyszy dziecię matki piosenkę i myśli figlarnie:
„Jak cię dorwę, gdy dorosnę, to też cię nakarmię…”
|Zaśmiało się miłe dziecię na myśl o igraszkach.
Mamcia na to: „A więc przecie smakuje ci kaszka”.
Dam ci jeszcze, żebyś przytył i miał pulchne policzki!!!”
Dziecko żuje myśląc przy tym: „Ach, dajcie mi nożyczki!!!”
|Wtem huknęło coś jak mina – gówniarz zwymiotował.
„Porzygała się dziecina – zaczniemy od nowa!!!”
Kot z rozpaczy skoczył w wannę a pies się wściekł na dworze.
Po coś stworzył kaszkę mannę, o sympatyczny Boże??!!
powrót

Deszcz w Wiedniu

Ktoś przez radio mówi mi
Że dziś w Wiedniu deszcz i mgły
Skąd to wzruszenie i dreszcz
Wiedeń i ty i deszcz
|Nad dunajski mokry bruk
Kroków twoich znany stuk
Blade latarnie na gaz
A w tle zapewne walc
|Ten sam, ten sam, jak echo, jak sen
Ten walc, ten walc, a jakby nie ten
Raz, dwa, raz, dwa, zbyt smutny to walc
Tak jakby w Chopina zasłuchał się Straus
|Niech gra, niech gra melodię sprzed lat
Raz, dwa, raz, dwa, zakręcił się świat
Jak żal, jak żal, rozgonił nas wiatr
Gdzie Wiedeń, gdzie Polska, gdzie ty a gdzie ja
|U nas też już pada – wiesz
Cóż, zapewne wszędzie deszcz
Widzę cię znowu jak śpisz
Pomyśl czasami – pisz
powrót

Zbroja

Rycerz Eustachy Dreptak był tak krańcowo ubogi,
Że nie miał nawet zbroi, by w niej uderzyć na wrogi,
A tutaj akurat wojna, nadciąga Tatarów masa…
– O rany – jęknął Eustachy – mam walczyć na golasa?
Tym niemniej rozkaz rozkazem, więc chociaż czuł się podle,
Goły, jak Pan Bóg go stworzył, usiadł ten Dreptak na siodle,
Wziął sobie na drogę kaszankę, rzodkiewkę, ze dwie cebule,
I w całej okazałości stanął naiwnie przed królem.
A z króla był niezły pasjonat, jak szpurnie do kąta mapy,
Jak skoczy, pragnąc Dreptaka złapać oburącz za klapy!
Klap nie ma, więc łaps za byle co, aż z bólu zawył Eustachy!!!
– Za pół godziny – król warknął – masz być zakuty we blachy.
A jeśli cię nie zobaczę w pancerzu i w pióropuszu,
To każę ci poobcinać wszystko, z wyjątkiem uszu,
Żebyś sam słyszał, jak drzesz się!
Więc po tych groźnych okrzykach
Dreptak czym prędzej poleciał galopem do lakiernika,
A ten mu wylakierował na chudych, sterczących żebrach
Żeberkowatą zbroję w kolorze czystego srebra,
Łeb mu wyzłocił złotolem, dorobił stalowe jegiery,
I jeszcze mu domalował rozmaite wspaniałe ordery
Z napisami „Za odwagę”, „Za lojalność”, „Za postawę ogólną”,
A nawet „Pierwsza nagroda na wystawie psów rasy buldog”!
A tutaj tymczasem już bitwa, już atakują Tatarzy,
Już Dreptak razem z innymi chcąc nie chcąc rusza do szarży!
A przy tym błyszczy jak słońce, cały z daleka się świeci
I jeszcze koń mu zwariował, i przed wszystkimi z nim leci…
Co widząc ze strachu i zgrozy zawyła tatarska horda,
Lecz już po chwili to wycie zamarło im nagle w mordach,
Nie wytrzymali nerwowo, wrzasnęli: – Wariat! O raju!
I dali takiego dyla, że ich wymiotło won z kraju,
A Dreptak dostał w nagrodę majątek tuż pod stolicą…
Tak, dobry lakiernik to nawet z ofermy zrobi bógwico!
powrót

Jagienka i orzechy

Żyła raz jedna panienka
Która zwała się Jagienka;
Wiele z niej było pociechy,
Bo tłukła pupą orzechy.
Opisał ją, że jest taka,
Sam pan Sienkiewicz w Krzyżakach
Wpierw żyła w cnocie jak mniszka,
A potem wyszła za Zbyszka.
I wiodło im się chędogo,
Chociaż, niestety, ubogo,
Bo się pokończyły wojny,
Zaczął się okres spokojny,
A rycerz – rzecz znana wszędzie –
Żyje z tego, co zdobędzie.
Ruszył więc Zbyszko konceptem
I wpadł na taką receptę:
Przywiesił na bramie druczek,
Że tu się orzechy tłucze
I od każdego orzecha
Zgarniał taryfę do miecha.
Laskowy orzech maleńki
To nie problem dla Jagienki;
Mogła za jednym przysiadem
Stłuc całe pół kilo zadem,
A gdy dorwała fistaszka
Zostawała z niego kaszka.
Niewiele też większej troski
Przysparzał jej orzech włoski.
Aż raz przybył jakiś młokos,
Przywożąc z Afryki kokos,
I zwrócił się do Jagusi,
Że mu tę rzecz roztłuc musi.
Spłoniła się żwawa młódka,
Wzięła dech, napięła udka,
Pomodliła się przelotnie
I w ten kokos jak nie grzmotnie!
Niestety twarda skorupa
Nawet przy tym nie zachrupa…
Wrzasła Jaguś wniebogłosy,
Podskoczyła pod niebiosy
I jak drugi raz przywali!
…a ten bydlak jak ze stali!
Natomiast biedna dziewczyna
Zrobiła się całkiem sina,
Oddech jej się jakby urwał,
Wymamrotała: – O kurwa…
Potem się zaniosła wyciem
I się pożegnała z życiem!
Wniosek: Na ogół umiemy
Rozgryzać własne problemy,
Lecz zagraniczne nowości
Przysparzają nam trudności!
Morał: Tylko wzrost oświaty
Może zmniejszyć nasze straty.
I hasło bezwarunkowo:
Mniej dupą, a więcej głową!!!
powrót

Okazja

Pewien malarz co malował pikasy
I uważał że ma talent wielki,
Podał raz ogłoszenie do prasy:
„Poszukuję przystojnej modelki,
Ale taniej, bo jestem ubogi,
Tylko żeby miała długie nogi!!!”
|No i siedzi w swej pracowni nazajutrz
Aż ktoś puka, więc ten malarz patrzy,
A tu cichcem drzwi się otwierają
I przychodzi Wojciech Samotraczyk,
Eks-urzędnik co nie zrobił kariery,
Gęba wredna, lat sześćdziesiąt cztery,
|Wszedł, kapelusz rzucił na ławkę,
Palto wiesza na gwoździu, na murze,
A następnie podwija nogawkę,
Ukazując kosmate odnóże,
Owinięte w elastyczny bandaż
I powiada – Długa noga, nieprawdaż?
|– Bardzo długa – rzekł malarz – a ino,
Ale ty mi stąd zaraz zjeżdżaj podlecu
Razem ze swoją niedomytą kończyną,
Bo ci zaraz ją wyrwę z pleców!
Tutaj zęby wyszczerzył jak zwierzę,
I wyrzucił faceta za dźwierze.
|I jął czekać na modelkę smukłą…
Lecz niestety – nie przyszła żadna,
I teraz temu malarzowi jest strasznie smutno,
I wydaje mu się, że ta noga Samotraczyka była nawet całkiem ładna,
Ale ten Samotraczyk się obraził i więcej już go nie ujrzycie…
Oj, jak my nie umiemy korzystać z tego co nam daje życie!!!
powrót

Pielgrzymka

Wzruszył mnie nowy przejaw duchowej kultury:
Pielgrzymka policjantów na szczyt Jasnej Góry.
|Przynieśli swą chorągiew nader okazałą
Na której św. Jerzy leje smoka pałą.
|Bili się gromko w piersi, powstał hałas wielki
Gdy się w kuloodporne tłukli kamizelki.
|Upadli też na klęczki, taka jest w nich wiara,
Tu wyleciał pistolet, tam kajdanków para.
|Gdzie indziej granat z gazem błysnął jak meteor,
Co później cudem nazwał naiwny ksiądz przeor.
|W tymże czasie włamywacz przepiłował sztabę
Zabito gdzieś staruszka, uduszono babę.
|Oszust z ludzką krwawicą nawiał za granicę
I zgwałcono ostatnią w tym kraju dziewicę.
|Wysnuwam stąd przy dużej myślowej fatydze,
Bardzo niesłuszny wniosek, którego się wstydzę.
|Że dla mnie gliniarz może nie wierzyć kompletnie,
Byle złapał bandziora, nim mi łeb odetnie.
|Taka jest moja własna prywatna opinia.
Kurcze, ale ja jestem samolubna świnia…
powrót

Rzecz o szkodliwości opalania

Raz babcia wiosną w górach rzekła do dzieciaka
Nie siedź Gosiu na słońcu, bo dostaniesz raka
Gówno prawda, odrzekła dziewczynka czupurna
Słońce jest bardzo zdrowe, a babcia jest durna
|Ledwie to wymówiła – już ma raka skóry
Dalejże więc uciekać w leśny gąszcz ponury
Siadła na kamieniu, siedzi godzin kilka
Raka się nie pozbyła – a złapała wilka
|Chce wstać – a tu nie może – wreszcie po wysiłku
Podniosło się biedaczysko, ale z wilkiem w tyłku
Teraz wilk razem z rakiem żrą ją bez żenady
Morał: unikaj słońca ale bez przesady
powrót

Polish Wunderwaffe

Gdy ruszano do Iraku na krucjatę
Każdy rycerz wziął to dzidę, to armatę
Pojechały pojemniki pełne gazu
Oddział Czechów co poddali się odrazu
|Berlin wysłał dwa czy trzy miliardy marek
Od Szwajcarów każdy żołnierz miał zegarek
A nasz chytry Lech Wałęsa zamiast armatniego mięsa
Desygnował sto wojskowych pielęgniarek
|Wszystkie miały modre oczka i berety
I to miały co powinny mieć kobiety…
|Gdy przybyły na pustynię, to jak rany
Po oazach prostowały się banany
Przed namiotem Kasi, Stasi i Małgosi
Pospuszczali się przedwcześnie komandosi
|Bush akurat miał przemawiać z Waszyngtonu
Ale nie mógł zbliżyć się do mikrofonu
Aż Barbara, żona Busha, mówi – Bush się dziwnie rusza
Wycofajta chłopcy Busha do ratusza
|Saddam Husein widząc Polki przez swój radar
Przeżył wstrząs ponieważ ogon mu się zadarł
I choć w domu miał schron z tronem
Siedział całą noc przed schronem
Bo się nie mógł zmieścić w schronie z tym ogonem
|Wreszcie sam generał Schwarzkopf z armii USA
Też częściowo usztywniony na kaktusa
Zaczął prosić przez telefon w Belwederze
Panie Lechu, może pan je stąd zabierze
Polska grupa nerwy wszystkim tu rozstraja
To nie wojna panie Lechu tylko jaja
|Lechu na to odpowiedział przez swe sługi
Niech pierw USA nam umorzą nasze długi
A jak nie poumarzacie, to wam powiem w tym temacie
Że będzieta konflikt miec – o – taki długi
powrót

Żywopłot

Trwa w okolicy popłoch
I zamieszanie spore:
Tatko strzyże żywopłot
Ogromnym sekatorem.
Zbudził się wczesną wiosną
Kiejby niedźwiedź w barłogu,
Przeciągnął się, otrząsnął,
Wylazł i siadł na progu.
Otworzył ślipia, sapnął,
Splunął przed się bez pudła,
Odegnał muchy łapą,
Poczochrał się po kudłach,
Furknął jak wentylator,
Lub jak słoń znad Zambezi,
Złapał w dłonie sekator
I zabrał się do rzezi.
Hej, w ulewie gałęzi
Wyrwanych zawieją
Coś się kłębi, coś rzęzi.
Jacyś czarci szaleją,
Jakieś się wilkołaki
Żrą bestialsko wśród żerdzi,
Fruwają krzaki-kłaki,
Coś jęczy i coś śmierdzi.
Przerżnął się tatko w poprzek,
Wypadł z gąszczu z łomotem,
Wydał bojowy okrzyk,
Hyc i runął z powrotem.
Znowu wszystko druzgota,
Tnie, rąbie, siecze w buszu,
Zajrzał sąsiad zza płota –
Cofnął się już bez uszu.
Przyleciał sierżant Miziak,
Strofował go na próżno,
Bo tatko dostał hyzia,
Ciach i lufę mu urżnął.
Aż wreszcie swoje zrobił,
Ściął ostatnią roślinę,
Plac jak pustynia Gobi,
Żywopłot jak Yull Brynner.
Wyjął tatko papieros,
Lecz kiedy go dopalał,
On – dopiero co heros –
Nagle sflaczał i zmalał.
Powiędły mu muskułki,
Ukazały się gnatki,
Wreszcie przeląkł się pszczółki,
Beknął i zwiał do chatki,
Gdzie swe członki żałosne
Okrył ciepłą bielizną…
Tak, tak, raz w roku na wiosnę,
Każdy z nas jest mężczyzną
W jakiejś tam specjalności,
Jak seks, ryby lub koty…
…lecz większość bez litości
Wyrzyna żywopłoty…
powrót

Zdarzenie

Wysłany przez centralę na specjalne zakupy,
Pojechał do Paryża urzędnik ósmej grupy,
Chodził po Mont Parnasie, pod wieżą Eiffla stał,
A po niejakim czasie dotarł na plac Pigalle.
A po tym placu chodzą dziewczęta,
Każda prześliczna, co druga ruda,
Wąska spódnica na każdej rozcięta
Od zgrabnych kolan do połowy uda.
Każda z tych dziewcząt pięknie uśmiechnięta,
Każda z nich nosi szpilki niebotyczne,
Chodzą po placu paryskie dziewczęta. Prześliczne.
A oczy urzędnika robią się strasznie duże;
Nie widział takich dziewcząt nawet w Jeleniej Górze,
Gdzie był przejazdem w czerwcu, więc aż zatkało go,
A wtem jedna z tych dziewcząt powiedziała: – Hello!
Tak powiedziała piękna dziewczyna do urzędnika spod Jeleniej Góry,
A on natychmiast, jak pod wpływem wina,
Usłyszał słodko śpiewające chóry
I swoją żonę zaczął zapominać
I nawet swego szefa, Kozłowskiego,
Gdy uśmiecha się piękna dziewczyna
Do niego.
Rozstali się niestety już pół godziny potem,
A on nazajutrz wrócił do kraju samolotem
I nieraz płakał nocą i palce do krwi gryzł
I nie wiadomo po co napisał taki list:
„Mam ósmą grupę uposażeniową,
Ale na siódmą mam konkretną szansę,
Gdybyś zechciała to bym ruszył głową
I bym pochodził trochę za awansem,
I bym się z żoną rozwiódł, daję słowo,
I bym zostawił dziecko, choć mi szkoda…”
Przeczytał list, poprawił to i owo,
I podarł…
powrót

Serial

Jan Dreptak wszedł do mieszkania
I stanął w pozie męczeńskiej,
Ponieważ zupełnie niechcący
I nie wiadomo po co
|Przyłapał swą żonę Jadwigę
Na zdradzie pozamałżeńskiej,
Gdyż albowiem miał wrócić nazajutrz
A wrócił kretyn nocą.
|I oto stoi jak kołek
Z miną grobowo ponurą,
I niezdecydowanie
Kapelusz w palcach kręci.
|Czując niezwykłą tremę
Przed nadchodzącą awanturą,
Którą musi zaraz urządzić
Choć nie ma najmniejszej chęci…
|Stoi i ma tę świadomość,
Że sam wszystkiemu jest winien,
Że niepotrzebnie zmienił
W ostatniej chwili plany
|I wrócił do chaty dzisiaj
Choć jutro wrócić powinien
A tamten facet mruczy:
– No zaczynajżesz pan, jak rany.
|Więc Dreptak posprzątał ze stołu,
Bo zaraz pięścią weń walnie,
Wyciągnął tragicznym ruchem
Dłoń ku niewiernej Jadwidze,
|Chrząknął wytrzeszczył oczy
I krzyknął konwencjonalnie
Ogólnie przyjętym w tych razach
Sposobem: – Ha! co ja widzę!
|Następnie już wszystko poszło
Według utartych schematów:
Pogotowie było, straż pożarna
I pan Miziak – posterunkowy.
|A po kilku godzinach Jan Dreptak
Siadł na stosie połamanych gratów
I powiedział z ulgą do małżonki
– No w zasadzie mamy to z głowy…
powrót

Kompromitacja wieszcza

SŁOWACKI: Witam!
REDAKTOR: Witam uprzejmie!
SŁOWACKI: Pan jest redaktorem?
REDAKTOR: Ja…
SŁOWACKI: Ten poemat wczoraj machnąłem wieczorem,
Zechciej waszmość zamieścić. Gdy będzie gotowy,
Proszę przesłać egzemplarz jeden okazowy
Mej matce. Honorarium wezmę zaraz w kieszeń.
REDAKTOR: Przepraszam, lecz jak godność?
SŁOWACKI: Kaducznie się spieszę,
Nie mam czasu na żarty!
REDAKTOR: Żarty? Niby z czego?
SŁOWACKI: Że nibyś pan nie poznał mistrza Słowackiego,
Dowcip mierny, lecz niech tam. Teraz płać i kwita.
REDAKTOR: Może nawet zapłacę, lecz niech pan odczyta.
SŁOWACKI: Czyś pan zdrowy?
REDAKTOR: Zupełnie.
SŁOWACKI: Masz przed sobą wieszcza.
REDAKTOR: Pięknie, lecz muszę słyszeć, nim co pozamieszczam,
A zwłaszcza nim zapłacę…
SŁOWACKI: O literaturo!
Jakże nisko upadłaś… Dobrze, słuchaj, ciuro:
Uspokojenie!
REDAKTOR: Tytuł jak w sam raz do prasy.
Zwłaszcza że mamy bardzo niespokojne czasy…
Proszę czytać!
SŁOWACKI: „Jest u nas kolumna w Warszawie,
Na której usiadają podróżne żurawie,
Spotkawszy jej liściane czoło…”
REDAKTOR: Kto tam siada?
SŁOWACKI: Żurawie, a waść niech mi co chwilkę nie wpada!
„Spotkawszy jej liściane czoło wśród obłoka,
Taka zda się odludna…”
REDAKTOR: Toć żuraw nie sroka,
Na kolumnie nie siędzie!
SŁOWACKI: Nie siędzie?
REDAKTOR: Broń Boże!
Choćby nawet chciał usiąść, to nijak nie może,
Siada tylko na stepy, względnie na mokradła!
SŁOWACKI: Ta ptaszyna?
REDAKTOR: Ptaszyna? Jakby panu spadła
Na głowę, to pan życie straciłbyś z tą chwilą.
Wielka jak struś, a waży ze czterdzieści kilo!
SŁOWACKI: To straszne!
REDAKTOR: Żyje w Azji i w części Europy,
Na drzewie też nie siada, bo ma takie stopy,
Że niczego nie może się przyczepić niemi,
I nawet swoje gniazdo buduje na ziemi.
Reasumując…
SŁOWACKI: Oszczędź wstydu i sromoty!
REDAKTOR: Napisz pan, że kolumnę obsiadają koty lub wrony…
SŁOWACKI: Milcz, bo padnę…
REDAKTOR: Może podać wody?
SŁOWACKI: Dzięki… żegnam…
REDAKTOR: Pan dokąd?
SŁOWACKI: Uczyć się przyrody.
powrót

Ważne zadanie

Ach, przykry to widok, przykry
Żałosny niesłychanie
Kiedy osobnik bez ikry
Otrzyma ważne zadanie
|Gdy szef co chce go podbechtać
Zapaskudza biednemu życie
Mówiąc – „Kolego Dreptak,
Ja wierzę, że wy to zrobicie”
|Nieszczęśnik ów w pierwszym momencie
Rośnie we własnej opinii
I wierzy przez moment święcie
Że rzecz wspaniałą uczyni
|Rozpiera go zapał twórczy
Wizje mu roją się mgliste
A potem się naraz kurczy
I myśli ze strachem – „O Chryste!”
|I zaraz pustka we wnętrzu
I zaraz w sercu nieznośnie
I zaraz trudności się piętrzą
A to zadanie rośnie
|Ach przykry to widok przykry…
|Cierpi biedny niezguła
Organizm herbatą nawadnia
Gubi się w licznych szczegółach
Co chciałby je z kimś pouzgadniać
|Ba, pouzgadniać lecz z kim?
Głowa jak garnek pusta
Papierosowy dym
Zasłania świat jak chusta
|Herbatę za herbatą
Warcząc jak dwa ratlerki
Filtrują z dezaprobatą
Zdezelowane nerki
|Szare komórki trzeszczą
Mózg oszalały kipi
I rodzi myśl złowieszczą
Chyba pójdę coś wypić
|Ach przykry to widok przykry…
|A nad ranem przechodnie
Ujrzawszy w szarym mroku
Znane sztuczkowe spodnie
Wystające z rynsztoku
|Mówią – „Patrzcie koledzy
To Dreptaka ubranie!
Pewnie szef tej nieszczęsnej lebiedze
Znowu powierzył jakieś odpowiedzialne zadanie
powrót

Tęsknota

Inne marzą o Taunusach i Fordach,
Lub powiedzmy o pobycie w Miami,
A ja chciałabym mieć zwykłego lorda
W szapoklaku i z bokobrodami,
Żeby był po prostu z wyższych sfer
I żebym mogła do niego mówić „sir”.
|Byłoby mu u mnie całkiem fajnie:
Mógłby porozmawiać ze mną o Einsteinie,
Mógłby dziergać, albo czytać bajki
I kupowałabym mu tytoń do fajki
I pozwoliłabym mu jeździć rowerem
I tak żylibyśmy we dwoje, ja z tym sirem.
|Tylko raz na tydzień przy niedzieli,
Albo, gdyby wolał, to przy środzie,
Wsadzałabym go siłą do kąpieli
I zanurzała razem z głową w wodzie,
Żeby się porządnie woda opił,
Oraz w pewnym czasie się przytopił,
Lecz nie całkiem. Po czym bym starannie
Mu robiła sztuczne oddychanie
I lord byłby znów zadowolony,
Tyle tylko, że często topiony.
A mnie szczęście i duma rozpiera
I podziwu szepty słyszę nareszcie:
– O idzie właścicielka topionego sera!
Jej topiony ser jest najlepszy w mieście!
powrót

Wampirek

Ledwie dmuchnął poranny zefirek,
Wylazł z norki nieduży wampirek.
Miał spiczaste dwa ząbki,
Do ssania rodzaj trąbki,
Oraz dwoje chudziutkich miał girek.
|Sysu, sysu, cmok, cmok, cmok
Oraz dwoje chudziutkich miał girek.
|Zaraz skrzydła jak gacek rozepnie
I śniadanie czym prędzej gdzieś chłepnie.
Tak się spieszy nieludzko,
Że aż rzęzi mu płucko,
Bo się boi, że zupka mu skrzepnie.
|Sysu, sysu …
|Często potem dostaje on czkawki,
Siada nagle bezradnie wśród trawki
I słychać głos biedaczka:
Znów wyssałem pijaczka…
I to jest popijawka pijawki.
|Sysu, sysu …
|Nasz wampirek to smakosz i znawca,
Przy tym wcale nie żaden oprawca,
Za wyssanie kolacji
Płaci jak w restauracji,
Chyba, że honorowy krwiodawca…
|Sysu, sysu …
|Często mówi się źle o wampirze:
Że kaleczy, że wkręca się w pirze,
Lecz ty nie wierz w te plotki,
Nie wyganiaj sierotki,
Niech se czasem chudzinka poliże.
powrót

Kataklizm

Pachnie maciejką, naftą i serkiem,
Cipritykowscy kopią w ogrodzie,
Dreptak po wódkę idzie spacerkiem,
– Można powiedzieć, że dzień, jak codzień!
W radio referat na temat NEP-u,
Gwiździejkiewiczom skradli dwie dętki,
A Dreptak właśnie wchodzi do sklepu
I się uśmiecha do ekspedientki.
Kićkowiakowie jadą w Bieszczady,
Świstalski przysłał pocztówkę z Rytra,
Dreptak podchodzi wolno do lady
Z sakramentalnym: proszę półlitra!
Od Kościobrzyckiej – Proć się wykrada,
Ratajczak nogi w miednicy trzyma
A ekspedientka ręce rozkłada
I do Dreptaka powiada: – Nima!
W zupie się kraulem porusza mucha,
Pies Karapystki gna za rencistką…
A Dreptak mówi: – Coś pani głucha?
Nie chciałem wcale chleba, lecz czystą!
Gwizdalska wlazła z trudem w bikini,
Do Serojadków Brzdęccy przyleźli…
– Toż słyszę! – mówi ta sprzedawczyni,
– Ale dziś wódki nam nie dowieźli.
Pipkowski kończy współczesną powieść,
Rybkowski spuszcza synowi wały
– Jakże tak można wódki nie dowieźć?!
Pyta się Dreptak cały zdrętwiały.
Wilkołak zjawił się na rozstaju;
Marsjanin wyjrzał zza lewatywy…
Pierwszy raz wódki zabrakło w kraju.
Dreptak zrozumiał. I padł nieżywy.
powrót

Przeciętniak

Wyszedł przed domek przeciętniak
O dość przeciętnej postaci,
I wzrok mu ze szczęścia zmętniał
Bo ujrzał wokół swych braci,
Co także wyszli przed domki,
A ich przeciętne dzieciaki
Puszczały sobie bąki,
Kolejki i różne tam takie…
Przeciętnak, kiedy tak stali,
Pomyślał: – Jest jakaś potęga
W tych, co się nabrać nie dali
Na sięganie, gdzie wzrok nie sięga,
Na łamanie czego rozum nie złamie,
Na mierzenie sił na zamiary,
Na bryły z posad ruszenie
I zawracanie gitary!
Bo gdybyśmy poszli na to
I gdybyśmy więcej umieli
To wtedy – zima czy lato –
Wybitni być byśmy musieli,
A przy tej wybitności
Czasu się nie ma w ogóle
Więc kiedyż przyjmować gości,
W ogródku posadzić cebulę,
Wpaść na rozmowę do Gieńka,
Podlać prymulki i palmy…
Głowa czasami aż pęka,
A ty bądź ciągle genialny!
Wciąż myślisz, nie możesz zasnąć,
Palce obgryzasz nocą…
Wybitność – jak słoń na własność,
Cenne to, ale po co?
I myśląc tak, wsparł się o płotek,
A w domu gaworzył osesek,
A obok bawił się kotek,
A pod drzewkiem wysikał się piesek,
A żona lepiła pierogi,
A pijaka wsadzono do suki,
A wujaszek wymoczył nogi,
A w TV był recital Łazuki,
A w promieniu kilku kilometrów
Trwał ten stan, pogodnie – jednolity,
Z deficytem wybitnych facetów…
Ale co tam! Mamy gorsze deficyty!
powrót

Wykład o krążeniu materii

(Alternatywnie: Wykład o przemianie)

…więc była raz sobie żabka zbudowana z mnóstwa atomów
(bo z atomów wszystko się składa, począwszy od żabek do domów
I do ludzi. Z atomów ty się składasz i twoja ciocia),
Ale wracajmy do żabki. Otóż tę żabkę zjadł bocian,
I strawił ją dokładnie paskudny bocian ladaco,
I śliczną, zieloną żabkę przerobił, nie powiem wam na co,
I to coś spadło na ziemię. Była wiosna, świeciło słonko,
I wietrzyk przyniósł z daleka jakieś nieduże nasionko,
I usadził je na tej hm… żabce, i przeszedł jeden dzionek
I drugi, i z tego nasionka wylazł od dołu korzonek,
A od góry to znowuż łodyżka, czy – jeśli wolicie – szypułka,
I kwiatek na tej szypułce, a na kwiatku usiadła pszczółka
I kroplę miodu wyjęła pyszczkiem czy może łapką,
Nie myśląc wcale o tym, że ten miód był niedawno żabką.
Więc podsumujmy: Część żabki bocianowi wrosła w pierze,
Część jest w ziemi, część w kwiatku, część w miodzie, który
pszczółka właśnie bierze.
Lecz nim go zaniesie do ula, to trochę uszczknie czułką
I połknie, i ciut tej żabki stanie się właśnie pszczółką,
A resztę, zawartą w miodzie, zjedzą na śniadanie dzieci,
I tak się początkowa żabka po całym świecie rozleci,
A każdy atom w czymś innym, ba! Nawet w innym kraju!
Ale, być może, za milion lał te atomy się znowu spotkają
Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, i po króciutkiej odsapce
Powiedzą: – Toż myśmy przecież już były raz w jednej żabce!!!
I zaczną się ściskać, całować, i będzie wielka laba,
A potem się zastanowią: – Czy my znowu jesteśmy żaba?
Ba! Któż to może wiedzieć? Ten twór, zupełnie nowy,
To może być żaba – rzekotka lub Żabka Alojzy, księgowy,
Lub… zresztą któż wszystkie ewentualności wymieni?
O rany… koledzy… to straszne, z czego my jesteśmy zrobieni!!!
powrót

Nadzieja

Lecą z drzew ostatnie liście,
Wichry wyją ponad ziemią,
Hej, niełatwo ateiście
U nas żyć, zwłaszcza jesienią!
Sam zwyciężać musi troski,
Żreć się z żoną i z rebiatą,
A wierzący Rosołowski
Ma aniołka stróża na to…
Idą święta i choinka,
Skąd wziąć grosz na tę imprezę?
Ateista sam dla synka
Musi kupić w mieście prezent.
Musi szukać żeby tanio,
Kombinować i dogadzać,
A u Rosołowskich anioł
Targa paczki w te i nazad!
On ustawia piękne drzewko,
On za opłatkami chodzi,
Po czym z tradycyjną pieśnią
Występuje. Bóg się rodzi,
Rosołowscy przy Wigilii,
Śpiew anielski z okna płynie,
…ateista swej familii
Opowiada o Darwinie.
Nie ma śpiewów w jego domu,
Przeto ateista myśli:
– U nas, prawdę mówiąc, komu
Są potrzebni ateiści?
Lecz pomimo ciężkiej doli,
Wątpliwości i subiekcji
Nie nawraca się, bo woli
Pchać się w życiu bez protekcji.
…za to kiedy życie minie,
Nagrodzone będzie wszystko,
Bo gdzieś przecież być powinien
Raj zmęczonych ateistów!
powrót

O wawelskim smoku

Pod Wawelem był smok w grocie
Co jadał różne łakocie:
Sznycle, dropsy, ptaszki, mszyce,
Ale najchętniej dziewice.
Jak codziennie jedną wpieprzy,
To ma zaraz humor lepszy.
Nawet staje na ogonie
I prześlicznie ogniem zionie.
Więc król kazał swej policji
Utrzymywać go w kondycji,
Ale wnet dziewic zabrakło,
Choć jeździli aż pod Nakło!
Smok schudł, osowiały siedział,
Jak mu pomóc, nikt nie wiedział.
Aż ktoś wpadł na pomysł z rana.
By smokowi dać barana,
Co ma równie głupie lica
I jest durny jak dziewica.
Niestety, po takiej porcji
Smok natychmiast dostał torsji
Wodę ż Wisły wypompował
I jak pershing eksplodował!
Wniosek: Przez błędne metody
Mamy dziś deficyt wody!
powrót

Tresura

Nadszedł już październik świat osnuła mgła
A czterej pancerni tresowali psa
Robili to z nudów, wymagali cudów
Kazali mu dawać łapę, albo włazić pod kanapę
Że aż schudł z tych trudów
|Najpierw pierwszy go dopadał, a ci trzej czekali
Więc pies czołgał się i siadał
Wstawał, padał, lecz nie biadał
Ani się nie żalił
|Potem drugi go dorywał, a czekali dwaj
A pies w ziemię się zarywał
W krzakach skrywał, postękiwał
I przynosił czaj
|Potem go dopadał trzeci, a czekał ten czwarty
I już pies na patrol leci
Ogień nieci, strzeże dzieci
Lub przy jednej pannie Kreci
Odprawuje warty
|Wreszcie czwarty go dostawał, pies chwili nie zwlekał
Coraz prędzej wstawał, padał
Wiercił, skrawał, mówił kawał
A pierwszy znów czekał
|Niech pies – mówi – kurze wytrze,
zaś pies – wciągnął dech
Uśmiechnął się bardzo chytrze
Zachwiał się jak po pół litrze
Albo nawet po szampitrze
Coś huknęło mu w makitrze
I jęknęło w nim jak w cytrze
Po czym wziął i zdechł.
|Zaś pancerni wciąż pomstują, że pies taki cwany
I nawzajem się tresują
Bo jak twierdzi komputerek
Musi dojść tam do usterek
Gdzie na tresujących czterech
Przypada – cóż za felerek
Jeden tresowany
powrót

Redaktor

„Kłaniam się pani redaktor!” – „Witam witam wieszcza!
Cóż sprowadza waćpana do naszej gazety?”
„Może pani redaktor moje wiersze pozamieszcza?”
„Co pan ma, jakieś fraszki?” – „Nie, Krymskie Sonety
Jedna mi sztuka zwłaszcza wyszła znakomita
Nazywa się Ajudah” – „No, no niech pan czyta”
|„Hej! Lubię się podeprzeć na skale Judahu
I patrzeć jak na dole pryskają bałwany
Że aż się tęcza robi, śliczna że o rany!
One bęc, łubudu, bach i rachu ciachu!”
|„Panie, toż to słabizna, pan tego nie czuje?
Niech no pan popoprawia jak ja podyktuję!
|Lubię spoglądać wsparty na Judahu skale
Jak spienione bałwany to w czarne szeregi
Ścisnąwszy się buchają, to jak srebrne śniegi
W milionowych tęczach kołują wspaniale”
|„Wspaniale! dzięki pani!” – „No już pan nie szalej
I czytaj pan te swoje wypociny dalej”
|„Jeden pan to dosłownie zwariował ze strachu
Bo myślał że te fale to są wieloryby
Ale skąd wieloryby, przecież nie wyszłyby
Bo wieloryb nie umie posuwać po piachu
|Bardzo kiepsko?” – „Okropnie!” – „Niestety, co słyszę.”
„Gorsze już poprawiałam, niech no pan tak pisze!”
|„Trącą się o mieliznę, rozbijają na falach
Jak wojsko wielorybów zalegając brzegi
Zdobędą ląd w tryumfie i na powrót zbiegi
Miecą za sobą perły, muszle i korale”
|„I korale… Prześlicznie, ach, jakże się cieszę”
„Dobra, jedź pan do końca bo bardzo się spieszę.”
|„Wszystko to gra tak ślicznie jak w płucach u dziadka
Który był się przeziębił ubiegłego latka
Bo latał z mandoliną po różnych sąsiadkach
I gdy tak sobie latał…” – „Kończmy ten kryminał
Bierz pan pióro i pisz pan taki oto finał:
|Podobnie na twe serce, o poeto młody
Namiętność często groźne wzburza niepogody
Lecz gdy podniesiesz bardon – ona bez twej szkody
|Pozwala w zapomnieniu pogrążyć się toni
I nieśmiertelne pieśni za sobą uroni
Z których wieki uplotą ozdobę twych skroni”
|„O pani! Wiersze pisząc chodziłabyś w sławie!”
„Dziwna rzecz, sama nie umiem, a cudzy poprawię”
powrót

Względność

Coś tak dziwnego od lat już we mnie nie siedzi,
Że wkurza mnie arbitralność postaw i wypowiedzi,
I złoszczą mnie schematy z radykalnym podziałem:
– To jest, nieprawdaż, czarne, a to, widzicie, białe!
Powinienem to zdanie akceptować na wiarę,
Lecz patrzę: Jedno szare, drugie – też jakby szare…
Tymczasem inny facet wparował na mnie z pyskiem:
– O, to jest wysokie, a to, o, jest niskie!
Zaraz wpadam w przekorę i uśmiecham się wrednie
I mówię: – Guzik prawda. Jedno i drugie średnie!
Żadna rzecz nie jest całkiem prosta i oczywista –
Bardotka ma już pół wieku, swoisty wdzięk ma glista,
Henio to wprawdzie debil (a może mikrocefal?)
Atoli jako mężczyznę bardzo chwali go Stefa.
Zyzio nie czytał Sartre'a, a wie jak się obejść z armatą,
Szynki nie można dostać, lecz jaka smaczna za to!
Walerek bija żonę w poniedziałki, środy, piątki,
A we wtorki, czwartki i soboty robi za nią w domu porządki.
Koliber jest kolorowy, zaś pożyteczne są wieprze,
Gdy jedno oko masz gorsze – drugie zapewne masz lepsze,
Faraon zamęczał ludność przy budowaniu piramid,
Lecz za to dziś piramidy stoją w Egipcie, kochani!
Anglicy ostrożniej od nas swoje uwagi czynią:
– Jak sądzę jest pan szubrawcem.
– Zdaje mi się, że jest pan świnią.
– Domniemywam, że pan mnie okradł.
– Mam wrażenie, że pani się puszcza…
Anglik prawie nigdy nie twierdzi, za to prawie zawsze przypuszcza,
Chciałbym u nas ten styl wprowadzić, więc go zaraz sprawdzę na sobie
– Ten mój wierszyk jest głupi jak sądzę,
Lecz przypuszczam, że na nim zarobię.
powrót

Wybór

Hej, okrzyki brzmią wesołe,
Wszyscy dyskutują dzielnie,
Bowiem Kazio skończył szkołę
I ma wstąpić na uczelnię!
|A któż lepiej mu doradzi
Wybór studiów i zawodu
Od doświadczonego dziadzi,
Który jest nestorem rodu?
|Dziadzio rzekł: – Chodź ze mną smyku,
Zamkniemy się obaj skoblem
By w przytulnym saloniku
Rozgryźć ten, tak ważny problem!
|Jakoż zaraz razem z dziadkiem
Udał się tam młodzian krewki,
A ze sobą wziął ukradkiem
Litr – a może dwa – nalewki!
|Mija kwadrans i godzina,
Noc zapada, wicher duje,
Niecierpliwi się rodzina
I pod drzwiami podsłuchuje…
|O czym by tam gadać mogli?
Krążą liczne komentarze…
Może do stomatologii
Go nakłania mądry starzec?
|Może do polonistyki?
Może go na chemię pośle?
Wtem z salonu słychać krzyki:
– Nie sprzeciwiaj mi się, ośle!
|Potem coś we środku hukło,
Rozległ się odgłosów szereg
Jakby coś się tam potłukło
I znów słychać rozmów szmerek…
|Wreszcie, w parę godzin potem,
Czyli za pięć szósta rano,
drzwi otwarły się z łoskotem
Ukazując obu panów…
|Kazio trochę mniej pijany
Podtrzymywał czule dziadka
Dziadek zaś na widok Mamy,
Bąknął: – C…Co to z…za dzier…latka…?
|Stryj Franciszek zagryzł wąsa
I rzekł tonem gburowatym!
Piliście to pies was trącał,
Ale z jakim rezultatem?
|Tutaj zamarł świat w napięciu
Bardzo cicho się zrobiło,
Starzec wsparł się na chłopięciu
Czknął, aż wszystkim się odbiło.
|Poczem rzucił w martwą ciszę
Słowa:
Nasz kochany Kazio
P…przyrzekł mi, że się zap…pisze…
Do korpusu carskich paziów!!!
|Niechaj idzie w moje ślady!!!
I wywrócił się na taras,
A wnuk Kazio dziwnie blady,
Poszedł w jego blady zaraz.
|Znów zapadła głucha cisza
I zrobiło się koszmarnie,
Tylko wuj idiota spytał:
Zaocznie czy stacjonarnie???
powrót

Kompleks Trypućki

Jedni ludzie mają żywot znakomity,
Innym ludziom skąpi wrażeń los ich zły.
U Trypućki – i tygrysy, i termity,
U mnie tylko sporadycznie pies ma pchły.
|Ja gdy wracam zaraz muszę wdziać papućki,
Bo inaczej – wredna żona ruga mnie,
A tymczasem proszę państwa u Trypućki
Szansonety, kabarety itepe.
Rzadko bywam w Kaczych Dołach lub w Kocmyrzu,
A Trypućko – to do Oslo, to do Bonn,
To w Paryżu, drodzy państwo, to w Asyżu,
Gdzie wyłącznie dolce vita i bon – ton.
|Czasem miewam prymitywne dość romanse:
Gadu – gadu bez obiadu i ad rem,
A Trypućko spiking English, „parle franse”,
Potem danse, reweranse i „że tem”.
|Ten Trypućko wbija kawior pod szampitra,
Kalafiory sobie je ze złotych tac,
A ja jak zobaczę gdzieś „pół lytra”,
To to nawet nie jest po tym żaden kac!
|Gdy coś czytam, to mam zaraz w głowie zamęt,
A Trypućko – bez różnicy rżnie pod rząd:
Saint Simona i Villona „Mój testament”
I Putrament mu nie groźny, i James Bond.
|O Trypućce wszyscy mówią: – Ech, Trypućko…
Ale na mnie pogardliwie patrzą się
I platfusem nazywają albo ciućką,
Tylko jeden Józio Dreptak wielbi mnie!
|Bo ten Józio patrzy we mnie niby w tęczę
I aż trzęsie się gdy czasem mówię mu:
– U mnie Józiu to z atłasu całe wnętrze
I wypchana antylopa marki gnu!
|U mnie Józiu bajadery, pomdetery,
Garsoniery, bomboniery, fil a fil,
Polimery, habanery, et cetery
I sadzony diamentami złoty grzdyl!
|Józio słucha rozdziawiając przy tym buźkę,
Tak mniej więcej, jak Trypućki słucham ja…
Bo co prawda każdy swego ma Trypućkę,
Lecz na szczęście każdy Józia swego ma!
powrót

Kariera

Kiedy szef pośle cię po piwo,
To pomyśl sobie: – Niech ja stracę!
I kopnij się do kiosku żywo,
Bo coraz trudniej dziś o pracę.
|Szef to tak prawie jak twój tato;
Raz skarci, raz pieszczotą muśnie,
Gdy szef oznajmi ci, żeś matoł,
Przyozdób twarz w barani uśmiech.
|I bądź matołem w danej chwili,
Choćbyś miał cztery fakultety,
Bo szef przenigdy się nie myli,
Dlatego on jest szefem, nie ty…
|Lecz i dla ciebie, choć żeś maty,
Jest także satysfakcji strefa:
Oto twój szef, choć tak wspaniały,
Nad sobą ma większego szefa…
|I też mu dusza idzie w pięty,
Kiedy szef spyta go jowialnie:
– Czy pan jest niedorozwinięty?
On wówczas bąka: – Naturalnie…
|Pomnijcie urzędnicy młodzi
Oraz wy, starsi wyjadacze;
Należy się na wszystko godzić,
Albo na prawie wszystko raczej…
|Bo gdy z ust szefa padnie zdanie
Rzucone w gniewie, lub ferworze:
– A całujżesz mnie drogi panie!
To ty nie całuj go broń Boże!!!
|Niech ci do głowy to nie strzeli, –
Zrób krok, lecz cofnij się z powrotem
I jęknij: – Gdzież bym się ośmielił
Chociaż po nocach marzę o tem…
|Taka pokora szefa wzrusza,
Lice rozchmurzy wnet ponure
I mruknie: – Dureń, ale dusza…
Brawo! To znak, że pójdziesz w górę!!!
powrót

Kraina starszych panów

Jest gdzieś kraina starszych panów,
Ciepła, wesoła i różowa.
I kiedy tam się zbudzisz rano
Nie musisz się gimnastykować.
Możesz poleżeć wśród poduszek
Zanim zakipi świeża kawa,
I tak ci nie wyrośnie brzuszek,
I tak ci nie zagrozi zawał.
Czystej pościeli czujesz dotyk,
Bułeczki z masłem ci podają,
Nie musisz spieszyć do roboty,
Nie musisz pchać się do tramwaju.
Nie grozi ci gderanie żony
Uszu nie wierci gwar ulicy,
Wstajesz od razu ogolony,
Wyprężasz ciało pod prysznicem,
I oto już po trotuarze
Stąpasz zerkając na kobiety,
Wypijasz jeden koniak w barze
Przerzucasz pisma i gazety.
Po pół godzinie – syty wiedzy –
Odwiedzasz szereg pięknych sklepów.
Aż spotykają cię koledzy,
Dobrane grono starych repów…
Więc chichy-śmichy, gadu gadu:
– Pamiętasz Manię, Franię, Zosię?
I tak czas zleci do obiadu,
A dziś jest ozór w szarym sosie.
Cóż, portfel pełen masz gotówki,
A dla swych kumpli wiele serca,
Więc od żubrówki do wiśniówki,
A może być i vice versa.
Niewinne, przyjacielskie waśnie
Uprzyjemniają tylko sjestę…
A wtem – jak coś ci we łbie trzaśnie!
O rany – myślisz – gdzie ja jestem?
Zniknęła miła knajpka w lesie,
Oliwne się rozwiały gaje,
Przy łóżku budzik wrednie drze się
Za oknem auta i tramwaje,
Dwudniowy zarost masz na twarzy,
W ogóle czujesz się do chrzanu…
Wytrwaj! Wieczorem znów pomarzysz:
…jest gdzieś kraina starszych panów…
powrót

Wyczyny Bodzia

Na łyżwiarskich mistrzostwach świata
Bodzio Dreptak, nasz rodak znad Bzury
W rytmie tanga „Apassionata”
Odstawił następujące figury:
Kalabraka, podwójnego lutza.
Szpagat imienia towarzyszki Eugenii Palej,
Po czym złapał powietrza w płuca
I kręcił dalej:
Hacela, radebergera,
Fikusa, suksyna,
Podwójnego skakanego frajera,
Poczwórnego lewego hunwejbina,
Susseksa, pumeksa, alchiteksa,
Schopenhauera, Kanta,
Pitiaforka, Azorka, Reksa,
Wydymanego żyranta,
Pokiwanego oponenta,
Dwa monity, dopinga, urgensa,
Specjalnego korespondenta,
Gospodarczego nonsensa.
Polę Raksę, kraksę, etolę.
Doktrynera, hakenkrojca, bigbita,
A poza tym liczne kurdemole.
A na zakończenie – dupersznyta
I ogromnie się tym wszystkim utrudnił.
Zaś gdy huczne oklaski zabrzmiały
To on się ukłonił i się nagle obudził
…a jego żona powiedziała:
– Wiesz stary, dzisiaj byłeś wspaniały!!!
powrót

Świntuski

Chodzem, myślem, mocny Boze,
Co to takiego być moze,
Ze starsi, co siem nie rusom,
To zaraz sobie świntusom.
Na psykład, jak psyjdzie stryjek
I jak z tatusiem wypije,
To zaras sobie do usu
Sepcom świństwa:
– Su su su su…Tatko się robi rózowy,
A stryjasek fioletowy
I się jesce hichocom
I siem bardzo mocno pocom.
A tatusiowi łysinka
Błyscy jak młodziutka świnka
I jesce majom obraski
A na nich bzytkie goiaski
Co sobie na tapcaniku
Robią rózne fiku-miku
Nie wiedząc, ze ktoś się schował
I ich obfotografował
I im porobił zblizenia,
Takie, ze ceść! Do widzenia!
Do cego to ludzie som zdolni,
Jak jus zacnom być swawolni!
A tatko te albumiki
Tsyma w ksiąsce do fizyki.
Wiecorem się na nią zuca,
Niby, ze się douca,
Ze niby bez tej lektury
To by nie mógł zdać matury,
Lec cyta tylko wiecorem,
Bo w dzień to jest derektorem!
Ale, wracając do sprawy,
To stryjasek tes jest klawy,
So patsy na mnie ukośnie
I mówi: – Basia nam rośnie!
Pamiętam, jak była malcem!
I sturka mnie psy tym palcem,
A potem sybko oddycha,
Znowu sięga po kielicha,
Powącha, do dna wychłepce
I znowu z tatusiem sepce,
Zamiast pogadać o biuze
Albo o literatuze!
Rózni ludzie som na świecie;
Na psykład – choćby ja z Mieciem!
Zyjemy od zesłej zimy,
A prose – nic nie mówimy,
No i jakoś nam leci…
A ci dorośli – jak dzieci!
powrót

Prekursor

Czasza niebios jasna i czysta,
Świerszcze grają w lnie i peluszce,
Rolnik-homoseksualista
Przysiadł sobie na chwilę przy dróżce.
To on pierwszy się zdecydował,
Przedtem tego nie było na wiosce…
Ech, dziedzina trudna i nowa,
Ech, niełatwo wprowadzać postęp…
Nie wydzierży, kto mdły i słaby,
Nie wprowadzi tutaj Europy,
Gdy w dodatku ciągnie go do baby,
A powinno go ciągnąć na chłopy!
Zniechęcony jest i rozbity –
Ot, jak wczoraj mrugnął na Michałka,
To Michałek, cholerny prymityw,
Mu odmrugnął i w krzyk: – Jest gorzałka?
Gdy zaś Wojtka pogładził w przelocie,
W oczy mu przy tym patrząc łagodnie,
Wojtek zaraz na niego: – Ty młocie,
Ręce sobie wycieraj w spodnie!
Z Jaśkiem także nie wyszła rozmowa –
Przez godzinę gadał do miernoty,
Że tendencja ogólnoświatowa,
A ten naraz: – Ty, pożycz sto złotych!
Henio, bydlę płochliwe i durne,
Usłyszawszy o tych nowych stylach
Jęknął: – Nigdy! Jaż od tego umrę!
I do lasu dał natychmiast dyla…
…wiejski dzionek zakwitał szeroko,
Rolnik w sobie żal i gorycz zdusił,
Splunął, mruknął: – Kit wam wszystkim w oko!
Po czym z ulgą pobiegł. Do Magdusi.
powrót

Okręt

Dobry dom musi być jak okręt,
Dobry gospodarz – jak kapitan.
Gdy płyniesz przez zamiecie mokre,
Dom cię światłami z dala wita,
Nadpływa i wskakujesz w biegu,
I myślisz sobie: Dobrze jest!
I otrzepujesz się ze śniegu
Jak przemarznięty stary pies,
I zapominasz, że za oknem
Ulica lodem jest przykryta…
|Dobry dom musi być jak okręt,
Dobry gospodarz – jak kapitan.
Kapitan dba o urządzenia
Dryfującego statku-trampa:
Kiedy potrzeba, to wymienia
Żarówki przepalone w lampach,
Naprawia krany późną nocą,
Poprawia nadwątlone schodki,
Nikt nie wie na co, ani po co
W piwnicy głośno stuka młotkiem
Albo przychodzi po śrubokręt,
Albo pilnikiem w kuchni zgrzyta…
|Dobry dom musi być jak okręt,
Dobry gospodarz – jak kapitan.
Kapitan lubi mieć wygodnie,
Więc zżyma się i bardzo wzbrania,
Gdy chcą mu zabrać stare spodnie,
Żeby je wreszcie dać do prania.
Aż żona musi po kryjomu
Prać, gdy on idzie do roboty.
Aha, i jeszcze w dobrym domu
Muszą być dzieci, psy lub koty.
A w zimie niech go zdobią sople,
A w lecie słońcem niech zakwita…
|Dobry dom musi być jak okręt,
Dobry gospodarz – jak kapitan.
Noc. Zamiast syren huczy sowa.
Po dachu czarny kot się pęta,
Zasnęła już kapitanowa
Uśpiwszy wprzód kapitanięta.
W przyjaznym i przytulnym mroku
Po uciszonym swym okręcie
Krąży kapitan z psem u boku
I sprawdza wszystko przed zaśnięciem.
Podnosi misie i pantofle,
Wygładza zmarszczki na chodnikach…
Dobry dom musi być jak okręt,
Dobry gospodarz – jak kapitan!
powrót

W góry

W góry, w góry miły bracie
Tam swoboda czeka na cię
W góry, w góry miły bracie
Tam swoboda czeka na cię
W góry, w góry miły bracie
Tam swoboda czeka na cię
|Pisał kiedyś Pol Wincenty
Miast spokojnie czekać renty
Przez to hasło pana Pola
Jakże ciężka nasza dola
Kto żyw w mieście, w polu, w lesie
Uporczywie w górę pnie się
|I tak sobie właśnie śpiewa
|W góry, w góry miły bracie…
|O jednego tam widzicie
Właśnie wylazł, siadł na szczycie
I wyciągnął wielki hebel
I wygładził sobie szczebel
Po czym dalejże ze szczytu
Zrzucać stosy akt, monitów
Tu uchwała, a tam bilans
Bo co ni ma jak se wylazł
|W góry, w góry miły bracie…
|Lecz jak szczur na wieżę w Pizie
Już następny za nim lizie
Nagle wszystko poszło gazem
Buchnął krzyk: „Hej! Chłopy, razem!”
I już tam gdzie tkwił ten piewnik
Całkiem nowy wlazł „taternik”
Ale hola, nie na długo
Już tam w dole słychać lu-go
|W góry, w góry miły bracie…
|I tak przez te głupie rymy
W górę, w górę się uczymy
Zamiast popracować w dole
Zrobić krzesło, zorać pole
Nie, nie dla nas stąd korzyści
Każdy będzie w chmurach błądził
Boźwa kurwa alpiniści
Ale nas ten Pol urządził!
|W góry, w góry miły bracie…
powrót

Nowe wyposażenie

Wojsko zbiera się na błoniu,
Król się zjawił na przeglądzie,
Każdy rycerz jest na koniu,
Tylko Dreptak – na wielbłądzie!
Sygnał trąb w powietrzu dzwoni
I komenda pada ostra:
– Baczność wiara! Wszyscy z koni!
Wszyscy hyc! – a Dreptak został…
Król ze złości pogryzł berło,
I na niego wrzasnął z góry
– Dreptak, ożeż ty ofermo,
Złaźżeż z tej karykatury!
Dreptak złazi, wojsko czeka,
Czeka król w swym majestacie,
A tymczasem już z daleka
Galopuje nieprzyjaciel.
Król wygłosił do wojaków
Krótką mowę: – Drodzy moi!
Naprzód! Na koń, bij Krzyżaków!
Wszyscy wsiedli – Dreptak stoi!
Stoi Dreptak, a tymczasem
Obie armie cwałem bieżą,
Poczem z trzaskiem i hałasem
Jak ci się ze sobą zderzą!
Jak nie zbiją się do kupy –
Trzask i wrzask zamarły w dali,
Patrzy Dreptak – same trupy,
Tylko on i król zostali…
A po chwili, z gęstwy krzaków,
Z miną smętną i ponurą
Wylazł Wielki Mistrz Krzyżaków
Mrucząc: – Dobra, wyście górą…
Tu się przyjrzał wielbłądowi
Co opodal skubał trawkę
I zawołał: – Co pan powi?
Jakaś nowa Wunderwaffke?
Król nie wahał się ni chwili
Tylko rzekł z zadowoleniem:
– Właśnie żeśmy wprowadzili
Model ów na uzbrojenie!
W tej historii dwa morały
się unoszą na powierzchni:
Pierwszy – że całokształt chwały
Przechwytuje zwykle zwierzchnik.
Morał drugi, równie tęgi,
I niegłupia w nim recepta:
– Gdy ścierają się potęgi,
Lepiej spóźnić się, jak Dreptak!
powrót

Schemat

Trochę się naszych zwyczajów wstydzę,
Bo postępowość ich ciągle mierna –
Mąż wchodząc wota: – Ach, co ja widzę?
Po czym dodaje: – Ha ha! Niewierna!
|Już tylko u nas tak się labidzi,
Staje się w progu jak żona Lota…
„Ach, co ja widzę?” – jasne, co widzi,
Więc po cóż o to pyta, idiota?
|„Ha ha, niewierna!” – też nieudane,
Że jest niewierna – wie całe stadło,
Mąż, żona i ja, czyli kochanek,
Więc po co drzeć się jak prześcieradło?
|Atoli męża zgroza nie zmogła,
Musi wyczerpać lamentów przydział,
Teraz się pyta: – Jakżeś ty mogła???
Ano tak właśnie jak pan to widział.
|Głupio jest wszystkim, każdy się kręci,
Wzrok rogaczowi nerwowo lata
Widać, że szuka tekstu w pamięci…
Już znalazł: – Kaśka! Po tylu latach???
|Mnie, gdy to słyszę, wściekłość telepie,
Braku logiki bowiem nie lubię:
„Po tylu latach” – to chyba lepiej!
A pan by wolał zaraz po ślubie?
|Już ku końcowi spektakl się chyli,
Ostatnie kwestie brzmią bardzo godnie:
– Panie Trypućko, wyjdź pan w tej chwili!!!
– W tej chwili? Guzik… Wpierw włożę spodnie!
|Wychodzę, wracam w domowe strony,
Zaraz obejrzę miecz w pierwszej lidze…
– Zosiu, wróciłem…!
…ktoś jest u żony…
Palto Dreptaka! Ha! Co ja widzę?!
powrót

Preteksty

Żeby nie brać się do pracy
Wymyślamy sobie różne sprawy
Wyciągamy z zapomnianych szuflad
Różne stare graty do naprawy
Jakieś gniazdka elektryczne
Wtyczki, albo części od samowara
Że to niby jest takie pilne
I że trzeba naprawić zaraz
|I że zaraz po tej naprawie
To się weźmiemy do pracy że aż ha!
A tymczasem wpadamy na pomysł
Że by trzeba wyprowadzić psa
|Więc się go wyprowadza na ulicę
Albo powiedzmy na skwerek
A na skwerku nam się przypomina
Że z administracji przyszedł papierek
Żeby wyłożyć trutki
I do tych trutek nabieramy dziwnej ochoty
Ale zaraz jak wyłożymy
To się weźmiemy do roboty
|Tylko że nie tak zaraz
Bo jest telefon od Zyzia
I Zyzio nam zawraca głowę
Opowiadając o swoich ciziach
Ach ten Zyzio! Jak on nam przeszkadza
Nareszcie odłożył słuchawkę
A my zaraz zaczniemy pracować
Tylko sobie zaparzymy kawkę
|Kawka jakoś się długo parzy
A przy kawce bez gazety nijak
Piju, piju, czytu, czytu
Dzień powoli za oknem mija
Trzeba by już zapalić światła
A na biurku przepalona żarówka
Dalej żesz po zapasową żarówkę
Do pewnego starego kufra
|A tu już jest transmisja w telewizji
I w dodatku przyszli goście
I w rezultacie się okazuje
Że zamiast popracować i napisać wierszyk
Napisaliśmy kompromitujący wykaz
Różnych głupkowatych czynności
Żeby nie brać się do pracy…
powrót

The Pursuit–Story

Herod, groźny bandyta
Dał znak do krwawej rzezi,
Kto żyw tomahawk chwyta –
Siuksowie, Irokezi,
Apacze i Komancze,
Gangsterzy, kidnaperzy,
Nad betlejemskim ranczem
Sroga łuna się szerzy.
|Wszystko zniszczone wokół,
Tu i ówdzie się pali,
Już zdobyli częstokół,
Już szeryfa schwytali,
I zawlekli go w gruzy
I skopali nieziemsko
I gwiazdę jemu z bluzy
Zerwali… betlejemską…
|Przez uroczy zakątek
Przeszła straszna zawieja –
Taką rzeź niewiniątek
Zrobili, że o jeja!
A potem się pokarmem
Zajęli, oraz piciem,
Więc Józef, stary farmer,
Zdołał jakoś ujść z życiem.
|Zerwał karabin z kołka,
Wyskoczył do ogrodu,
Rodzinę na osiołka
Pousadzał, i chodu!
Osioł tłusty jak kluska
Stulił ze strachu uszy,
Podskoczył niczym mustang
I kurcgalopem ruszył
|Hej, grzmią tętentem drogi
I błyska broń w ciemności –
Herod, bandyta srogi
Rozpoczął konny pościg.
Widoki niewesołe –
Kusztyka dryptu – dryptu
Wystraszony osiołek
Do granicy Egiptu.
|Rżą spienione ogiery,
Widocznie wróg jest bliski,
Łomocą winczestery,
Gwiżdżą w uszach pociski,
Już przestrzelili bluzę
Przenajświętszej Matuchnie,
Wkurzył się Święty Józef
I jak z kolta nie gruchnie!
|Jeden drań dostał serię,
Aż złapały go kurcze,
I spadł plackiem na prerię
Klnąc paskudnie: – O kurcze!!!
A Józef znowuż z biodra
Trzykrotnie jak nie strzeli –
Trzech zachwiało się w siodłach
I na ziemię runęli!
|Odwrócił się Jezusik
Chociaż jeszcze maluszek,
Wziął łuczek od matusi
I bęc bandziorka w brzuszek!
Aż wypadła mu spluwa
I go z siodła zdmuchnęło,
A osiołek zasuwa
Jak ta Alfa Romeo!
|Ot, już bliziutko Egipt,
Widać piramid stożki,
Z bandytów same piegi
Zostały, i bamboszki,
Tylko Herod – sadysta
Wciąż goni jak najęty,
Aż egipski WOP-ista
Pyta: – A dokumenty???
|Próżno Herod niegrzeczny
Krzyczał, że Egipt złupi!
Musiał wrzucić bieg wsteczny
I wracać jak ten głupi.
A Jezusek wesoły
Rzekł, całując mamuńcię:
– Miłujcie nieprzyjacioły!
Ale im najpierw dosuńcie…
powrót

Pobudka muszkieterów

Już czas – 'Już czas'
Na niebie gwiazdy i księżyc
Już czas – 'Już czas'
Rży koń w bojowej uprzęży
Już czas ze szpadą zapiąć płaszcz
Już czas – 'Już czas'
Już czas, już czas
|Już czas – 'Już czas'
Porzucić żonę i biuro
Juz czas – 'Więc w las'
Bo walką i awanturą
Los chce, byś chłopcem był choć raz
Już czas – 'Już czas'
Już czas, już czas
|Już czas – 'Już czas'
Królowej wychylić zdrowię
Już czas – 'Już czas'
Czas w drogę muszkieterowie
Kto wie, co knuje czarny as
Już czas – 'Już czas'
Już czas, już czas
|Już czas – 'Już czas'
Na maski i peleryny
Już czas – 'Już czas'
Wyzwolić piękne dziewczyny
Na koń i ruszaj z nami w raz
Już czas – 'Już czas'
Już czas, już czas
powrót

Ekspiacja

Już wszyscy wrócili z wakacji
Bliżsi i dalsi sąsiedzi
I nadszedł okres ekspiacji
Tudzież ogólnej spowiedzi
|Mężowie zdenerwowani
Tłumaczą zawile i długo
Skąd się wziął damski stanik
Numer 6 w klatce z papugą
|Że może zmyślny ptaszek
Skądś przyniósł tę rzecz intymną
W ramach ptaszęcych igraszek
A żony uśmiechają się zimno
|A mężom wzrok dziwnie biega
I całkiem upada w nich dusza
Aż wreszcie krzyk się rozlega
Ajoj, tylko nie po uszach
|Lecz świat jest urządzony
I sprawiedliwie i mądrze
Bo teraz tłumaczą się żony
Ja z Zyziem? – Ale skądże
|Nie mam nic na sumieniu
Tu mąż argument wytacza
A w śladzie po ugryzieniu
Brakuje lewego siekacza
|Gdzie się obrócić tam wszędzie
To on przyrzeka, to ona
– Przysięgnij że więcej nie będziesz
– Nie będę, niech tak skonam
|Przestają latać buty
Cichnie ostre strzelanie
Przemija czas pokuty
Powraca zaufanie
|Tylko od czasu do czasu
Myśl nagła zakołata
– Jejku, byle do wczasów
– Boże, byle do lata
|Poza tym wszystko cacy
Słuchamy sobie radyjka
Chadzamy sobie do pracy
Pomagamy dzieciom w lekcyjkach
|Umacniamy miłość małżeńską
W czasie rocznic bijemy brawa
– Lub chadzamy na nabożeństwo
– Lub mawiamy że społeczeństwo
Gdzie indziej jest w rozkładzie
Ale u nas w zasadzie
Się opiera na zdrowych podstawach
powrót

Szkoła katów

Przed wiekami, w średniowieczu,
(z dawnych wiemy to traktatów)
W podkarpackim mieście Bieczu
Utworzono szkołę katów.
Taka szkoła to unikat
Bez najmniejszej konkurencji:
Na jej czele Magnifikat
Stał zamiast Magnificencji.
A że miły i wesoły
Zawód kata był w tych czasach,
Przyjeżdżała więc do szkoły
Studenterii cała masa.
Co dzień trwały tam zajęcia
Intensywne niesłychanie:
Tu, powiedzmy, jakieś ścięcia,
Tam, powiedzmy, przypiekanie,
Ten świdruje, ów wyłupia,
inny amputuje saczki,
Jeszcze inny się wygłupia,
Tak jak wszystkie w świecie żaczki…
Ale czasem rzedną miny,
Drżą najbardziej nawet dzielni,
Gdy nadchodzą egzaminy
I kolokwia w tej uczelni.
Już profesor dał zadanie
Z wdziękiem i z dezynwolturą:
– Student Dreptak! Wasz skazaniec
Ma się przyznać że jest kurą!
Stęka Dreptak biedaczyna,
Co naprosi się i naklnie,
Ponaciąga, popodrzyna,
Nim skazaniec wreszcie gdaknie…
To też żadne Alleluja,
Bo docenci wybrzydzają:
– Słabo Dreptak, ledwie trója,
U Trypućki gość zniósł jajo!
Idą studia, że aż warczy,
Przykładają się studenci:
Tu coś jęczy, tam coś charczy,
Owdzie czka, gdzie indziej rzęzi…
Jedni już przy doktoratach,
Inni znów przy zaliczeniach,
A nowicjusz dziarsko zmiata
Palce od nóg po ćwiczeniach.
Wreszcie dyplom, przydział pracy,
Pasowanie ostrzem miecza,
Ech, rozpierzchną się chłopacy,
Pójdą w świat z pięknego Biecza!
Lecz kat z katem
Jak brat z bratem:
Zawsze katu kat pomoże,
Chatę znajdzie mu i szatę,
Chleb, herbatę,
Miękkie łoże,
Kat da katu flaków, makat,
Katamaran, Kaśkę, fiata,
A gdzie etat kata vacat,
Tam na etat pchnie kat kata,
Nas też wepchnął nasz przyjaciel,
Lecz żal mamy do faceta,
Bo kat u nas na estradzie,
To nie kat, lecz katecheta!
powrót

Spacer starszego pana

Lecą z nieba kasztany,
Dmucha chłodny wiaterek,
Starszy pan zadumany
Wybrał się na spacerek.
Chodzi sobie po lasku,
Buty mu lśnią jak lakier,
Z fantazją macha laską,
Kapelusz ma na bakier.
Wiatr swoje harce czyni,
Czerwieni się dąb i buk,
Furkoczą liczne mini
Wokoło zgrabnych nóg.
Maszerują harcerze,
Kwitną astry na grządce,
Miło jest na spacerze
Nawet po sześćdziesiątce.
Zwłaszcza gdy się wygląda
Na jakieś pięćdziesiąt dwa
I się uważnie rozgląda,
I chód sprężysty się ma!
Idzie pan wzdłuż szpaleru
Elegancki i żwawy:
– Jak wrócę ze spaceru,
Zaraz zaparzę kawy.
Poczytam „Politykę”
I Karnawał Dygata,
I puszczę sobie płytę
A mnie jest szkoda lata,
Potem się może prześpię,
A może wpadnę do Heniów?
Tak myśli idąc wrześniem
Ku swemu przeznaczeniu,
Gdzie kawa nie wypita,
Książka nie doczytana,
Nie odbyta wizyta,
Płyta nie odegrana.
I gdzie ktoś ironiczny
O oczach jak dwa dreszcze…
…w wirze liści ulicznych
Starszy pan idzie. Jeszcze…
powrót

Złota karawela

W admiralskiej kajucie złotej karaweli
John Silver i kapitan Flint, milcząc siedzieli.
Przed jednym leżał rapier, przed drugim miecz nagi,
A przed oboma stała beczułka malagi.
Każdy z nich trzymał w dłoni kryształowy puchar,
Kapitan jakby drzemał, a John jakby słuchał.
Stół był w kształcie koła. W samym środku kręgu
Tkwiła osada masztu z angielskiego dębu.
Przywiązany do masztu twardymi linami
Stał tam piękny młodzieniec, ubrany w aksamit.
Spojrzenie miał uparte, usta zakrwawione,
A loki mu spadały na kołnierz z koronek.
Przypuszczalnie za chwilę, po raz nie wiem który,
Uda mu się rozwiązać krępujące sznury,
Chwyci szpadę i w trzasku krzyżowanej broni
Obu morskich rabusiów na pokład wygoni,
Kędy słońce, powietrze, słona fala pryska,
I widać smukłe palmy na dalekich wyspach,
I gdzie go różnych przygód czeka jeszcze tyle…
To wszystko dziać się zacznie za niedługą chwilę
On wie, i dwaj piraci także o tym wiedzą,
Ale nieporuszeni i milczący siedzą
Każdy nad swym pucharem i swą nagą szablą,
Ten drzemiąc, ów słuchając jak im każe szablon
Mego snu, który zawsze i dziwnie uparcie
Przerywa się i niknie przed orężnym starciem,
W momencie gdy za chwilę uda mi się zsunąć
Więzy, pochwycić szpadę i do walki runąć…
Bo to właśnie ja stoję tam, taki wspaniały,
Ani nie wyłysiały, ani podstarzały,
Potencjalny pogromca podstępnych piratów,
Płynę, mocą golfsztormów gnany i pasatów,
A w moim kilwaterze innych statków wiele,
Bo każdy z nas ma swoją złotą karawelę…
powrót

Piosenka dla błękitnego kapitana

Błądzisz gdzieś po oceanie
Mój błekitny kapitanie
Lecz gdy statek w porcie stanie
Drzwi otwarte u mnie masz
Tu czekają cię tysiące
Pocałunków tak gorących
Jak podzwrotnikowe słońce
Które ci opala twarz
|A kiedy ruszasz z portu mój kochany
Zostaje sama żona marynarza
Okna biją bryzgi słonej piany
A mewa smutny okrzyk mój powtarza
Dogoni cię ten głos przez oceany
powrót

Kajakowa wycieczka

Lśnią promienie słoneczka,
Kajakowa wycieczka
Już za chwilę wyruszy daleko.
Personalny załogę
Błogosławi na drogę,
A na pierwszym kajaku – dyrektor!
A na drugim naczelnik,
A na trzecim dwaj dzielni
Kierownicy ubrani we slipy,
A na czwartym referent
Siedzi wraz z buchalterem,
A za nimi cała reszta ekipy!
Już zabrzmiały sygnały,
Wiosła już zapluskały,
Ruszył w drogę stubarwny peleton.
Tylko w oczach się migli
I znikają wśród figli,
Chlapiąc wodą w dekolty kobietom…
Skrzypią mięśnie sprężane
Gładkie i prążkowane,
Ciut zwiotczałe od pracy przy biurkach,
A gdy łódź się przechyli,
Zaraz słychać w tej chwili
Trwożny okrzyk: Ojej! Wodna kurka!!!
Mkną po gładkiej powierzchni
I podwładni i zwierzchni,
Już ogromnie daleko są stąd,
A wtem referent Dreptak
Zbladł i cicho wyszeptał:
– Jezu, taż my płyniemy pod prąd!
Tu wybuchła panika,
Dyrektor przewodnika
Sklął za taki niepoważny stosunek.
Nawet zażądał fuzji
I krzyczał: – Ja aluzji
Sobie nie życzę, proszę zmienić kierunek.
Dobrze – przewodnik odrzekł.
– Z prądem także być może,
Droga równie ciekawa i prosta,
Ale jestem zmuszony
Ostrzec, że z tamtej strony
Jest ogromny i rwący wodospad.
Lecz ci go nie słuchają,
Kajaki zawracają,
Dwoją ilość wioślarskich uderzeń.
I znikają w otchłani,
Mocno uradowani,
Że nikt już mieć nie będzie zastrzeżeń…
Jakoż nikt nie narzeka,
A już szczególnie rzeka,
Która takie zasady ma mądre,
Że obchodzi ją mało,
Czy jakaś garść cymbałów
Pod prąd płynie, czy zgodnie z jej prądem…
powrót

Mała Hela (czyli bajeczka w stylu Jachowicza)

Chciała kiedyś mała Hela uczcić Dzień Nauczyciela
Bo jej bardzo była droga ciężka praca pedagoga
Duma przeto, dziecię słabe, jaką by mu zrobić labę
Czy coś uszyć, czy coś kupić i się przy tym nie wygłupić
|Stan jej kasy był dość lichy, miała tylko cztery dychy
Więc podkradła stówę ojcu, co ją miał schowaną w kojcu
|Rano tatko szukał stówki i robił mamci wymówki
Potem latał za nią z korbą wykrzykując: Oż ty morwo
Wreszcie gonił ją z dwururką i ją nazwał wodną kurką
Ledwie ją ocalił stryjek dając tatce fangę w ryjek
|A tatko mu blachę w czoło i zrobiło się wesoło
Zaraz w drzazgi poleciały szafy, krzesła i regały
|W pleckach stryjka zieje rana, babcia leży rozdeptana
Aż ktoś wytarł but w biedaczkę biorąc ją za wycieraczkę
Jeszcze się przy tej panice kurcz-luz zrobił w elektryce
Od którego się łagodnie na dziadku zatliły spodnie
|A on zamiast siąść do wody siadł w benzynę dla ochłody
Bęc – huknęło jak armata, zjarała się cała chata
|Przyjechała straż pożarna, a tu tylko kupka czarna
Nawet sikać szkoda było, tak się to wszystko sfajczyło
Ale wszyscy ocaleli, brakowało tylko Heli
Więc tatko w samych rajtuzach z uporem szukał jej w gruzach
|Nie wiedząc że dobre dziecie kupiło prezent i kwiecie
I że właśnie zamaszyście idzie dać to poloniście
|By wyrazić swe uznanie, za trud i za wychowanie
Hej radować się należy taką postawą młodzieży
powrót

Spotkanie na szczycie

W kłębach straszliwie mroźnej pary
Sił resztką, bez zbytecznych gestów
Wyleźli Tenzing i Hillary
Na groźny masyw Everestu
|Działo się to o bladym świcie
Hillary szron strząsnowszy z powiek
Rzekł: – Po raz pierwszy na tym szczycie
Postawił swoją stopę człowiek.
|Tu łzy chlustnęły mu jak z kubła
Zaczęli ściskać się jak dzieci
Aż Tenzing spytał: – Bwana-kubwa
I'm sorry, kto to jest ten trzeci?
|Faktycznie, szef wyprawy zdrętwiał,
Bo z drugiej strony wlazł ktoś obcy
Z wyglądu jakiś taki mętniak
Wołając: – Jak się macie chłopcy?
|Następnie siadł, otworzył teczkę
Mocniej otulił się fufajką
Wyjaśnił: – Zgubiłżem wycieczkę,
Panowie głodni? Może jajko?
|Mam także jajko, solo-drągi
Ćwiartuchnę i garnuszek skwarek…
Tamci dwaj stali jak posągi
On zaś szczebiotał jak kanarek
|Aż Tenzing spytał: – Ze swej łaski
Odpowiedz nam potężny bwana
Pan tutaj bez tlenowej maski
Lin, haków, raków i czekana?
|Człeczek rozejrzał się po świecie
Zdziwił się, wstał, lecz znowu usiadł
– Bez – rzekł naiwnie, – Tylko z Mieciem,
O Mieciu tam za skałą siusia…
|Następnie wszystkie swoje graty
Niedbale załadował w worek
– Cześć! – sapnął, – Idziem już do chaty
O szóstej mamy podwieczorek…
|Mieciek! gdzieś polazł, chcesz po mordzie?…
Hilary go zatrzymał gestem
– Jak pan nazywa się milordzie?
A milord odparł: – Heniek jestem.
|Hilary wziął go za sweterek
I rzekł: – Wbij sobie raz do głowy
Że ten szczyt zwie się Mount Everest!
– Joj! – odparł gość – To nie Kasprowy???
powrót

Rozmowa z ptaszkiem

Zawierucha wyje jak suka,
Mróz tak szczypie jak Dreptak dziewuchy,
A do mego okna ptaszek puka,
Żebym dał mu jakieś okruchy.
|Stuka, puka ptaszę wynędzniałe,
Piszczy, prosi – Tyś dobre dziecię,
Daj mi pojeść! – A ja na to: – A chałę,
Trzeba było nazbierać w lecie!
|Chciałbyś draniu, żebym zrobił daszek,
Żebym sypał pszenicy lub żyta?
A gdzie całe lato był pan ptaszek?
Czemu wtedy mi nie śpiewał, pytam?
|Gdym nocami bezsennymi czuwał,
Kłopotami, zmartwieniami struty,
To gdzie wtedy pan ptaszek fruwał?
Przypuszczalnie na jakieś ksiuty!
|A gdy przyszła do mnie jedna Walerka
I gdy krew zaczęła we mnie tętnić,
Czemu wtedy ptaszek nie zaćwierkał,
Żeby tę Walerkę roznamiętnić?
|Był wszak nastrój, adapter i flaszka,
Księżyc miasto swym blaskiem pobielił,
Lecz zabrakło śpiewu pana ptaszka,
I nic, guzik, jak psu w ucho strzelił…
|Nie tak łatwo w mym wieku o babki,
Swą absencją ptaszek wszystko zniszczył.
Teraz ptaszek niech chucha w łapki,
Teraz ptaszek niech sobie piszczy!
|Życie ptaszku nie czytanka ze szkółki,
Trzeba przez nie pchać się przebojem!
Że co proszę? Kawałeczek bułki?
A kaktusa! Sam sobie pojem!
|Zresztą, co tam, nie jestem zwierzę,
Choć pan tutaj, panie wróbelek,
Na, masz trochę, ty, kopany w pierze,
Ale latem to odćwierkasz, kuchnia Felek!!!
powrót

Pogodne popołudnie kapitana Białej Floty

Transatlantyki na oceanach
A krążowniki w rejsach ćwiczebnych
Każdy z nich musi mieć kapitana
Nasz kapitan też jest potrzebny
|W Gdańsku mewy, wiatr i gotyk
Słońce świeci złotą smugą
Pan kapitan białej floty
Idzie przez ulicę Długą
|Idzie z marynarską fają
W oczach ma szelmowskie błyski
Przekupki się w nim kochają
Podziwiają go turystki
|Transatlantyki na oceanach…
|Odskoczyły drzwi tawerny
Szmer uznania przebiegł salon
Wdzięk niezmierny, szyk cholerny
Na rękawie złoty galon
|Duże piwko panno Helu
Jutro w rejs wyjdziemy może
To przywiozę Heli z Helu
I bursztyny i węgorze
|Transatlantyki na oceanach…
|Piwo w pianie, Bałtyk w pianie
Gdańsk za oknem kolorowym
Pańskie zdrowie kapitanie
Stary wilku zatokowy
|W Gdańsku mewy, wiatr i gotyk
Neptun siusia w swoją studnię
Pan kapitan białej floty
Ma dziś wolne popołudnie
|Transatlantyki na oceanach…
powrót

Osiągnięcie

Ucieszył się mały Januszek
Że tatusiowi spadł brzuszek
Bo tatuś już był grubas
|Nieraz mama do taty
Mawiała – aleś pękaty
Pogimnastykuj się dziubas
|Tata na to się wzdrygał
I od ćwiczeń się migał
Różne jęki wydawał i zgrzyty
|I tym co kawałeczek
Przód mu tył, tył, tyłeczek
Wciąż bardziej był utyty
|Wreszcie utył zupełnie
Wyglądał jak księżyc w pełnie
I świecił równie pięknie
|I powiedział mu lekarz
Jak pan jeszcze poczekasz
To panu brzucho pęknie
|To poruszyło lenia
Zabrał się za ćwiczenia
Jeden trener udzielał rad mu
|Na jego rozkaz tatko
Na drążek wspiął się gładko
I wówczas brzuszek spadł mu
|Cieszy się więc Januszek
Że tatusiowi spadł brzuszek
Lecz mama płacze za to
|Osierocił nas kretyn
Bo ten brzuszek niestety
Spadł ale razem z tatą
powrót

Zeznanie

Zmarłszy bez większej rozpaczy w kraju
Z powodu wody w lewym kolanie,
Jan Maria Dreptak trafił do raju
I został wzięty na przesłuchanie.
Prześliczne śpiewy w dole i w górze,
Dreptak w koszuli po różach kroczy,
Już go sadzają anioły stróże
I mu puszczają reflektor w oczy.
– Przyznaj się – mówią – lepiej od razu
Gdzieś coś nagrzeszył; z kim i za ile,
A nie – to damy ciebie do gazu,
Albo każemy zjeżdżać po pile!
Dreptak zasłonił dłonią rozporek
Na myśl o owym z piły zjeżdżaniu…
– Grzeszyłem – mówi – z Cesią Cieciorek
W Zielonej Górze, na winobraniu!
– Dobrze! Z kim jeszcze? Przypomnij sobie!
…i tak ścisnęli go, że wysypał,
Iż zhańbił sześć tysięcy kobiet,
Kwartet smyczkowy, pas i niewypał!
Wtedy aniołów białych gromady
Jęły ze śmiechu tarzać się w chmurkach:
– On ani jednej nie dałby rady!
– Chodząca nędza – kości i skórka!!!
Sędzia śmiech tłumiąc, rzekł: – Dobrze stary,
Wprawdzie spełniłeś ohydne czyny,
Lecz cię łaskawie zwalniam od kary.
Za to żeś szczerze wyznał swe winy…
Dreptak radośnie ząbki wyszczerzył
I taka myśl mu przeszła przez głowę:
– Hura, zwolnili, ciężcy frajerzy,
Choć im wyznałem tylko połowę!
powrót

Uśmiech Giocondy

Francesco del Gioconde, rozparłszy się hardo
Na fotelu rzeźbionym w liście i trytony,
Patrzył z dezaprobatą, jak mistrz Leonardo
Pracuje nad portretem jego młodej żony.
Upał był nie z tej ziemi; wiatr usnął wśród bluszczu,
Służba spała pokotem w pobliskiej winnicy,
Policzki Mony Lizy świeciły od tłuszczu,
A nogi dla ochłody trzymała w miednicy.
Leonardo ospale paćkał farbą płótno,
Zaś mąż modelki głosem starego kocura
Mruczał: – Proszę cię Liza, nie gap się tak smutno,
Bo to nie portret będzie, lecz karykatura!
Tu, aby ją rozśmieszyć, zrobił parę figli,
Opowiedział jej sprośną bajkę o królewnie,
Połechtał ją po nodze, mówiąc: – A gli, gli, gli!
Tu znów spojrzał na żonę, a ta jak nie ziewnie!
A malarza porwała taka pasja pieska
I poczuł w sobie tyle rozpaczliwej mocy,
Że bardzo nietaktownie krzyknął do Franceska:
– Ona ziewa! Pan pewnie spać jej nie dał w nocy!
Co usłyszawszy, Liza wspomniała łożnicę
I małżonka swego majestat monarszy,
Zwłaszcza kiedy koszulę włoży i szlafmycę,
I to że o dwadzieścia lat jest od niej starszy,
I jak sapie i stęka, nim nareszcie uśnie,
I tak ją rozśmieszyło to wszystko okrutnie,
Że na jej twarz wypłynął tajemniczy uśmiech…
…i ten uśmiech na wieki pozostał na płótnie!!!
powrót

Satysfakcja

Był listopad, więc szaro i deszcz z lekka kropił,
I nastrój w każdym calu był listopadowy,
A przy drodze na płocie siedzieli dwaj chłopi
I paśli sobie w rowie dwie dość nędzne krowy,
I wiedli tam rozmowę, co była swym trybem
Dostosowana w pełni do brzydkiej pogody,
Na przykład: – Latoś mamy bardzo fajny bimber!
Albo: – Rollingstonsy latoś wyszli z mody…
Ewentualnie: – Rzepak daje niezły dochód.
Względnie: – Bartłomiej syna zlał, jak w kaczy kuper!
A kiedy tak gadali, nadjechał samochód,
Który był wręcz niezwykły i wszystko miał super!
Dosłownie szał techniki, luksusu feeria,
Jak gdyby fragment filmu, lub bajka jak gdyby:
Dwieście mil na godzinę, lśniąca karoseria
I piękny pan widoczny przez lustrzane szyby,
A obok tego pana nylonowe kocię
Aż chłopi się zdziwili i zamilkli oba
I jeden, w roztargnieniu, złamał dechę w płocie,
A drugi splunął wprawnie i mruknął: – Cie choroba…
A wóz przemknął koło nich, przepyszny i śliczny,
Niklem i okuciami zaświecił jak neon,
I wyrżnąwszy z poślizgu w słup telegraficzny,
Zmienił się w mgnieniu oka w duży akordeon!!!
Wypełzli zeń podróżni jak dwie zmięte szmaty,
A miny mieli przy tym bezgranicznie głupie,
Aż jeden z chłopów mruknął tonem aprobaty:
– Takie coś, a rozbiło się na naszym słupie…
powrót

Upadek rodu Dreptaków

Gdy Józef Ignacy Dreptak wyleciał ze stanowiska
Zadrżała jego rodzina, dalsza i całkiem bliska.
Oblicza zasnuły się smutkiem jak wdowy żałobnym kirem,
I wszyscy cicho jęknęli: – No, teraz nam dadzą wcirę!
I rzeczywiście! Nazajutrz zaczęty się wielkie łowy!
Najsampierw ciotkę Patrycję wywalił główny księgowy,
Pod bardzo logicznym pretekstem że jakoś z bilansem zwleka
I mniej logicznym, że była kochanką Czang-Kai-Szeka,
I do dziś dnia pozostaje z draniem w intymnych kontaktach,
Choć wołała że raz że on umarł, a dwa że jest virgo intacta.
A tu już tymczasem wokoło krzyk słychać: – Łapcie ich, łapcie!
Związek Rencistów natychmiast wykluczył Dreptaka babcię,
Ze żłobka zaś usunięto dwie wnuczki, przemiłe dziewuszki
Pod zarzutem, że z wrogich pozycji nafajdały onegdaj w pieluszki,
Stryjek Dreptaka natomiast, usłyszawszy co się stało z ciocią,
Uprzedził rozwój wydarzeń i od Dreptaka się odciął,
Wpadają na niego z krzykiem: – Ty, zaraz pójdzie ci w pięty!
A on powiada: – Guano! Od wczoraj jestem odcięty!
Tymczasem obława trwa nadal, wciąż bardziej zażarta i dzika:
Pudel Kociutki pogryzł dreptakowego jamnika,
Kucharka zaś usłyszawszy w radiu co z Dreptakami
Napluła Dreptakom do zupy i wyszła trzasnąwszy drzwiami,
I na młodego Dreptaka nauczyciel wsiadł, krzycząc w euforii:
– Już nie boję się twego starego! Ha ha! Masz pałę z historii!
Wieczorem rodzina Dreptaków w smutku i konsternacji
Posiniaczona, spłakana zebrała się przy kolacji,
I wtedy, w ogólnej ciszy rozległ się groźny głos mamy:
– No powiedz żeś coś, baranie!
A tatko rzekł: – Przetrzymamy!
I zaraz nieśmiały uśmiech na twarz powoli powrócił,
Bo wszyscy zrozumieli że jeszcze się wszystko odwróci,
Bo przecież żyjemy w Polsce, nie w jakiejś pogańskiej krainie,
I jęli natychmiast notować komu jaką podłożyć świnię,
I wszystko wydało się znowu łatwe, junackie i proste,
Bo wzorem nam cosa nostra! A kozak – pater noster!
powrót

Rezygnacja

Raz w słoneczną, sierpniową niedzielę
Zenon Dreptak, dysponując wolnym czasem,
Przygruchał sobie Chudzielakową Felę
I umówił się z nią na basen.
Przy czym korzystał z nieobecności żony,
Bawiącej na wczasach w Małkini
I był tą randką niezmiernie podniecony,
Zwłaszcza jak wyobraził sobie tę Felę w kostiumie bikini.
A nad światem wisiał srogi upał,
Słońce gryzło jak żółte psisko,
A ten Dreptak po mieszkaniu swoim tupał
Przygotowując się na ten wyskok.
Przede wszystkim nogi sobie umył,
Zacerował kąpielówki bawełniane
I pomyślał: Ale tam muszą być tłumy
Na basenie dzisiaj, że o rany!
Następnie zaczął robić kanapki
A pot lał mu się z czerwonej twarzy
I pomyślał: W towarzystwie babki
Jeszcze mnie ktoś przyuważy…
Wreszcie pozamykał wszystkie okna,
Gaz zakręcił i pożegnał się z kotem
I wychodzi, a tam spiekota okropna!
– Joj – rzekł Dreptak i wrócił z powrotem.
Tu rozebrał się na golaska,
Z wielką ulgą odetchnął i mruknął z pogardą:
– Fela Chudzielak w bikini – też mi łaska!
Co rzekłszy, zjadł te kanapki z jajkami na twardo.
Legł na tapczan i w absolutnej błogości
Zaczął zgłębiać twórczość pani Muszkat-Fleszarowej,
A tę rezygnację tłumaczył sobie bardzo roztropnie ogromem miłości
Jaką odczuwa do swej żony, Anny Marii Dreptakowej!
powrót

Pierwsza teczka

To dopiero historia, proszę was,
Z ust do ust wiadomość ważna płynie.
Mały Dreptak dzisiaj pierwszy raz,
Niesie teczkę jednej dziewczynie.
Dotąd ciągnął ją za warkoczyki,
I w ogóle wolał siedzieć nad rzeką,
A tu patrzcie, ona idzie chodnikiem,
A Dreptaczek za nią z wielką teką.
I coś w sercu Dreptaczkowi śpiewa,
I tak szedłby na koniec świata.
– Mały Dreptak najwyraźniej dojrzewa –
Mówi burmistrz do adwokata.
Idzie Dreptak z czerwonymi uszami,
W duszy szczęście ma, na spodniach łatę,
Troszkę wstyd mu przed kolegami,
Troszkę boi się spotkać tatę.
Ale tata i tak wszystko widział,
Był na piwie, spojrzał i się zdziwił.
Po chodniku idzie jakaś dzidzia,
A tuż za nią ten Dreptaczek jak pingwin.
Tata nawet się wzruszył troszeczkę,
Rzekł ochryple: – Jeszcze mi pan nalej!
Bo przypomniał sobie swoją pierwszą teczkę,
Potem pierwszą wycieczkę i tak dalej.
Nawet wyjrzał za nimi na deptak,
Ale oni już za rogiem giną.
Ta dziewczyna i ten mały Dreptak
Dreptający z teczką za dziewczyną.
powrót

Świadek

Raz jedna żona, wróciwszy z wczasów na pojezierzu,
Zaczęła swemu mężowi robić cieniutkie aluzje:
– Ach ty oszuście! – mówiła. – Ty lubieżniku, ty zwierzu!
I twierdziła, że w czasie jej nieobecności on uprawiał, no, powiedzmy, że dyfuzję,
Że wygląd ma złajdaczony, że pogryzione ma ucho,
Że sądząc z pewnych znalezisk, bywała tu jakaś ruda.
Więc ten nieszczęśnik czując, że mu to nie ujdzie na sucho,
Zaczął panicznie rozmyślać, jakby się tu wyłabudać.
Rozpaczał, nawet udawał, że chce się wieszać na szelkach,
Przysięgał, że pogryzła go nutria, którą hodują jedni Kubisiakowie.
Aż w końcu przypomniał sobie swojego małego kundelka
I w ostatecznej rozpaczy krzyknął nieszczęsny ów człowiek:
– Gdyby ten pies umiał mówić, to porzuciłby swoje kości,
I ukląkłszy na zadnich łapach, zaprzeczyłby podejrzeniom niecnym,
I dałby nieodparty dowód mojej krystalicznej wręcz niewinności,
Bo przecież przez cały ten okres był w naszym mieszkaniu obecny!
Żona spojrzała na kundla, a kundel wyglądał niewinnie,
I z wyrazem niezmiernej ufności patrzył jej w oczy bez ruchu.
Więc rzekła do męża: – No, przepraszam, że cię chciałam znieważyć czynnie,
A nawet że znieważyłam cię słownie, ach, wybacz mi, wybacz, mój druhu.
I znowu zapanowało małżeńskie szczęście najczystsze,
A wieczorem pan przyniósł pieskowi kości bardzo smaczne i grube.
Kiedy zaś pan głaskał pieska i kładł mu te kości na misce,
Pies mrugnął, a pan powiedział: – Ty, stary, morda w kubeł.
powrót

Decyzja

Raz rycerz Dreptak z Ciążyna po niebezpiecznej wyprawie
Wrócił do zamku i kazał upiec natychmiast dwa pawie,
A zanim się dranie upieką, rozkazał podawać kiełbasę
Z musztardą sarepską lub z chrzanem, atoli koniecznie z półbasem.
Następnie skrzyżował na piersiach obydwie mocarne pięście,
Przeciągnął się i pomyślał, że tak właśnie wygląda szczęście.
I przeszedł się wolnym krokiem przed rozpalony kominek,
I wtedy mu przyniesiono wyzwanie na pojedynek.
A w owym wyzwaniu pisało, iż Dreptak jest świntuch stary,
Bo splamił był cześć dziewiczą wojewodzianki Barbary.
Uszczypnął ją bowiem boleśnie, i to, broń Boże nie w liczko,
A przy tym mruknął lubieżnie: – Ciao, synogarliczko!
Więc narzeczony panienki czeka na niego przed borem
Z kopią, koncerzem, pancerzem, toporem i semaforem,
I mają się tam potykać godzinę lub nawet i dwie,
Do ostatniego oddechu, względnie do nagłej krwie.
…no, chyba żeby ten Dreptak, jak każe rycerska opinia,
Oznajmił całemu światu, iże jest podlec i świnia!
Przeczytał Dreptak wyzwanie, przez chwilę się zastanawiał,
A tu już tymczasem wnoszą pachnącą pieczeń z pawia,
I Zuzia, ponętna dwórka, kusząco oczkiem doń mruga,
Natomiast na dworze słota, wiatr i w ogóle szaruga…
…więc rycerz gotyckie okno otworzył szerokim gestem,
Wychylił się i zahuczał: – W porządku! Świnia jestem!!!
Zaczym nałożył bambosze i legł na niedźwiedziej skórce
Przy polędwicy z pawicy, denaturacie, bandurce i dwórce.
Zaś okrzyk z wieży poleciał po górach i po dolinach,
I każdy, kto go usłyszał, powiadał: – Też mi nowina!
Wiadomo, że Dreptak jest świntuch, co gwałci, szachruje i łupi!
…a narzeczony Barbary rdzewiał na deszczu jak głupi…
powrót

Rezultat indagacji

W pokoiku z balkonem
Dreptak bada swą żonę,
Ponieważ jej nie wierzy.
Szczególnie że ta żona
Wróciła pogryziona
I w potarganej odzieży.
I stała cała w pąsach,
A on w krzyk: – Kto cię pokąsał?
Może powiesz, że pchły?
Serce zamarło w żonie
I powiada: – Zenonie,
Ta żeż to przecież ty!
I dalejże mu wmawiać,
I pod oczy podstawiać
Owe spore enklawy.
Dalej tłumaczyć, mierzyć
Aż Dreptak zaczął wierzyć,
Ze jeszcze taki żwawy…
I zaraz się harnasiem
Poczuł, i jął przy pasie
Niechcący szukać szabli.
Ręką po wąsach błądził:
– Ale żem cię urządził,
A niech mnie wszyscy diabli!
I odtąd się na nowo
Apiać stał Casanową
I cholernym gryzoniem.
I uwierzył w swe wdzięki
I proszę, wszystko dzięki
Jego poczciwej żonie!
Inna by się do zdrady
przyznała, i do zwad
By doszło, i do tragedii.
I Ziutkowi z vis-a-vis
Dreptak by nos rozkrwawił,
A to przecież kwestia strategii.
Więc swoim żonom wierzymy,
Ich urodą się cieszymy,
Oraz swoim niezwykłym wigorem.
Tobie też radzę, bracie:
Nigdy we własnej chacie
Nie bądź prokuratorem!
powrót

Raut

W dobry humor wpadł szef protokołu,
Ustalając w swoim gabinecie
Listę gości, którzy mieli siąść do stołu
Na uroczystym bankiecie.
Zachichotał, wychlapał dwie czyste,
Czknął figlarnie, sekretarza oddalił,
Mruknął: „No, ja wam ustalę listę”.
No i ustalił.
Pousadzał wbrew wszelkim przepisom
Obok siebie dyplomatów tych krajów,
Które się ze sobą stale gryzą
I się wcale nie kochają.
A wytworne żony dyplomatów
Poumieszczał na czas tej biesiady
Obok ambasadorów południowych sułtanatów
Jurnych i lubieżnych do przesady.
I żeby doprowadzić do jak największych zgrzytów,
Zamiast lekkiego wina kazał dać spirytus.
Następnie załatwił sobie lekarskie zwolnienie
I wyjechał na dwa dni w swoim volkswagenie.
Nie będę wam opisywać, jak to on jechał w aucie,
I że z jedną rudą jechał – też nie,
Ani nawet o tym, co się działo na tym raucie,
A działo się tam bardzo śmiesznie.
Dość że kiedy ze szczątków przyjęcia
Wyciągnięto ostatnich gości,
Gdy wzięto w gips pęknięcia
Licznych dostojników kości,
Zza dekoltów powyciągano kotlety i lody,
Na wokandę podano liczne rozwody,
Gdy szczęśliwie zażegnano wojny
I wysiudano personę non grata,
Sprawca nieszczęść zjawił się spokojny,
A tu jego zwierzchnik w krzyk:
„Toż pan jest szmata!
Pan w tych rzeczach nie zna wcale miary,
Pan ma jakieś zwyrodniałe fumy.
Patrz pan, jakie tu przyszły abmemuary,
A jakie tu ultimatumy.
Kraj jest w różne zatargi wplątany,
A o panu nawet słyszeć nie chcą wśród dworu”.
A szef protokołu westchnął:
„O rany, czy tu nikt nie ma poczucia humoru?”.
powrót

Rola

Ach, ileż blasku, pompy, krzyku,
Radości, śpiewów i dopingu!
Trwa prezentacja zawodników,
Co mają zmierzyć się na ringu!
Oto kolejny bokser wkroczył,
Zaś spiker rzekł z emfazą w głosie:
– On dziewięćdziesiąt walk już stoczył,
A wygrał – osiemdziesiąt osiem!
|Już inny włazi na piedestał,
Spiker z cyframi znowu igra:
– To jego walka sto czterdziesta,
Z wyjątkiem czterech – wszystkie wygrał!
A w kącie bokser Dreptak siedzi,
Z miną starego konesera
I czeka swojej zapowiedzi,
I wielka duma go rozpiera.
|A wokół w bałwochwalczych szeptach
Się wyżywają ludzkie masy:
– Popatrzcie, jak wygląda Dreptak!
– To ci być musi as nad asy!
– Dynamit w pięści! Ringów demon!
– Ten jak dosunie, to dopiero!
– Oto – rzekł spiker – Dreptak Zenon,
Walk – dwa tysiące. Zwycięstw – zero.
|Tu śmiech wybuchnął w całej sali,
A Dreptak się uprzejmie kłaniał
I myślał: – Tamci, co wygrali,
Musieli wygrać z kimś spotkania!
Dopiero na tle mej słabości
Się ujawniła ich wspaniałość!
I rozpromienił się z radości,
I błogosławił własną małość,
|Gdyż myśl mu zawitała zbawcza,
Paradoks, czystej prawdy bliski:
– Jako jednostka porównawcza
Jestem ważniejszy od nich wszystkich!
Ja, pan Grotowski, stwierdzić muszę
Że także rolę mam przyjemną
Dylan i Cohen to geniusze?
Tak! Ale w zestawieniu ze mną!
powrót

Dagerotypy

(…) Więc kiedy urlop się kończy i znowu czeka nas praca
I trzeba przerwać wczasy i trzeba do miasta wracać,
No to się wtedy wraca, lecz – co jest najciekawsze –
Że ja wyjeżdżam i wracam, a inni zostają. Na zawsze.
Zostają sobie nad morzem albo nad jeziorami,
Błądzą po lasach sosnowych, pływają kajakami,
Jest im spokojnie i dobrze, nie gnębi ich troska i trema,
I byliby prawie w komplecie, tylko że mnie już tam nie ma…
Nadchodzi jesień i zima, zły wicher nad miastem lata,
A oni wciąż przebywają w cieple wiecznego lata.
Niektórych spotykam w mieście, rozmawiam z nimi czasami,
Są niby tacy sami, ale to nie są ci sami.
Na przykład w małej wiosce daleko nad Bałtykiem
Została na zawsze Basia ze śmiesznym warkoczykiem,
I żyje równolegle z Basią spotkaną po roku
Tą samą, ale już z jezior, i doroślejszą, bo w koku.
Zostały obie na zawsze w kręgu mych wspomnień i marzeń,
W azylu niepowtarzalnych, nieważnych już dzisiaj zdarzeń.
Tamten dzień im się rozpala, tamta noc się nad nimi wygwieżdża,
Są takie same, jak w chwili gdyj amusiałem wyjeżdżać…
I nawet mój duży synek po dawnej, wczasowej podróży
Ma u mnie swój kącik w którym pozostał na zawsze nieduży.
Jest tam plaża i świeci słońce i nigdy nie będzie ciemniej
I to wszystko jest moją własnością. Chociaż się dzieje beze mnie.
powrót

Dawne wojny

(…) Więc dawniej to były wojny o wiele lepsze niż teraz,
W pożółkłych pamiętnikach czyta się o tym nieraz
Jak szwadrony huzarów przed wyruszeniem w pole
Czyściły buty pastą, pucowały kaski sidolem,
A potem dalej do bitwy, a pan rotmistrz na czele,
A wokół grają kapele, a w górze warczą szrapnele,
A z lasu z furkotem chorągwi wyjeżdża nieprzyjaciel
A panny w oknach dworków podżegają: – W ucho go Maciek!
A potem jak się nie skłębi! Różne potyczki, podchody,
Ten tego płazem po plecach, ten tego za łeb i do wody,
Jeden drugiego posadził pupą w kolczaste druty,
Zwiadowcy śpiącym saperom siusiają przez figle w buty,
Dalej-że kuchnię zdobywać! Zawieja sosów, bigosów,
Pułkownik bośniackich szanserów drze się, wrzucony w rosół!
Bateria armat huknęła, a kanonierzy jak dzieci –
Gdy im zabrakło pocisków, ładują wszysko jak leci:
Stare onuce, króliki, asystentkę pułkowego psychiatry,
Zapasy kwaśnego mleka, ordery i zawartość latryn!
A tu już tymczasem trębacze specjalny hejnał zagrali,
Bo teraz – zgodnie z konwencją – należy gwałcić i palić!
Panienki poodkładały na chwilę robótki i wiersze:
– O której dzisiaj gwałcenie? Od dwunastej do wpół do pierwszej!
Po gwałceniu – ogólne palenie! Ci palą jakieś biskupstwo
Czy zamek, inni fajeczki, inny znów palnął głupstwo,
Znowuż inny w łeb sobie palnął… Ot, takie normalne igraszki.
Gdzie indziej szpiega wieszają, wsadziwszy mu stryczek pod paszki,
A ten się tarza po ziemi, całuje oprawców w nagniotki,
I błaga: – Za szyję wieszajcie, bo ja mam cholerne łaskotki!
Aż w końcu rozbrzmiewa sygnał na mycie zębów i nóżek,
I wszyscy okropnie zmęczeni czym prędzej włażą do łóżek.
…mój dziadzio także był kiedyś CK-austriackim dragonem,
Mnie oczywiście jest lepiej, atomówkę mam na obronę,
Ale mnie czasem tęsknota za starą Austrią dogania,
Z której już nic nie zostało. Oprócz austriackiego gadania.
powrót

Decyzja powstańca

Hej, szumiał powiat i huczał, gadało się to i owo,
To tu, to ówdzie wybuchał okrzyk, lub nawet śmieszek,
Bo ktoś rozpuścił plotkę, że panią Orzeszkową
Bija od czasu do czasu jej mąż, czyli pan Orzeszek,
|Skąd inąd dzielny szlagon i okaz patryjoty,
Co kiedy jechał przez pole na swoim szarabanie
To okoliczne panny nałogowo zerkały przez płoty
I szeptały: – Ach, z pana Orzeszka byłby prześliczny powstaniec!
|Jakoż i rzeczywiście. Wkrótce rozesłano wici,
Pan Orzeszek już nogę w strzemieniu miał i kielicha wychylał,
Już „hurra” krzyknęli po trzykroć inni uzbrojeni Lechici,
Gdy on naraz powiedział „momento”, wszedł do dworku i jeszcze raz swej żonie przylał…
|A potem na siodło wskoczył, wydał okrzyk iście ułański,
I wraz z pięcioma kumplami uderzył z dezynwolturą
Na biwakujące w pobliżu trzy sotnie kozaków kubańskich,
Którzy z uznaniem wrzasnęli: – Ech, maładiec ty, szlachciuro!!!
|Następnie pobili go nieźle, po słowiańsku, w rytmie mazura,
A potem go mocno związali, choć klął ich wprawnie i brzydko
I żeby sobie ochłonął wysłali go ciupasem za Ural,
A nawet nie tyle ciupasem, co bardzo wygodną kibitką.
|Miał siedzieć tam dożywotnio, lecz ledwie minęło lat parę
Nasz szlagon, ku swemu zdumieniu, został wsadzony w mieszek
Przwieziony przez całe imperium i postawiony przed carem,
Który popatrzył nań krzywo, i mruknął: – Ożeż ty, Arzeszek!
|Należy się tobie kańczug, raboty w minach i kratka,
Ale prosiła za tobą małżonka dobra i tkliwa,
Niejaka Arzeszek Jeliza, zamieczatielna literatka,
A u mnie jest miętkie serce… Ty pływający? To spływaj!!!
|…a na to dzielny powstaniec uderzył głową o dźwirze
I załkał, i usiłował schować się cały pod łóżko,
A przy tym wołał: – Ja nie chcę! Ja wolę być na Sybirze!
Zmiłuj się, zmiłuj nade mną, wielmożny carze – batiuszko!
|Nie każ mi wracać do domu, okaż swe serce wspaniałe,
Jak sobie żonę przypomnę, to jestem dosłownie chory,
Bo nie ma na nią sposobu… już nawet nieraz ją lałem…
– A co ona robiła? – car spytał. – A pisała umoralniające utwory,
|Zaś kiedy ja spać chciałem, dawała mi mocnej kawy
I czytała na głos te książki, nieraz całymi nocami…
Tutaj powstaniec wspomniał dwutomowy „Pamiętnik Wacławy”
I załkał jak małe dziecko, a car szepnął: – Nu, tak zostań z nami…!
powrót

Degrengolada

Degrengolada, degrengolada
W New-Yorku, Rzymie, Moskwie, Londynie
Tamta kultura z trzaskiem upada,
nasza rozkwitnie gdy zamęt minie.
Słusznie się kończy epoka –
Arystokraci, dziwki i pedzie!
Róże i wino to nie jest pokarm,
O wiele zdrowsza żytnia i śledzie!
|Naszych pradziadów szczątki kopalne
Zwolna próchnieją w dziejowej trumnie,
My społeczeństwo postindustrialne
Jak rzekł Mc Luhan, czy może Szurmiej?
Trochę secesji, więcej procesji,
Ogromnie dużo habilitacji,
Gucio co prawda pierdnął na sesji,
lecz w politycznie słusznej tonacji!
|Nas także kiedyś ogarnie przesyt,
Nas także czeka dziejowy schyłek –
Whisky z Pewexu, ikony z Dessy
I stewardessy upojny tyłek,
Światły hedonizm, cynizm rozumny,
Dyskretny urok i czar salonu…
Jeśli runiemy – to jak kolumny!
…ale kolumny z gazobetonu.
powrót

Dementi

Raz Miziak Kwiatkowskiego odwołał na stronę
I powiedział: – Wiesz, stary, Dreptak bija żonę!
A to była nieprawda, nikt temu nie wierzył,
Bo Dreptak już ćwierć wieku w zgodzie z żoną przeżył,
Natomiast plotkarz Miziak – ten, który tak bujał –
Był znany jako swołocz, padalec i szuja.
Ale choć nikt nie wierzył – jako się już rzekło –
Dreptak wrócił do domu z twarzą złą i wściekłą,
Żona mu tak jak zwykle skoczyła na szyję,
A on rzekł: – Miziak gada, że ja ciebie biję!
– Ha ha! – krzyknęła żona – Ty mnie? Dobry Boże!
– Tym niemniej – mruknął Dreptak – ktoś uwierzyć może,
Trzeba prędko uprzedzić jego machinacje!
Tutaj bez dłuższych wahań wsiadł na dementacje,
Po całym mieście latał całkiem jak szalony
I przysięgał się wszystkim, że nie leje żony…
Początkowo, do ucha gdy to wszystkim szeptał,
Każdy mówił z uśmiechem: – Wiemy, panie Dreptak!
Niestety, biedny Dreptak w swoim idiotyźmie
Postanowił rzecz ująć także i na piśmie,
I wydrukował afisz – wziąwszy wielkie czcionki –
Że nigdy w życiu nie bił swej ślubnej małżonki.
Następnie – jeszcze głupszą powziąwszy decyzję –
Nadał o tym przez radio i przez telewizję,
Więc ludzie jęli szeptać: – Oj, coś się w tym kryje,
Jeśli on tak zaprzecza, to ją pewnie bije!
Teraz się biedny Dreptak na próżno wykręca,
Wszyscy mówią, że w domu się nad żoną znęca,
I że oboje razem bez przerwy się tłuką…
Tak, tak, kontrpropaganda nie jest łatwą sztuką…
powrót

Demostenes

Obudziwszy się rano i poczuwszy wenę
Wywołaną widokiem wschodzącego słonka,
Nieszczęśliwy jąkała, mały Demostenes
Postanowił spróbować czy się jeszcze jąka.
Liczył bowiem na pewną poprawę w wymowie
Bo miał sen, że w dyskusji rozsądnie głos zabrał,
Więc spróbował powiedzieć wiersz o krasej krowie
W kropki bordo… Niestety! Rzekł tylko „kra..kra..kra”
I umilkł, i jął gorzko sam nad sobą płakać,
A mama, miast okazać zrozumienie dziecku,
Krzyknęła rozwścieczona: – Przestaniesz ty krakać???
Ożeż ty… – tu dodała mnóstwo słów po grecku
A kilka po łacinie. Więc nieszczęsny chłopiec
Ukrywszy się w nadmorskiej gęstwinie akacji
I znalazłszy tam twardy, granitowy kopiec,
Zaczął gryźć te kamienie w żalu i prostracji.
Gryzł, płakał i gryzł znowu krwawiąc sobie dziąsła
Nad nim Chronos odmierzał bieg zim i jesieni,
Aż młodzieniec doczekał się pierwszego wąsa
I spostrzegł, że w około zabrakło kamieni,
Bowiem wszystkie na proszek poprzegryzał gładko…
Zawiązał przeto rzemień z zgrzebnych ciżemek,
I pobiegłszy do domu rzekł wyraźnie: Matko!
A matka osłupiała i krzyknęła: Demek???
I pobladła z radości jak śniegi Epiru,
I spytała: Co teraz będziesz robił, mów, co?
Najlepiej się wynajmij do mielenia żwiru!
A na to Demostenes odrzekł: – Będę mówcą!
I był nim rzeczywiście, a za nim i inni,
Jak już gadać zaczęli, tak do dziś gadają…
Hej, wszyscy ludzie matek słuchać się powinni,
Ileż pięknego żwiru mielibyśmy w kraju!!!
powrót

Deszcz w Wiedniu

Ktoś przez radio mówi mi
Że dziś w Wiedniu deszcz i mgły
Skąd to wzruszenie i dreszcz
Wiedeń i ty i deszcz
|Nad dunajski mokry bruk
Kroków twoich znany stuk
Blade latarnie na gaz
A w tle zapewne walc
|Ten sam, ten sam, jak echo, jak sen
Ten walc, ten walc, a jakby nie ten
Raz, dwa, raz, dwa, zbyt smutny to walc
Tak jakby w Chopina zasłuchał się Straus
|Niech gra, niech gra melodię sprzed lat
Raz, dwa, raz, dwa, zakręcił się świat
Jak żal, jak żal, rozgonił nas wiatr
Gdzie Wiedeń, gdzie Polska, gdzie ty a gdzie ja
|U nas też już pada – wiesz
Cóż, zapewne wszędzie deszcz
Widzę cię znowu jak śpisz
Pomyśl czasami – pisz
powrót

Diagnoza

Był jeden Dreptak Zenon, który miał sąsiada
A ten sąsiad nazywał się Leon Chudzielak,
I ten Chudzielak czasem do Dreptaka wpadał,
Mówił mu różne głupstwa i go w ucho strzelał.
Poza tym mu tratował pod oknami kwiatki,
To tu to ówdzie robił mu koszmarny skandal,
I groził że się kiedyś dorwie do Agatki
Czyli córki Dreptaka, i że będzie Wandal.
Trudno wyliczyć wszystkie zajścia i szykany,
Jakim nieraz rodzina Dreptaka uległa,
Czasami się rozlegał głośny krzyk: – O rany!
Gdy na Dreptaka żonę spadła z góry cegła,
Czasami Dreptak jęczał że go oczy pieką,
Bo ten Chudzielak wpuszczał mu gazy łzawiące,
A poza tym mu siusiał w butelki na mleko
I mówił przez telefon: – Już ja cię przetrącę!
Aż Dreptak, żyć nie mogąc wśród huku i swądu,
Ciągłych gwałtów, napaści to z lewa to z prawa,
Zaskarżył Chudzielaka do miejskiego sądu,
I już nazajutrz miała odbyć się rozprawa.
Lecz wieczorem ktoś dzwoni do drzwi Chudzielaka,
Chudzielak drzwi otworzył i mruga oczami
Bo nie wie: Rzeczywistość to, czy zjawa jaka?
Dreptak z miłym uśmiechem stoi pode drzwiami
I mówi: – Puśćmy tamte sprawy w zapomnienie
Moje pęknięte żebra niech się już nie liczą,
Przebaczam i sam proszę też o przebaczenie…
Chudzielak ryknął śmiechem i zawołał: – Byczo!!!
Na szczęście za Dreptakiem przyszła jego żona
Schwytała go, na czole położyła rączkę
I jęknęła:
– No proszę, głowa rozpalona…
Zenek, weź aspirynę, ty masz gorączkę!!!
powrót

Dobra rada

Bardzo się zdziwił
Na swoim zamku
Książę Radziwiłł
„Panie Kochanku”.
Stojąc pod kranem
Stwierdził raz rankiem,
Że wciąż jest panem,
Lecz nie kochankiem…
|Przyszedł medykus,
Zbadał troskliwie,
Zapisał fikus
Moczony w piwie.
Gdy ten nie pomógł,
Zapisał potem
Wywar ze stonóg
I spanie z kotem.
|Przybył też rabin,
Rady udzielił:
– Każden karabin
Kiedyś nie strzeli,
Użyj pan sztuczek,
Bądź pan ten pucer,
Żeby był huczek,
Choć pusty sztucer…
|Książę mu rzucił
Czerwony złoty
I się przerzucił
Na anegdoty…
Tkwi tu zasada
Nader prawdziwa:
– Kto dużo gada,
Ten coś ukrywa!
powrót

Dom na przełęczy

Chciałbym mieć dom na przełęczy,
Dom godny starego kowboja.
Niech przy tym domu jęczy
Wiatr w jodłach i sekwojach.
Domowi i sekwojom
Niech mruczy czasem grom
I wyje w krzakach kojot…
Chciałbym mieć taki dom.
|Gdybym dom taki dostał
W jakichś skałach i stepach
To przy domu wodospad
Musiałby spadać w przepaść
I ryczeć w ciszę nocną,
I w blasku słońca grzmieć…
Nie do wiary jak mocno
Chciałbym dom taki mieć.
|Konia chciałbym mieć również
Barwy ognistoryżej,
Koń pasłby się śród równin
Położonych poniżej,
Przybiegałby na sygnał,
Na sobie znany ton…
Ten dom by mi się przydał,
To byłby piękny dom!
|Izb byłoby niewiele,
Ot, trzy, cztery pewno,
Lecz moi przyjaciele
Zmieściliby się wewnątrz,
Paliłoby się fajki,
Gadało to i sio,
Dobry byłby dom taki,
Dobry jak nie wiem co!
|Gdzieś za jakąś przełęczą
Nie wiadomą nikomu,
Pod księżycem, pod tęczą
Czekasz na mnie mój domu,
I kiedyś oprę ręce
O twój sosnowy płot,
Jeśli wytrzyma serce –
Zdezelowany colt.
powrót

Domokrążca

Nieprzejezdne wszystkie drogi,
Deszcz zacina, wieje halny,
Przez kałuże brnie ubogi
Domokrążca seksualny.
Nazywa się Dreptak Leszek,
Ma fatalne pochodzenie,
Z trudem wlecze chudy mieszek
A w nim ubożuchne mienie…
Smutny płód życiowej kraksy
I niemęski obraz beksy –
Raźniej nasi szli na saksy –
Niż on idzie dziś na seksy…
Brudną wodą płaczą dachy,
Wilgoć mu z nogawek ciurka…
Dreptak dzwoni w kawał blachy
Po ulicach i podwórkach.
Czasem dojrzy go służąca
Czuła na tułaczą dolę:
– Proszę pani, domokrążca
Seksualny jest na dole…
– Nie Marysiu, dziś nie trzeba…
Roztargniona pani rzecze.
Macie tu kawałek chleba,
Idźcie z Bogiem, dobry człecze.
Pierś westchnieniem mu uniosło,
Jęknął głucho, nos przeczyścił…
– Więdnie, więdnie nam rzemiosło,
Wygryzają nas hobbyści…
Zawył w nim żołądek próżny
Jak gong ostatniego aktu:
– Dziś w Spółdzielni Usług Różnych
Odmówiono mu kontraktu…
piękna matko, śliczna córko,
Ciotko, niezbyt jeszcze stara!
Gdy na waszym się podwórku
Zjawi kiedyś ta ofiara
Urodzona przed półwiekiem
– To dla różnych wyższych racji
Bądźcie, bądźcie dlań człowiekiem
W imię rehumanizacji.
Do bawialni go zaproście
Lecz nie gdy będziecie same!
Właśnie kiedy przyjdą goście –
Wtedy zróbcie mu reklamę!
Niech szeroko opowiada
Odczuwając szczęścia pełnię
O minionych swych przewagach
– To wystarczy mu zupełnie!
A wy w czasie tej prelekcji
Odczujecie w głębi ducha
Satysfakcję bez erekcji
I sapania koło ucha…
powrót

Don Kichot

Kichot:
Sancho, popatrz przed siebie na słoneczne drogi,
Posłuchaj jak Rosynant rżeniem ranek wita,
Przed nami ziemia leży jeszcze nie odkryta
W niej zdobędziemy sobie rycerskie strogi.
W szczelinach gór skalistych kryją się złe smoki,
W każdym zamku królewna na wybawcę czeka,
Wiele przygód nam droga gotuje daleka
I wiele niebezpieczeństw kryje świat szeroki.
Zabijemy tygrysy w upalnych sumatrach,
Ukorzymy, pioruny, samumy i szkwały…
Spójrz, oto pierwszy potwór wyłazi zza skały?
Daj miecz, tarczę i kopię!
|Sancho:
Panie, to jest wiatrak!
|Sancho:
Biedny rycerz, co glewię wpół końskiego ucha
Złożywszy, atakuje w obłędnym uporze
Pożyteczną machinę, która miele zboże
I bardzo zdobi plener, Bo skrzydłami rucha…
Już dobiega… już lancy wyostrzoną szpilą
Dosięga młyńskich trzewi w szaleńczym ataku,
Wnet padnie, jak zazwyczaj, przy każdym wiatraku…
Ale nie! Mur się wali… Ha! Przeszedł na wylot!
Wraca ku mnie… podejdę i z konia go zsadzę…
Rycerzu! Duży sukces! Gratuluję panu!
|Kichot:
Ach, to była makieta, mur ze styropianu
|Sancho:
Rozładowali problem! Brawo nasze władze!
powrót

Doping

Jan Dreptak, mierny literat w jednym z odległych województw,
Studiował życiorysy innych znakomitych kolegów,
Chcąc do nich się upodobnić w najmniejszych nawet rysach,
Bo myślał: Żyjąc podobnie, będę podobnie też pisał.
|Przeczytał o Hemingway'u, że zawsze pracował stojąc,
Więc zaraz też zrobił sobie specjalny pulpit w pokoju,
Ale długo stać nie mógł, ponieważ miał platfuska,
Więc się przerzucił na system leżący Marcelka Prousta
|I leżał ku rozpaczy żony na najpiękniejszej z otoman,
I jeszcze w dodatku przeczytał, że Witkacy był podobnież narkoman,
Więc powlókł się do apteki, a aptekarz Zenobi Wdowiak
– Czym mogę służyć? – pyta. – Proszę coś szkodliwego dla zdrowia!
|– Panie! – Wdowiak krzyknął ze strachem. – Taż to panu zapewne zaszkodzi!
– Owszem, ale może coś mi przy tym wyjdzie, bo na razie nic mi nie wychodzi!
Zrób pan dla mnie jakąś miksturkie, która wpędzi mnie w twórczą mękę!
A aptekarz aż się nadął z dumy, że zostawia mu się wolną rękę…
|Duch w nim zagrał odkrywczy a twórczy, wydał okrzyk radosny i dziki,
Złapał szuflę i dawaj mieszać różne leki i specyfiki
Tak jak szło: aspirynę, jochambinę, wazelinę, z pijawkami retortę,
Papawerynę, rycynę, sklerosan, urosan i witaminę B-12 forte!
|Wszystko utarł, spirytusem rozpuścił, wlał przez lejek do półlitrówki
I zawołał: – Fertig, pij pan zaraz! Dreptak wypił i odpadły mu zelówki
Potem z nosa mu buchnęły płomienie, wreszcie rzucił się na kasjerkę,
Lecz już w biegu zgubił kolejno cztery palce. dwunastnicę i nerkę.
|Ale wcale się tym nie przejął, zagrzmiał głośno, zakrzyknął: – Hu-ha!
Przegryzł się przez sklepowy kontuar i po ścianie zaczął chodzić jak mucha,
A następnie z piekielnym rabanem, wyciem, hukiem jak również zgrzytem
Poprzebijał kolejno sześć pięter, błysnął, świsnął i wszedł na orbitę.
|Wykrzykując: – Tu jestem! A kuku!
…ale jak ktoś nie ma do pisania iskry bożej,
To żeby robił wokół siebie nawet nie wiem ile huku,
To to mu proszę państwa i tak nic nie pomoże…
Wersja radiowa
|Jan Dreptak, dość mierny literat, autor tandetnych utworów
Szukał kontaktu z duchami innych, sławniejszych autorów
Chcąc do nich się upodobnić w najmniejszych bodajże rysach,
Bo myślał: Żyjąc podobnie, będę podobnie też pisał.
|Przeczytał o Hemingway'u, że zawsze pracował stojąc,
Więc zaraz też zrobił sobie specjalny pulpit w pokoju,
Stanął i czeka na kontakt, a tu kontaktu wciąż nie ma
Nikt nie drukuje Dreptaka, tylko wszyscy Lema i Lema…
|W dodatku od tego stania nasz Dreptak dostał platfuska,
Więc się przerzucił na system leżący Marcelka Prousta
I leżał mimo łez żony na najpiękniejszej z otoman,
I jeszcze w dodatku usłyszał, że Witkacy był podobno narkoman,
|Więc powlókł się do apteki, a aptekarz – Zenobi Wdowiak
– Czym mogę służyć? – pyta. – Proszę coś szkodliwego dla zdrowia!
– Panie! – Wdowiak krzyknął ze strachem. – Taż to panu zapewne zaszkodzi!
– Owszem, ale może coś mi przy tym wyjdzie, bo na razie nic mi nie wychodzi!
|Zrób pan dla mnie jakąś miksturke, która wpędzi mnie w twórczą mękę!
A aptekarz aż się nadął z dumy, że zostawia mu się wolną rękę…
Duch w nim zagrał odkrywczy i twórczy, wydał okrzyk radosny i dziki,
Złapał szuflę i dawaj mieszać różne leki i specyfiki.
|Tak jak szło: aspirynę, wazelinę, ligninę, z pijawkami retortę,
Papawerynę, sklerosan, urosan, nitroglicerynę i witaminę B-12 forte!
Wszystko utarł, spirytusem rozpuścił, wlał przez lejek do półlitrówki
I zawołał: – No to pij pan zaraz! Dreptak wypił i odpadły mu zelówki
|Potem z nosa mu buchnęły płomienie, potem rzucił się na kasjerkę,
Lecz już w biegu pogubił kolejno cztery palce. dwunastnicę i nerkę.
Ale wcale się tym nie przejął, zagrzmiał głośno, zakrzyknął: – hu ha!
Przegryzł się przez sklepowy kontuar i po ścianie zaczął chodzić jak mucha,
|A następnie z piekielnym rabanem, wyciem. hukiem, łomotem i zgrzytem
Poprzebijał kolejno sześć pięter, błysnął, świsnął i wszedł na orbitę.
|Wykrzykując: – Mam kontakt! A kuku!
Ale jak ktoś nie ma do pisania iskry bożej,
To żeby robił wokół siebie nawet nie wiem ile huku i stuku,
To to mu proszę państwa i tak nic nie pomoże…
powrót

Do przodu

Wydano raz kiedyś okólnik z licznymi podpisami,
Że wolno wchodzić do biura wyłącznie prawymi drzwiami,
Wychodzić natomiast – lewymi. Gdy wszyscy go odczytali
i podpisali, naradę zwołano w największej sali,
Przerwawszy w tym celu pracę, by – jak kazała praktyka –
Omówić z urzędnikami treść tego okólnika.
Naczelnik wszedł na mównicę i powiedział: – Zgodnie z ustawą
Wychodzimy od dziś na lewo, wchodzimy natomiast na prawo!
Tu się rozległy oklaski, naczelnik przez chwilę się kłaniał,
A potem dorzucił łaskawie: – Są może jakieś pytania?
Zebrani przez dłuższą chwilę medytowali w cichości,
Bo jakby pytań nie było, to naczelnik by mógł się rozzłościć…
Wreszcie poważny Dreptak odezwał się uroczyście:
– Znaczy, na lewo jest wejście, na prawo zaś mamy wyjście?
Naczelnik zaczął coś sprawdzać i w swoim brulionie kreślić,
Obliczył i rzekł: – Tak w zasadzie można by to określić!
Są może jakieś wnioski? A urzędnicy, wśród wrzawy,
Uchwalili wniosek dziękczynny za załatwienie tej sprawy,
Która już była nabrzmiała, a teraz jest czysta i śliczna…
Jeszcze tylko jedna pani spytała, czy będzie część artystyczna.
– Nie będzie – odrzekł naczelnik – bo chwilowo funduszu nie mamy!
Ale za to, zgodnie z tradycją, na koniec coś odśpiewamy!
I odśpiewali prześlicznie: „Myśmy przyszłością narodu”.
…są jeszcze u nas usterki, ale w sumie jesteśmy do przodu!
powrót

Draka w sali

Straszliwą rzecz opowiem w skrócie
Ogólną bójkę i zatrucie,
Jak wywichnięto kilka stóp
I jak się gęsto ścielił trup!
A było tak, że kiedyś w poście
Zjechali do Dreptaków goście:
Ciotka i szwagier oraz teść,
Aby się napić względnie zjeść.
Za nimi przybył również stryjek…
Ze studzieniny wyjął palcem świński ryjek,
Na poczekaniu cały zjadł
I zaraz potem trupem padł.
I wszystkich wnet ogarnął strach –
I każdy wołał: – Och! i Ach!
|A gdy stryjaszek ostygł już,
To dziadzio wyjął ostry nóż
Z nierdzewnej stali
I gospodarza nożem bęc!
A tamten puścił talerz z ręc
I się wywalił!
Szwagierka zaś krzyknąłwszy w głos
Dziadziowi wbiła młotkiem nos
Na kilka cali.
A potem znów podniosła młot
I utrupiła biedną ciotkę, draka w sali!
|Gdy ta masakra była w trakcie
Ktoś zawiadomił biedną babcię
I babcia zaraz przyszła – lecz
Przyniosła z sobą stary miecz…
A widząc dziadka z wbitym noskiem
Krzyknęła głośno: – Rany boskie!
I uchwyciwszy gardę w dłoń
Wyjęła z pochwy straszną broń…
Lecz teścio z koltem stał za winklem
I od niechcenia ruszył sobie cynklem,
Straszliwy wokół rozbrzmiał huk
I babcia wyciągnęła nóg.
A ja ujrzawszy wszystko to,
tak zapodałam do MO:
|Donoszę najuprzejmiej, iż
Nie ocalała nawet mysz,
Ach, cóż za jatka!
Tu leży noga, a tam brew,
A po kotletach spływa krew
I po sałatkach…
Tu – chcąc uciszyć serca stuk –
Połknęłam porzucony tuk
Aż do ostatka…
Ale zaszkodził mi ten szpik,
zawierał bowiem arszenik…
Buź-ka… Wysiad-ka…
powrót

Dreptak i lew

Neron dzisiaj przeklina,
Poppea także zła,
Zamiast lew chrześcijanina –
To chrześcijanin zjadł lwa.
Lew był zły, prosto z Nubii,
Bestia wielka i chytra,
Ogromnie chrześcijan lubił,
Nawet bez żadnych przypraw.
Chrześcijanin był mizerak,
Ni pętelka, ni hetka,
Wyglądał na fryzjera,
A nazywał się Dreptak.
Cyrk, publiczność, arena,
Zespół gra na formingach,
A Dreptak, ta gangrena,
Zeżarł lwa jak piklinga.
Nawet nie posmakował,
Spojrzał na gnatów kupę.
Podniósł ogon i schował
– To – powiada – na zupę.
Siadł, szpik z kości wysysa
I dozorcy się pyta:
– Widziałem też tygrysa,
Może go wypuścita?
Wiodą go przed cesarza,
Przez tłum dostojnych gości.
– No, chyba żeś się nażarł?
Rzekł Neron nie bez złości.
– Uwolnię cię od stosu.
Mąk i innych opresji.
Lecz powiedz, w jaki sposób
Dałeś radę tej bestii?
Dreptak z zadowoloną
Miną udzielił wywiadu:
– Bardzo źle nas karmiono,
Trzy dni żem nie jadł obiadu.
Lew jadł trzy razy na dzień,
Był tłusty jak perszeron,
No więc w takim układzie…
– Rozumiem – mruknął Neron –
– Lecz jaka na to recepta?
Podyktuj mi ją, proszę.
– Lew ma być głodny – rzekł Dreptak
– A chrześcijanin tłuścioszek!
powrót

Dreptak się budzi

Dreptak się budzi! Skrzypią sprężyny,
Dreptak przeciąga się i mamrocze,
Widać wyraźnie z Dreptaka miny
Że sny miał takie więcej prorocze.
A śniły mu się kwiatki, ruczaje,
Że był przepiękny, że kochał ludzi…
Nad sennym miastem świt blady wstaje,
A w centrum miasta Dreptak się budzi.
Dreptak się budzi! Jest mu przyjemnie,
Sen o realia w nim się zazębia,
– Ach – myśli – ileż jest dobra we mnie,
I jaka, prawdę mówiąc, jest głębia!
W kuchni za ścianą stukają szklanki,
To żona kawę poranną studzi,
I płomień słońca padł na firanki,
I cały w blasku Dreptak się budzi.
Głowa szlachetna, choć trochę łysa,
Noga kosmata, lecz drobnej kości,
I jedna ręka przez krawędź zwisa
Jakby szukała nowych wartości.
Z odgiętym jeszcze o pościel uchem,
Z lekkim trzeszczeniem obu podudzi!
I z białej dłoni powolnym ruchem
Potężny duchem Dreptak się budzi!
Dłoń, jak mówiłem, zwisa z krawędzi
I szuka czegoś po dywaniku…
– Ha ha! – mówicie – Tu dowcip będzie!
Dreptak się budzi z ręką w nocniku!
Tak myśląc jednak – byście nie zgadli,
A on, szukając, także się łudzi…
Dreptak to Polak. Nocnik mu skradli.
I z ręką w próżni Dreptak się budzi…
powrót

Droga do domu

W mym starym domu, który dawno już spłonął,
Do dziś na pewno nie zapomniał o mnie nikt.
I jest w nim półmrok, a za oknem zielono,
I jest w nim cisza, a za oknem ptasi krzyk.
Zapewne rano ktoś rozsuwa kotary,
Zapewne słychać w kuchni głosy i brzęk szkła,
A co godzinę biją zegary,
A co wieczora na pianinie ktoś tam gra.
|W tym moim domu, utraconym Bóg wie kiedy,
Jest dla mnie miejsce na wprost drzwi.
Kiedyś tam wejdę, aby nigdy więcej nie wyjść,
I głos znajomy cicho spyta: – Czy to ty?
Znowu się zwrócą ku mnie dobrze znane twarze,
Znów ktoś jak dawniej powie: – Chodź…
…tylko ta droga, pod górę i w skwarze
…tylko tak trudno, bardzo trudno mi tam dojść.
|Gdzie jest mój ogród i czy są w nim georginie?
Czy jeszcze stoi obrośnięty winem mur?
Czy tak jak dawniej mgły się snują w dolinie,
A za doliną błękitnieją szczyty gór?
Wszystko to ujrzę, kiedy furtkę odnajdę
I łąkę za nią, gdzie się pasie biały koń.
Po cichu dom swój od ganku zajdę,
Mosiężną klamkę jak przed laty wezmę w dłoń.
…bo w moim domu, utraconym Bóg wie kiedy,
Jest dla mnie miejsce na wprost drzwi.
Kiedyś tam wejdę, aby nigdy więcej nie wyjść,
I głos znajomy cicho spyta: – Czy to ty?
Znowu się zwrócą ku mnie dobrze znane twarze,
Znów ktoś jak dawniej powie: – Chodź…
…tylko ta droga, pod górę i w skwarze
…tylko tak trudno, bardzo trudno mi tam dojść.
powrót

Drugi etap reformacji opisany przez Mikołaja Reja

Jako odbita fala w biblijnym potopie
Widmo Reformacyi krąży po Europie.
Każda nacja, gdy z Rzymem nie bardzo się zgadza,
Wybiera to wyznanie, które jej dogadza:
We Szwajcariej kalwinizm ma swoje mieszkanie,
Hugonoci we Francjej, w Angliej – anglikanie,
Husyta siedzi w Czechach, protestant we Szwecjej,
Posłuszny ewangelik żywie w Enerdecjej.
Przyszła Reformacyja i na polskie kresy,
W pierwszym etapie spore odnosząc sukcesy,
Lud albowiem tutejszy, choć nie pracowity,
Bywa tolerancyjny, zwłaszcza gdy jest spity,
Czyli że prawie zawsze. Papież piuskę targa
Blednie kardynał Hozyusz i młody Piotr Skarga
Modlą się by ocalał w Polszcze kościół święty,
Gdy wtem wśród innowierców wszczęły się fermenty
I tak, jak się to u nas nader często zdarza,
Już ten tego podgryza, ten tego naparza,
Dalej że w dyskusyje, sejmiki, dystrakcje,
Dalej się na wyznania dzielić i na frakcje!
Już się rycerz Miodowicz na swej szkapie trzęsie,
Pragnąc w bitewnym szale urżnąć wąs Wałęsie,
Już kneź Kiszczak z garłacza siekańcami strzela
Paf paf paf! – i ogłuszył chwilowo Kornela
Morawieckiego… PRON się z Glempem dzga na dzidy,
Grunwald – zamiast na Niemców – wpadł pomiędzy Żydy,
Mikołaj w protestanty, do Kalwinów Marian,
Zyzio ruszył w husyty a Dyzio do arian.
To co w każdym z narodów płynie własnym nurtem –
Polaczkowie u siebie chcieli zrobić hurtem,
Wedle swoich rodzimych, lechickich poetyk
(o czem sam wiem najlepiej, bom takoż heretyk)
Aż się wzajem pożarli, i z tej właśnie racji
Nie wyszedł w Polszcze Drugi Etap Reformacji…
Oj poprawcie się bracia, ku sobie się skupcie,
Nie wyszła reformacja, więc reformę róbcie
W przeciwnym bowiem razie – to ja, Rej, wam prawię –
Będzie dla was wszystkich jedna wiara – prawosławie!
powrót

Drugi oddech

Co to tak tętni, co to tak dzwoni,
Co tak rozrabia z wdziękiem i swadą?
Czy to do szarży poszli dragoni,
Czy może cyklon albo tornado?
Coś tam gdzieś hukło, coś gdzieś się stłukło,
Wzrok pięknych kobiet lśni aprobatą,
Bo środkiem drogi, z piersią wypukłą
Kroczy wspaniale nasz drogi tato!
Kto go zaczepi – dostanie w mordę,
Więc wszystko wokół blade i drżące,
Bo tato złapał swój drugi oddech!
(często tak bywa po pięćdziesiątce)
Wypił dwa piwka tuż po fajrancie,
Zakąsił wonnym, szwajcarskim serem,
Uszczypnął w tyłek niejaką Mańcię
I zaraz poczuł się szwoleżerem!
Idzie zadziorny jak wszyscy diabli,
Lekko, buńczucznie jak młoda lama,
Dajcie mu konia, dajcie mu szabli,
To on wykończy nawet Saddama!
Serce w nim wielkie, choć oddech krótki,
Lecz co tam oddech, ważniejsze serce!
Grzecznie wysiusiał się koło budki
Składając przy tym ukłon fryzjerce,
I znowu idzie hardo, szeroko,
Sam zachwycony sobą niezmiernie,
Kapelusz spuścił na jedno oko,
Tak jak to widział w pewnym westernie,
Wzrok przenikliwy, ręce na biodrach,
Pewnie za chwilę colt błyśnie w dłoni…
Spokojnie szumią Nysa i Odra,
Bo w razie czego – tatko obroni!
Sama w nim siła, uroda sama,
Jakby z granitu został wyryty!
– Wtem z domu wyszła powoli mama
I rzekła cicho: – Niusiek, ty spity!
…tu się zrobiło całkiem nieklawo,
Orzeł się zmienił nagle w śmierdziela,
Spojrzał panicznie w lewo i w prawo
I głupio bąknął: – Ta co ty, Hela?
Już w bramę wchodzą, nikną, maleją,
A patrząc na to, tak myślę sobie
Że kury – orłów nie rozumieją!
…o, właśnie orzeł dostał po dziobie…
powrót

Duch ateisty

…a w każdy wieczór mglisty
Coś u mnie w domu zgrzyta,
A jest to duch ateisty,
Więc się zazwyczaj go pytam:
Duszo, duszo pokutna!
Co tak siedzisz i jęczysz?
Czemu żeś taka smutna,
Żeż czemu tak się męczysz?
Na to mi z narożnika
Tak odpowiada dusza:
Jam jest duch bezbożnika,
Czyli że ateusza,
Jeśli mam mówić szczerze,
Faktycznie nie ma tu mnie,
Bo sam w siebie nie wierzę…
Pan szanowny rozumie?
Tutaj piszczelem skinął,
Wypuścił z gęby dyma,
W powietrzu się rozpłynął
I faktycznie go ni ma…
Tyle że smród zostawił
I kawałek zasłony…
Oko lśni jak latarnia,
Błyszczy łańcuch ze srebra…
Panie, cóż za męczarnia!
– jęknął, drapiąc się w żebra.
Ot, niesmaczne kawały.
Czy zemsta? Diabli wiedzą!
Nie ma mnie przez dzień cały
Zgodnie ze ścisłą wiedzą,
Aż tu na pół minuty
Zjawiam się jako strzyga…
Duch ze mnie psu na buty,
Skąd więc cała intryga?
Tu znów cieniutko kwiknął,
Siadł przed telewizorem,
Chciał popatrzeć, lecz zniknął,
Cuchnąc siarkowodorem…
Myślę, że facet taki,
Co zjawia się i znika,
Musiał mieć jakieś braki
W wykształceniu laika…
Mógł dźwigać sentymenty
Z czasów, gdy był malutki,
Może nie wierzył w świętych,
Lecz wierzył w krasnoludki?
O… znowu z jakiejś szpary
Wyłazi na podłogę… Cześć!
No, co powiesz, stary?
Panie! Ja już nie mogę!!!
powrót

Duet romantyczny z CREATOR-em

Ona:
Blady księżyc za chmury się chowa,
Wędrujemy przez Wrocław, co śpi…
On:
Popatrz, to ulica Szybowcowa!
Ona:
Popatrz, numer to dwadzieścia trzy!
|Razem:
Dobry los nas tu przywiódł jak tato,
Wdzięczniśmy jemu za to, że hej!
Bo tu mieści się firm a CREATOR,
Która słynie z ceramiki swej!
|On:
Ceramika nie saska, nie chińska,
Ona polski ma fason i smak.
Ona:
Jej autorzy to pani Cybińska
I pan Zbigniew Horbowy…
On:
Tak?
Ona:
Tak!
|Razem:
Więc gdy chcesz mieć kolekcję szałową,
To nie zwlekaj, lecz wskakuj na koń,
Do Wrocławia leć na Szybowcową
Albo łap za telefon i dzwoń.
|On:
Zanotujcie i innym przekażcie –
Kto na dzieło wybitne ma chęć,
Niech wykręci pięćset dziewiętnaście,
Poczem siedem, dwa, cztery…
Ona:
Lub pięć!
|Razem:
Jeszcze będziesz dziękować nam za to,
Jeszcze kwiaty zapragniesz nam dać,
I zatęsknisz za firmą CREATOR,
I przy biegniesz tu do nas apiać!
powrót

Dumka Endeka o żydach polskich

Polscy Żydzi zawsze mieli bezpieczniki i uszczelki
Co chroniły jakoś ich przed potknięciami –
Na koszt państwa posprowadzał Żydów król Kazimierz Wielki
A Polacy się musieli przywlec sami.
|W Drugiej Rzeczypospolitej Żydzi mieli jeszcze lepiej,
Wytwarzali mnóstwo książek, ryb i tkanin,
Każdy Żyd z podstępną miną stał zdradziecko w swoim sklepie
(…?)
|Nawet okres okupacji też się na coś Żydom przydał:
Po podwórzu Himmler miotał się z armatką,
Zaś w mieszkaniu Polak z Polką ukrywali swego Żyda!
A czy Żyd Polaka ukrył? Bardzo rzadko!
|Teraz wreszcie, gdy się w życie historyczny układ wciela
Szewardnadze – Ribbentrop – Mołotow – Genscher,
Żydzi znowu mają z górki – mogą zwiać do Izraela,
A ja kurwa znów pod Kutnem z szablą w ręce…
powrót

Dumna zupa

W Dreptakowej, hen, chałupie
Zakochał się krupnik w zupie
Mruga na nią jedną krupą
I bulgota: – Buzi, zupo.
Ale zupa, jak to zupa,
Na ten krupnik z furią chlupa.
– Twe amory mi są zbędne,
Bo kochają mnie ząb z dębem.
– Ejże – krupnik rzekł ubogi. –
– Czy nie za wysokie progi?
Ząb i dąb do wzykłej zupy?
Zostaw, zupo, te wygłupy.
Na to zupa jak wąż sykła:
– Ze mnie zupa jest niezwykła.
Za to tyś nie Antonioni,
Krupa w tobie krupę goni.
Liczykupa, dziad, chałupnik.
Aż się spłakał biedny krupnik,
Jęknął, otarł z oka krupę
I zapytał wredną zupę:
– Powiedz zupo, mnie ciemnemu,
Tyś niezwykła? Niby czemu?
Widzę w tobie trochę grochu
I kartofli zwykłych trochu…
Zupa w krzyk: – Ach, ty krupniku,
Podłej rasy krasy byku,
Drzeć by z ciebie trzeba pasy,
Za to, że nie czytasz prasy,
Gdzie jest artykułów kupa,
Że nie jestem zwykła zupa.
– A co? – Bardzo atrakcyjne
Danie regeneracyjne.
Krupnik na to znieruchomiał:
– Fajnie, to ja jestem koniak.
powrót

Dusza Kaszuba

Nad brzegiem morza tuman wilgotny
wszystko dokoła okrywał,
A na swej łódce Kaszub samotny
swoją kochankę tak wzywał:
|– Płyń, wdzięczny głosie, po morskiej fali,
Usłysz, ach, usłysz mnie, luba,
i na wezwanie przybądź z oddali
Tu, do swojego Kaszuba.
|– Przybądź, ach, przybądź, bo nie mam czasu,
Ciebie, kochanko ma, wzywam,
bowiem ja jestem twój miły Kaszub,
Co na tej łódce tu pływam!
|Tak młody Kaszub wołał ze łzami,
Żeby przybyła tam wkrótce,
a jednocześnie ruszał wiosłami,
pływając po morzu w łódce.
|Pływał i oczy swe wypatrywał,
Czy biegnie doń jego luba,
Ale niestety nikt nie przybywał
Do nieszczęsnego Kaszuba.
|Morze szumiało, głos leciał w pustkę,
Wiatr szarpał żagiel z łopotem,
Zapłakał Kaszub, wytarł nos w chustkę
I powiosłował z powrotem.
powrót

Dwanaście

Niejeden mną pomiatał szkwał,
I myślał że mnie porwie
I w boju jam odważnie trwał,
I w łożu było w normie,
Schodziłem pole, las i step,
Gdzie wilki nocą wyły,
Lecz samoobsługowy sklep –
To rzecz nad moje siły…
Kiedy tam wchodzę – wtedy cześć,
Paciorek mówię w duchu –
Bo w sklepie – ekspedientek sześć
W kamiennnym tkwi bezruchu,
A wszystkie wparły we mnie wzrok
I spojrzeń sześć mnie goni,
I sprawdza każdy drżący krok
I każdy ruch mej dłoni,
I wiem, że kropka, muszę wpaść,
Bo tok ich myśli słyszę:
– O, sukinsynu, chciałbyś skraść
Wiśniowy dżem z Pudliszek?
Ptiberów paczka ci się śni,
Marago, budyń w proszku,
Serek szwajcarski pachnie ci
I nęci zupa z groszku?
Byczki w tomacie chciałbyś mieć,
Śledziową szastać pastą?
Czterojajeczny pragniesz żreć
Makaron, ty orgiasto???
Dążę z koszykiem w stronę drzwi
Ze wstydu bliski śmierci,
Sześć ekspedientek w przejściu tkwi
Pierś w pierś (dwanaście piersi!)
A że dorodną mamy młódź
O kształtach dużej klasy,
Więc płynę – rachityczna łódź –
Przez tuzin fal, do kasy…
W ręku druciany koszyk mam,
Za ciężki dla wymoczka,
Stąd częste ostrzeżenia dam:
– Nie spuszczaj mi pan oczka!
Dotarłszy wreszcie – nędzny wrak –
Ostatkiem sił do portu,
Chwytam długopis, papier, lak,
I piszę do resortu:
– Ministrze! Coś w tej mierze zrób!
Przedsięweź jakieś środki,
Wybuduj większe sklepy, lub
Do pracy przyjm sierotki
Znaczy się jakiś chudsze daj,
Których fizyczna cecha
Nie będzie typu „Rzym by night”,
Lecz raczej typu „decha”.
Ja wiem, że to drażliwa rzecz,
Że pan chciał jak najlepiej…
Sam także czasem lubię… lecz
Nie tuzin!!! I nie w sklepie!!!
powrót

Dwa pomniki

Na rynku wrocławskim gdzie domki się gnieżdżą jak barwne słoiki konfitur,
Od kilku lat siedzi kamienny pan Fredro, ubrany w solidny garnitur.
Naprzeciw zaś wieszcza, to znaczy vis a vis, miast Reja, Zapolskiej lub Prusa,
Ktoś beczkę położył, a na niej usadził brzydkiego gołego Bachusa.
|Tra lom, tra li, tra la, patrzą na siebie pomniki dwa.
Tra lam, tra li, tra lu, patrzą na siebie ze stron dwu.
|Czasami deszcz pada, a Bachus na deszczu okropnie nie lubi się moczyć,
Więc pyta: czy mogę, sąsiedzie – mój wieszczu, na chwilę do ciebie wyskoczyć?
I zaraz zostawia swą beczkę i murek, na cokół się drapie, choć ślisko
I włazi pod pana Fredrowy tużurek i mruczy jak tłuste kocisko.
|Tra lam, tra li, tra la, grzeją się razem pomniki dwa.
Pra lam, pa ram, pa ru, w zimnych jesiennych strugach dżdżu.
|Zaś w lecie historia jest inna zupełnie, gdy słońce nad Wrocław wypłynie
To Fredrze okropnie gorąco jest w wełnie i wciąż chce się pić starowinie.
Więc koło północy, lub później troszeczkę, zwołują się znowu nawzajem
I mały Bachusek przechyla swą beczkę, a Fredro się raczy tokajem.
|Tra lum, tra lum, tra la, tak się radują pomniki dwa.
Tra lum, tra li, tra la, w piekący żarem czas.
|Kto z was chce to ujrzeć, niech idzie na rynek i niech się cichutko porusza.
Najlepiej się schować za jakiś kominek lub jeden z wykuszy Ratusza.
A potem popatrzcie kto w ciszy rozrabia, kto łazi po jezdni i torze,
Ten wyższy – ubrany, to, proszę was, hrabia, ten goły – to proszę was – bożek.
|Tra lim, tra lum, tra la, nasze kochane pomniki dwa.
Pa pam, ta ram, hoc hoc, w każdą wrocławską letnią noc.
powrót

Dwie opinie

O, dylemacie wielki,
O, sceno z kiepskiego kina –
Za komisarza jaczejki
Uważa mnie moja rodzina
Głęboko przekonana,
Że gdy idę do pracy –
Czeka tam na mnie nagan
I brodaci kozacy.
Że wkładam strój kałmucki,
I że spędzam wieczory
Mordując Dzieduszyckich,
I podpalając dwory.
Zaś mój szef – wprost przeciwnie
Niejednokrotnie gdera:
– Rozumujecie dziwnie,
Jak, powiedzmy, liberał
Lub socjaldemokrata
Czy jakiś takiś podobny.
Czyście wy – dajmy na to –
Mieszczanin średniodrobny?
Takie poglądy macie,
Że aż coś we mnie skuczy.
A tam, u siebie w chacie,
Toście pewnie piłsudczyk?
I tak jakoś dryfuję
Pośród tych Scyll i Charybd.
Tutaj gwałcę, tam knuję,
Tu ruble, tam dolary,
I tu, i tam opinia
Dość zgodna co do brzmienia,
Że jeżelim nie świnia,
To mętniak bez wątpienia.
Cóż… wiem, co piszczy w trawie
I skąd takie mniemanie:
Ot, czasem w jakiejś sprawie
Usiłuję mieć własne zdanie…
powrót

Dylemat

Mały Zyzio brzydko klął
Więc go raz diabełek wziął
Ten diabełek był przebrzydły
I Zyzia nadział na widły
|I posadził go w Hadesie
Na rozpalonym sedesie!
Diabły się zebrały wokół
I chciały robić protokół
|A jeden spytał wśród krzyku
Gadaj jakżeś klął chłopczyku?
A Zyzio odrzekł w żałości
Kląłem psze diabła „wciórności”
|Czasem także kląłem tak:
A żeby cię trafił szlag
oraz „Niech cię krew zaleje”
A diabeł jak się zaśmieje!
|Aż przewrócił się na dechy
Taż to nie są żadne grzechy!
Krzyknął głośno – miejsce zróbcie!
I chłopczyka kopnął w pupcię
|Zyzio tylko wrzasnął „jaju”!
I poleciał wprost do raju
Gdzie posadkę dostał niezłą
I prześliczne białe giezło
|taki system jest do bani
Bośmy zdezorientowani
Więc pytamy wszystkich chytrze:
Czyż są klątwy jeszcze brzydsze?
powrót

Dyskretny Urok Burżuazji

Coraz w nas mniej klimatu Azji,
Surowych, zdrowych obyczajów.
Dyskretny Urok Burżuazji
Powoli wkrada się do kraju.
Polaryzują się maniery,
Estetyzuje się ubranie,
Jadamy sery i desery
Jak zniewieściali paryżanie:
Więcej koniaków, mniej małmazji
Z czerwoną, tradycyjną kartką…
Dyskretny Urok Burżuazji
Wciąga nas miękko, ale wartko.
Wyposażamy się na raty,
Posługujemy obcą mową,
Miewamy fiaty i SEAT-y
I telewizję kolorową.
I nawet problem eutanazji
Dyskutujemy w swym salonie:
Dyskretny Urok Burżuazji
W najlepszym, postępowym tonie!
Już więcej biżuterii, futer
I narkotyków na receptę,
I już wymawia się „kompjuter”,
Nie zaś „komputer”, tak jak przedtem.
I dobrze nie mieć jest fantazji,
By nie wyróżniać się w swej klasie…
Dyskretny Urok Burżuazji
Niezwykle dobrze u nas ma się!
Adresujemy listy kodem,
Łączymy automatem Szczecin,
I pederastia wchodzi w modę,
I zmniejsza się pogłowie dzieci,
Trwa dwutorowość apostazji:
Krzyżyk na szyi towarzyszki…
Dyskretny Urok Burżuazji,
Gdy już nie grają marsza kiszki…
A jeśli grają to nie marsza,
A jeśli marsza – to nie kichy.
I coraz bardziej wszystkim starcza
Na doktoraty i zagrychy,
I to w zasadzie jest w porządku,
Cały świat bardziej dba o schedę,
Nie można ciągle od początku
Miast sekretarki – klepać biedę.
Lecz chociaż to uczucie głupie,
Mój ciągły stan idiosynkrazji,
Co ja poradzę, że mam w dupie
Dyskretny Urok Burżuazji?
powrót

Dziadziuś

Prosił dziadziuś miłą Gosię:
– Miła Gosiu, nie dłub w nosie.
Ale Gosia nie słuchała,
Tylko w nosie wciąż dłubała.
|A dziadziuś był obrzydliwy,
Więc wpadł nagle w gniew straszliwy.
I po krótkiej z Gosią walce,
Obciął tej gówniarze palce
|Teraz Gosia z wielkim smutkiem
Dłubie w swym nosku kikutkiem.
Morał: Kto nie słucha dziadzi,
Ten już nigdy nic nie wsadzi.
powrót

Dziedzictwo

Czasem siedzę i rozmyślam godzinami
Co przdkowie moi mieć na celu mogli
Że walczyli i walczyli ze Szwedami
Jak to ujął pan Sienkiewicz w swej trylogii?
Kombinacja to nad wszelki wyraz mglista –
Co nie bawi mnie niestety i nie cieszy:
Przypływają sobie Szwedzi promem z Ystad,
A tu Kmicic do nich z krzaków bęc z pepeszy!
Kto mógł przeczuć i przewidzieć że wystrzeli
Jakby w jaki przysłowiowy kaczy kuper…
A ci Szwedzi, jakby wtedy nas zajęli,
To ja teraz miałbym może Volvo-Super?
Jakąś Ingrid bym podrywał ałbo Gretkę
Na kanapie obciągniętej szwedzkim sztruksem,
I ze szwedzkiej stali mógłbym mieć żyletkę,
A tak muszę się kaleczyć Rawą-Luxem…
Na polarną zorzę patrzyłbym wieczorem,
Od pingwinów, fok i morsów miałbym nabiał,
Ksiądz Chudzielak to by wtedy był pastorem
Z czwórką dzieci, więc by pewnie nie rozrabiał…
Hej, na biegun by północny człowiek pływał,
Zamiast jezior Augustowskich i Mazurskich,
A jak ładnie by się każdy z nas nazywał –
To by brzmiało: Olaf Haakon Waligórski!
Dziś na siłę tę historię się odrabia,
Takie rzeczy się wymyśla, że o rany,
I tych Szwedów się namawia i przywabia
Pisząc: „Przyjedź do Szczecina na Bałkany!”
Wprawdzie Szwecja ludność bardzo ma odważną,
Ale trudno nam tę ludność do nas złasić…
– Dzięki – mówią – już nas Kmicic dosyć narżnął…
My to zawsze coś musimy pokiełbasić!!!
powrót

Dziedziczność

O pierwszym zmroku, koło Pedetu
By uspokoić stargane nerwy
Snują się blade córki poetów
Tych z awangardy, i tych z konserwy.
Snują się solo, snują się kupą,
Śniąc o tym, czego nocą nie dośnią,
Rzadko karmione pożywną zupą,
A dużo częściej mglistą przenośnią.
Somnabulicznie, brzegiem wieczorów
Pełzną jak strzygi pędzla Ociepki,
A obok zdrowe córki majorów
Rzucają chłopcom krwiste zaczepki.
Na poetównę chłopcy nie patrzą…
Cóż, że wygląda na smukłą nimfę,
Że twarz ma dużo od innych gładszą,
Kiedy krwi w żyłach nie ma, lecz limfę…
Poza tym, wszelkich praw dziedziczności
Jest antytezą, i trudno dociec
Dlaczego nie ma nawet zdolności
Tak miernych, jak jej rzekomy ociec…
Rzekomy! Bowiem przed wieloma laty
Gdy gwiazdy lśniły jak złota rzeka
A tata wsadził nos w poematy –
Mamę odwiedził dostawca mleka…
Więc krążą teraz – żałosne dziwa –
Po miejskich ulic zimnych manowcach
Czasem ambicja w nich się fałszywa
Odzywa bekiem, jak błędne owce,
Lub się w mózgowej łączą przysadce
Aż dwie miernoty na półetacie:
Wrodzona, po tym fizycznym tatce,
Z nabytą, po tym przybranym tacie…
powrót

Dziewczyna

I co ma – prawdę mówiąc – dziewczyna?
Kiepską posadę, trochę pretensji
Że tylko czasem chodzi do kina,
Bo za sam pokój – połowa pensji.
Bilet miesięczny, stołówka w pracy,
Listowny kontakt z ojcem i matką.
Czasem bywają u niej chłopacy
Ale do rana zostają rzadko.
Zbiera na płaszczyk, na parę butów,
Swetry zamienia czasem z Tereską.
W ogóle to ma mało atutów
A i te straci gdzieś przed trzydziestką.
W piątek dziewczyna parzy herbatę,
Robi kanapki w dużej ilości,
Nastawia bardzo kiepski adapter
I podniecona czeka na gości.
Przychodzi Jola, a może Ola,
I może Ala i pewnie Lala,
Jola ze sklepu, Ola z przedszkola,
Ala i Lala są ze szpitala.
Mieli przyjść chłopcy, ale nie przyszli,
Bez nich też fajnie jest, że o rany,
Bo można szczerze wymienić myśli,
Z tym, że niewiele jest do wymiany.
Dziewczęta ładnie szklanki wymyły
Pewnie za tydzień znów się spotkają…
Dziewczyna sobie przecina żyły
A socjolodzy się zdumiewają.
Trzeszczą od listów kąciki porad,
Dyskusje mnożą się na ekranie,
Ktoś na dziewczynie zrobił doktorat
I ktoś wygłosił o niej kazanie.
Uspokoiła się już rodzina,
I etat dano komu innemu,
Nikt nie wspomina: – Była dziewczyna!
Nie ma dziewczyny – nie ma problemu.
powrót

Dziwna kura

Kędyś w Polsce był przysiółek,
Wokół żyto i pszenica,
A w przysiółku był zaułek
Gdzie mieszkała cud-dziewica.
Piękna była już od dziecka
(bo przypadkiem miała dziecko)
I chodziła stale w kieckach
Z podhalańska-mazowiecko.
Ojciec kochał swoją córę,
Wciąż ją pieścił i przystrajał,
Aż raz kupił dla niej kurę
Co znosiła barwne jaja.
Wiele było stąd rwetesu,
Tłum zgromadził się pod progiem,
I przyjechał pan profesor
Co był znanym etnologiem.
Lat miał osiemdziesiąt z górą,
Siwa broda mu wyrosła
I zawołał: Kuro kuro,
Znieś mi jajko! …kura zniosła.
Długo patrzył naukowiec,
Wreszcie rzekł do asystentki:
– No no, sama pani powiedz,
Jakie kolorowe centki…
Aż się wokół mieni wszystko,
Całkiem jak u Renoira…
Czyżby się impresjonistką
Okazała kura stara?
Tu wyciągnął ekstra-mocne,
W dymu się pogrążył chmurach,
Myśląc, czemu wielkanocne
Jajka niesie zwykła kura?
lecz niedługo siedział solo,
Bo nadjechał na „Junaku”
Jeden znany ornitolog
Co rozumiał mowę ptaków.
Zaraz kurę zaczął badać
I przełamał jej opory:
– Proszę prędko odpowiadać
Skąd się wzięły te kolory?
Tak ją spytał w ciemnej sieni
Gdzie zapędził ją z podwórka,
A ta kura się rumieni
I w zmieszaniu skubie piórka,
Lecz pytana bez litości
Rzekła: – Serca mi nie rańcie…
To poniekąd grzech młodości
I wspomnienie po bażancie…
Był tu jeden taki bażant,
Kolorowy niby tęcza…
Cóż… dziewczętom się to zdarza,
Niech już pan mnie nie zamęcza…
I skłoniła się na progu
I pobiegła skubać kwiaty…
A na płocie zapiał kogut.
Bardzo dziwny. Bo rogaty…
powrót

Mała zagwozdka historyczna

Smutnej pamięci dziadek naszego bohatera
Królowi Karolowi Szwedzkiemu towarzyszył w Prusach i Warmii,
Zaś tata bohatera był to dość znany generał
A potem nawet feldcechmistrz wrogiej, austriackiej armii.
Prababcia była Włoszką, nosiła nazwisko Rofranco,
Natomiast z dwóch babek każda szła swoją ścieżką,
Bo jedna była Litwinką, druga austriacką poddanką,
Atoli po swoim tatusiu Kinskim, w połowie Czeszką.
Bohater nasz się urodził w Wiedniu, przy Herrengasse.
Ochrzczony został natychmiast w pobliskiej Schottenkirche,
I poszedł z tym całym bagażem na swoją życiową trasę
Na której go spotkały co krok przeżycia nieliche.
Wsławił się w damskich sypialniach i na bitewnych polach
Z bagnetem w ręku żołnierzy własnym przykładem krzepił,
I wszedł na karty historii jako typowy Polak.
A zginął w błotnistej Elsterze. A zwano go „książę Pepi”.
powrót

Mały geograf

Holender jest duży, różowy, mieszka najczęściej w wiatrakach,
Holenderka chodzi w czepku oraz w drewnianych chodakach.
Oboje budują tamy, oboje są ckliwi i czuli
Więc czasem w tulipanach pani pana przy tamie tuli.
|Szkot bardzo wszystko oszczędza więc chodzi w żoninej spódnicy
Podrywacz nieraz się myli w tej Szkocji na ulicy…
Szkot wieczorami Szkotce grywa oszczędnie na kobzie,
A Szkotka spytana jak się bawi, mówi oszczędnie „dobzie”!
|Monaco jest maciupeńkie, ale się bardzo opłaca,
Bo jest tam ruletka, plaża i jedna artystka Graca.
Jej mąż nazywa się Reiner, ma baczki jak jaki Romeo,
I długo nie mógł mieć dzieci ale mu już minęło.
|Szwajcar je ser szwajcarski, robi zegarki „Cyma”,
Zarabia na turystach, jak tylko przyjdzie zima.
Ewentualnie z kuszą po szczytach alpejskich lata.
My mamy Putramenta, a oni to znów Buerenmatta…
|Liberyjczyk chodzi w liberii uszytej z barwnej draperii.
Pieśń „O du lieber Augustin” jest chyba hymnem liberii…
Liberyjka jest liberalna, lecz mąż jest zazdrosny jak tygrys,
Więc jakby kogoś z nią złapał, To by z niego zrobił ex lybrys…
|Madagaskarczyk jest strasznie dziki, nie wie co gaz a co prąd,
Jak go nie zeżre krokodyl, to i tak umrze na trąd.
Madagaskarka jest czarna i wcale się nie ubiera.
Dzieci na Madagaskarze są na ogół podobne do Arkadego Fiedlera.
|Panamczyk nie nosi panamy, bo ją uważa za banał
Poza tym jest zawsze skrzywiony, bo tuż pod nosem ma kanał.
Gdy o wspomnienia z Panamy kobietę zapytać chcemy,
To zwykle nam odpowiada: – z Panamy? Ale z któremy?
|Turek ma wielki harem, skąd słychać okrzyki hu-ha,
Turek umie zrobić kawę, sorbety i eunucha,
Turczynka w gęsty czarczaf jest owinięta wiecznie,
Bo Allach twarz kazał zasłaniać. A resztę niekoniecznie…
|Abisyńczyk jada na obiad małpy duszone w kaktusach,
Uprawia strusie jaja i strasznie kocha Negusa.
Lecz jeśli Abisyniątko dostanie trójkę z minusem,
To Abisyńczyk Abisyniątko nazywa wtedy nygusem.
|Pigmej ma wszystko malutkie i to jest jego troską.
Do każdego Pigmeja podobno dodają bezpłatnie mikroskop.
Żony Pigmejów są przez to dość często bliskie szału,
A jeden Pigmej ujrzawszy naszą Marysię, od razu dostał zawału…
|Australijczyk nie słucha radia, nie pasjonuje się tangiem,
Tylko w kangury i strusie wciąż rzuca bumerangiem.
Jak się po takim rzucie nie schowa do zagajnika,
To potem w Australii odbywa się pogrzeb Australijczyka…
|Bułgar to też słowianin, choć bardziej od nas czarny,
Żeby mu sprawić przyjemność, jeździmy często do Warny
I każdy jakiś kożuszek przywieźć się stamtąd stara
Żeby się Bułgar nie przegrzał, bo my kochamy Bułgara!!!
|Eskimos chodzi w futrach, jeździ na psie lub foce,
Dnie tam trwają pół roku, a drugie pół roku noce.
Więc noc poślubna u nich bywa najdłuższa na świecie.
Ale wy się państwo nie cieszcie, i tak tam nie pojedziecie!
|Szwed jest niezwykle zimny, hoduje renifery,
Osiąga temperaturę najwyżej trzydzieści sześć cztery.
Jak mówić mu o miłości, to on powiada „Co proszę?”
Dlatego Anita Ekberg woli mieszkać we Włoszech…
|Mongoł w swej jurcie swetry z wielbłądzej sierści robi.
Ma wystające kości, kocha pustynię Gobi,
Dawniej był ciemny, a teraz kształci w uczelni umysł.
A jak wydoi kobyłę to to się nazywa kumys.
|Grek jeszcze ciągle wierzy w swoich Apollów i Zeusów,
Zajada tłuste śliwki i śpiewa „Dzieci Pireusu”,
Sprzedaje Amerykanom zabytki po dziesięć deka,
Lecz nie potrafi tak świetnie jak Polak udawać Greka!
Z cyklu: Bajeczki Babci Pimpusiowej
Raz do koguta z krzykiem przybiegły kurczaki:
– Tata, lis porwał mamę i wlecze ją w krzaki!
Kogut tak się śmiać zaczął, że aż wpadł do ścieku:
– Widać, że moja stara jest jeszcze na fleku!
powrót

Mały historyk

Narrator: W trosce o uświadomienie najmłodszego pokolenia, i w  chwalebnej dążności do naśladowania niektórych naszych literatów, co to nie wahają się zniżyć do poziomu dzieci i ponapisywać dla nich różne takie, a przy okazji zarobić parę złotych, także i my zdecydowaliśmy się publikować cykl popularnych wykładów historycznych o łatwo przystępnej, a zarazem wzruszającej formie. Dziś kilka źródłowych wiadomości o Leszku Białym!
Leszek Biały jak był mały,
To był dosyć przemądrzały.
Lecz go spotkał cios straszliwy:
Zmarł Kazimierz Sprawiedliwy
Czyli tego Leszka tatko,
A Leszek się został z matką.
Miała na imię Helena
I była niezła gangrena –
Ledwie mąż się schował w grobie –
Ta już chłopa szuka sobie!
Zwłaszcza niejaki Goworek
Wyzwalał w niej ten motorek,
Wciąż chodziła z tym Goworkiem,
Nazywała go kaczorkiem,
Karmiła słodyczami,
Aż Leszek zgrzytał ząbkami,
I takie go żarły smutki
Że aż się zrobił siwiutki,
A inne dzieci wołały:
– O, o! Jaki Leszek biały!
Wtedy on się cały zmieniał
I na twarzyczce czerwieniał,
I był w czerwieni i w bieli,
Aż go za chorągiew wzięli,
Mieli go wywiesić właśnie,
A on nagle jak nie wrzaśnie!
Dopiero jeden Bździbździkiewicz
Powiada: – Taż to królewicz!
Dalej więc gromadą całą
Pytać co się księciu stało?
A on im prawdę wyłuszcza,
Że mamusia mu się puszcza!
Rycerstwo szablami macha:
Dawać no tu tego gacha!
Gdzie ten lubieżnik Goworek?
Wsadzimy my jemu korek!
Mieczem, kopią go połechcem!
Lecz królewicz rzekł: – Ja nie chcem!
[Podsmażymy go na ruszcie!
Lecz królewicz rzekł: – Nie ruszcie!]
Nie będę szkodził matusi,
Niech se z nim żyje, jak musi!
Tutaj wyszedł fakt fatalny,
Że Leszek jest nienormalny,
Bo każdy inny monarcha
Zarżnął by takiego parcha,
Zarządził wybicie oczek,
Przynajmniej uszkodził kroczek,
I w ogóle wygnał z kraju,
Jak wtedy było w zwyczaju.
A Leszek był zbyt łaskawy,
Bo wyjechał do Gąsawy,
Gdzie już prawie nieustannie
Dnie i noce spędzał w wannie,
Podważając wiarę ludu,
Że jeszcze nikt nie zmarł z brudu.
Aż jego wuj, Świętopełek,
Wziął sznurek, zrobił węzełek,
Wszedł z tym sznurem do łazienki,
I skrócił Leszkowi męki:
Dusiu-dusiu, i po wrzasku…
Trzeba ci było, głuptasku?
powrót

Mamo daj mi setkę

Mamo proszę cię daj mi setkę
Mamo daj mi ja proszę cię,
Nie na karty, nie na ruletkę,
Na fistaszki ja wydać chcę!
|Mamo ja tak lubię fistaszki,
Jak fistaszki zwęszę to cześć!
Nie chcę babki, forsy i flaszki,
Chcę fistaszki bez przerwy jeść!
|Mamo nie każ mi szukać żony,
Cóż przy żonie byłby wart świat?
Byłbym przy niej wciąż zatrudniony,
Kiedy bym swe fistaszki jadł?
|Na gitarze ci mamo pogram,
Życie nasze się zmieni w raj,
Gdy fistaszków kupię kilogram
Tylko setkę mi mamo daj!
powrót

Manneken-Pis

Stoją sobie od Bugu do Nysy
Smutne, polskie Manneken-Pisy,
Co powstały z powodów paru:
powód pierwszy – brak pisuarów.
Powód drugi – to nadmiar piwa,
Więc co drugi Manneken się kiwa.
Powód trzeci niska kultura:
Można nawet za drzwiami biura…
Czwarty powód – to wciąż ta sama
Stara, polska autoreklama:
– Niechże w podziw wpadną cudzoziemcy,
A szczególnie Czesi i Niemcy!
Niemcy? Może. Lecz czasem w podróży
Kraj nasz zwiedza przygodny Murzyn,
Zaraz łza mu wypływa spod powiek:
– Biedna, biedna ta biała człowiek…
Czwarta z przyczyn także jest prosta –
Stare hasło „Zastaw się, a postaw!”
Owszem, postaw, ale – jeśli łaska –
Zgodnie z hasłem czymś się przedtem zastaw…
Świat potępia ich, albo wyśmiewa,
Lub narzeka że przez nich schną drzewa,
Ale mnie oni cieszą nad wyraz,
Bo mnie przestał straszyć pewien wyraz,
Co myślałem że jest z ekonomii,
A poznałem że on z anatomii!
Oto dzięki wam, Manneken-Pisi
Wiem co znaczy słowo „tumiwisizm”…!
powrót

Marsz sytych kobiet według Kanta

1:
Wędrując nocką ciemną
Czuję się bardzo przyjemnie.
Bo niebo gwiaździste nade mną
A prawo moralne we mnie!
|2:
Ja też to czuję czasami!
|1:
Więc zaśpiewajmy wraz!
|razem:
Niebo gwiaździste nad nami,
Prawo moralne w nas!
|2:
Maszerujemy sobie,
Krok nasz jest równy i dziarski,
Żaden głodowy marsz kobiet,
Czyli Korcza z Młynarskim!
|1:
My rozstajami, polami,
Przez zioła, sioła i las –
|razem:
Niebo gwiaździste nad nami,
Prawo moralne w nas!
|1:
Śmieje się do nas fasola,
Tyka w patykach patyczak,
Nie dla nas wizyty Kohla,
Nie dla nas Płócienniczak!
|2:
Ruszaj no Mańka nogami,
Byle na biwak i w gaz!
|razem:
Niebo gwiaździste nad nami,
Prawo moralne w nas!
|2:
Wisi nam Wschodnia Europa,
I całe Er-Wu-Pe-Gie!
|1:
Małorolnego chłopa
Kopniemy z radością w de!
2:
A co z zachodnimi krajami?
|1:
Zachodnie też mogą nas!
|razem:
Niebo gwiaździste nad nami,
Prawo moralne w nas!
|1:
Łączą się proletariusze…
|2:
Proszę zaczekać, już łączę!
|1:
Na chwilę w krzaki muszę…
|2:
Uważaj, nie siądź na kłącze!
|1:
Zresztą niech łączą się sami,
Nie dla nas walka klas!
|razem:
Niebo gwiaździste nad nami,
Prawo moralne
Prawo moralne
Prawo moralne w nas!
Raz…
Raz…
Raz…
Raz…
powrót

Marzenia

Kiedy piechur zmęczony przykuca,
Marzy sobie o jedwabnych onucach,
Żeby były śliskie i wygodne,
Eleganckie, a przy tym chłodne…
Chłop ubogi z dalekiego powiatu
Często myśli o siermiędze z brokatu,
Żeby podziw dla całej parafii,
Wszyscy jękną, a wójta szlag trafi.
Ksiądz Chudzielak, chudy i ponury,
Chciałby myckę mieć z krwawej purpury.
I akurat przyjeżdża sufragan
I się robi pieroński bałagan…
Doktor Dziobak, gdy zasypia zmęczony,
To mu skalpel się śni pozłocony
I zazdrosna mina prymariusza,
Który wąsem z irytacją rusza.
Kelner Pućko rozmyśla po cichu
O dwunastu inspektorach PIH-u,
Jak przynoszą jemu paprykarze,
A on mówi do nich: – A ja zważę!
Duma muzyk, który wali w bębny,
Że zrobiono mu koncert odrębny
I przychodzą Oj strach z Rubinsteinem,
I dziękują, że to takie nadzwyczajne.
A ja jestem sobie facet oddzielny,
Mnie się widzi redaktor naczelny,
Jak ma całkiem inną posadę
I ułożyć musi balladę,
A ja mu, broń Boże, nie zatwierdzam
Ani się na niego nie rozsierdzam,
Tylko z boczku się przyglądam zwyczajnie…
Niby taki drobiazg, a jak fajnie!!!
powrót

Marzenie wiosenne

O czym marzy co roku wiosną
Pan stworzenia, postępu chorąży?
Jakie w nim dylematy rosną,
Co nurtuje go? Co go drąży?
Czy kariera mu widzi się wielka
W dyplomacji, że jest konsulem
W szapoklaku, fraku i szelkach,
Że angielski zna, i że wogóle…?
Czy też duma że jest naukowcem
Co wynalazł gazowy skobel
Albo z krową skrzyżował owcę,
I ktoś dzwoni: – Hallo! Tu Nobel!
Może sobie w myślach przedstawia
Że się wybił, że obniżył koszta,
Lub że dostał Nagrodę Wrocławia
Za sam wygląd i za całokształt?
Że jest bardzo znanym chirurgiem
Ma nóż, kleszcze i inne kawałki
I że jedzie własnym wartburgiem
Ministrowi wyrżnąć migdałki?
Albo może że Samosierra,
Że kartacze stadami, jak ptaki,
A on, prawdaż, jako generał,
A on, prawdaż: – Za mną, chłopaki!
Czy rakieta ewewntualnie,
Gra orkiestra, w słońcu kosmodrom,
Ktoś przemawia doń pryncypialnie
Ciut od rzeczy, żeśwa nad Odrą?
Względnie saloon, banda przy barze,
A barmana właśnie zabito,
A on wchodzi, i patrzy im w twarze
A w kaburze ma taaaakie kopyto…
Gdy zapytać, to każdy opowie
Jakieś szczytne-ambitne łamańce,
Ale mówiąc między nami, panowie,
To na wiosnę każdy marzy o Mańce…
powrót

Marzenie o córce majora

Ach, chciałbym się, chciałbym ożenić z córką starego majora
I żeby miała na imię Eulalia, Rozalia lub Flora,
I żebyśmy mogli we trójkę siadać wieczorem przy świecach,
A major by gadał kawały i czasem mnie klepał po plecach,
Wybuchałby dziarskim śmiechem i wołał: – Dobre, co, synku?
…aha, i jeszcze koniecznie musi być w stanie spoczynku,
Ten major, nie jego córka, bo córka powinna być krwista,
Przy kości, zdrowa, różowa i do przesady czysta,
I umieć dobrze gotować, i smażyć sznycle, kotlety,
Grochówki, sosy, bigosy i inne żołnierskie konkrety.
Zjadając je słuchałbym gadek o różnych podchodach, atakach,
Rąbaniu szablami po palcach, ciąganiu za uszy po krzakach,
Troczeniu jeńców do siodeł, dawaniu ognia z armat
Przez figle, właśnie w momencie, gdy w lufę zaglądał kamrat,
O licznych wojennych romansach, które się w marszu wiodło
Przy wtórze wytwornych zaproszeń: – Maryśka, wskocz mi na siodło!
Skończywszy opowiadanie, mój teść by sięgał na półkę
Po pistolety, by zagrać – jak co wieczora – w kukułkę,
I dom by trząsł się od śmiechu, od huku aż do rozpuku,
Przy wtórze dziarskich okrzyków: – Tu jestem, teściuniu, a kuku!
Następnie, sprzątnąwszy gruzy i połamane krzesła,
Wszyscy przyjemnie zmęczeni poszliby trochę się przespać,
I leżąc przy swojej żonie ubranej w koszulę do kostek
Radowałbym się, że życie mam zdrowe, miłe i proste,
A potem wstałbym i poszedł do izby, gdzie na kanapie
Czerstwy i dzielny teść – major – głośno i pięknie chrapie,
I podziękowałbym Bogu za znak łaski całkiem oczywisty,
Że nie jestem wynędzniałym zięciem nerwowego intelektualisty.
powrót

Mazur urwisowski I

Obsypało śniegiem krzaki
Sopel sobie wisi,
A Jaś sadzi koperczaki
Do pięknej Marysi!
Sadzi dziarsko i radośnie
Koperczaków szereg,
Kiedy Maryś w nie obrośnie –
Będziem mieć koperek!
Hop dziś przy stodole,
Pecunia non olet!
W górach wali dym na hali
Niby wulkan wielki,
Toż to Piotr cholewki smali
Do niejakiej Felki,
A że iskry idą z dziewki
I krzyk: – Ty urwisie!
A Piotr smali swe cholewki
Póki Felka tli się!
Hop dziś dziś, przy stodole,
Pecunia non olet!
Zagdakała w gąszczu kura,
Sypnęło się kwiecie,
Kaśka robi koło pióra
Jednemu poecie!
Zaś poeta rzekł wesoło
I z dezynwolturą:
– Rób mi rób Kasieńkok o ł o,
Byle nie na pióro
Hop dziś dziś, przy stodole,
Pecunia non olet!
Nieopodal tuż przy młynie
Gdzie zagon rzepaku,
Podkłada Henio świnię
Rodzinie Dreptaków.
– Będzie fajnie, będzie piknie!
Powiada z nadzieją:
– Świnia kwiknie, Dreptak fiknie,
Ludzie się uśmieją!
Hop dziś dziś dziś, przy stodole,
Pecunia non olet!
powrót

Mądrość

Oto już gwiazdka świeci,
Wnet aniołek przyleci
W bielutkiej kombinacji
By przynieść upominki
Dla przezacnej rodzinki
Zebranej przy kolacji.
Czeka tatko wraz z matką
Oraz z dziatek gromadką,
W świątecznej atmosferze,
Każdy nadstawia uszy
By usłyszeć, czy w głuszy
Szemrze anielskie pierze…
A wtem dzwonek zadzwonił,
Tatko jak stał – pogonił
Pod choinkę tak raźnie,
Że gwizdnął się w gipsaturkę
I wybił górną czwórkę
I mówił coś niewyraźnie
Lecz za to po łacinie
Przy całej swej rodzinie
Nie wyłączając sprzątaczki,
A potem – repertuar
Skończywszy – jak jaguar
Skoczył rozwijać paczki
Ot, już papier szeleści,
każdy paczuszkę pieści,
Aż wreszcie jedna z córek
Jak się dobrze zaparła,
To w połowie przeżarła
Czyli raczej przegryzła sznurek.
I wnet z opakowania,
Wypadł dyplom uznania
Różne esy-floresy dokoła,
A zawierał zachęty
Pochwały, oraz święty
Podpis tego dobrego anioła…
Reszta dzieci wraz z mamą
Też dostało to samo,
Wszyscy w rękach trzymali dyplomy,
Patrząc na ojca, który
Przżynał właśnie sznury,
Przerżnął, spojrzał i zawył z oskomy
Bo w paczuszce bidaka
Była jakaś odznaka,
Jakiś order czy medal na szarfie
I notka załączona
Że posiadacz – gdy skona –
To ma prawo grać w raju na harfie.
Strach mówić, jakie aluzje
Tatuś robił, jak fuzję
Swą myśliwską zdjął z kołka,
Jak strzelał, się odgrażał
Oraz jak się wyrażał
Pod adresem dobrego aniołka,
Jak go po dłuższej chwili
jakoś uspokoili,
Jak tę strzelbę wyjęli mu z ręki,
jak ochłonął do rana,
I jak padł na kolana
Aby złożyć na prezent ów dzięki,
Potem wstał, spodnie strzepnął,
Uśmiechnął się i szepnął
– Morda w kubeł, ani słowa!
Jak się obrazi to może
Za rok wydymać nas gorzej…
…i w tym była wielka mądrość ludowa!
powrót

Meta

Pod chmurami czarnymi, brzemiennymi od grzmotów
Naprzeciwko wichrowi co przechodniów z nów wali,
Mały, blady producent gwizdków i sukinkotów
Idzie, w palto przewiewne spowinięty, i w szalik.
Grzmią wokoło pioruny jak armatnie wystrzały,
Stado żubrów nadciąga, tygrys pręży się w gniewie,
Świat jest taki ogromny, a producent tak mały
Że powinien zapłakać, lecz nie płacze, bo nie wie.
Oceany huczące, i wulkany dymiące,
Stada rakiet gwiżdżące koło głowy i uszu…
Idzie mały producent, trzyma synka za rączkę,
Synek trzyma niedźwiadka a niedźwiadek jest z pluszu.
Miną wichry i chmury, oceanów obszary
Pozostaną za nimi, i piorunów blask zgaśnie,
Będzie wieczór spokojny, miękki, ciepły i szary,
I przystanie producent i wyszepce: – Tu właśnie…
A to będzie niewiele, a to będzie na krótko,
A to będą dwa drzewa, jakiejś łąki kawałek,
Rzeczka z mostkiem, a mostek z przywiązaną doń łódką,
Wszystko blade, zamglone, nierealne i małe…
Przed płóciennym namiotem błyśnie wątłe ognisko,
Synek siądzie opodal ze swym misiem w objęciach,
A producent pomyśli że to właśnie jest wszystko,
I upadnie na trawę płacząc z bólu i szczęścia…
powrót

Metamorfoza

Na zebraniu związku literatów
Gdy dyskusja trwała właśnie szczera
Nad jednym z prześlicznych, epickich poematów,
Nagle zagdakał licznik Geigera!
Zaraz zrobił się na sali bałagan,
Ktoś zajęczał: O Panno przeczysta!
A przewodniczący wykrzyknął: – Uwaga!
Koledzy! Między nami musi być turpista!
Tu wyjaśnił po detalu detal
Że turpista to jest taka pluskwa
(bo trudno powiedzieć że poeta)
Co to pisuje różne paskudztwa,
I że takie rozmaite bubki
Piszą często jak wieść gminna niesie
NA ten przykład „Odę do kupki”,
Lub powiedzmy – sonet o sedesie…
Nastrój zrobił się więc ponury,
Jeden drugiemu podejrzliwie patrzył w oczy,
A prezes wołał: – No który to, który?
Niech no ja się dorwę do swołoczy!
A wtem wszyscy oczy wytrzeszczyli
Bo wypadek wydarzył się rzadki:
Z miejsca podniósł się Dreptak Bazyli,
Doskonały poeta co dotychczas opisywał kwiatki!
Wstał, podrapał się wstydliwie za uchem:
– Ja – powiada – jestem tym świntuchem…
Rzeczywiście, pobłądziłem srodze
I zupełnie zeszedłem na manowce,
Pisząc Rapsod o brudnej nodze
Jednego Rosołowskiego Zyzia,
Taka mi się wydarzyła wpadka,
Bijcie bracia! – tu nadstawił zadka…
Zaraz wszyscy na niego wsiedli,
Każdy życzliwie krytykować się starał,
I w krótkich abcugach mu dowiedli
Że jest szwagrem Czang-Kai-Szeka i zięciem Salazara,
Że ma w Hondurasie bogatego syna
I że raz pobił Murzyna.
A Dreptak bije się w piersi i w okolice wątroby
I mówi że wszystko racja, ale od dzieciństwa
Miał już takie dziwne hobby,
Że po płotach pisał różne świństwa
I że to mu zostało i że jest cały w nerwach,
Ale nie może przerwać…
Zasmucili się zebrani okropnie,
Naradzali się dłuższy czas szeptem,
Aż tu prezes jak się z miejsca kopnie:
– Mam – powiada – genialną receptę!!!
Jak Dreptaka to aż tak nurtuje,
Jeśli taka w nim drzemie natura,
To niech Dreptak wierszem opisuje
Świństwa w różnych sklepach tudzież w biurach
Że na przykład tu zrobiono manko,
A tam że dyrektor się prowadzi z barmanką!
Dreptak zalał się ze szczęścia łzami,
Jak prezesa za nogi nie ściśnie,
A prezes go nazwał „mon ami”
(bo znal język czeski w mowie i na piśmie).
I teraz Dreptak Bazyli pisze krytyki sążniste,
I ma nawet dostać nagrodę powiatową.
Można, można wychować pozytywnego turpistę,
Trzeba tylko trochę ruszyć głową!!!
powrót

Metoda

Bawiąc na wczasach w Kudowie, Jan Dreptak kiedyś z wieczora
Napisał list z obelgami do swego dyrektora.
Chłostał go szczerze i ostro, smagał ironii biczem,
Nazywał go lizusem oraz karierowiczem,
I koniunkturalistą tudzież okazem drania
I dużym specjalistą od antyszambrowania,
I podpisał się u dołu bardzo wyraźnie „Jan Dreptak”
Zaadresował kopertę i wyszedł z tym listem na deptak.
Traf chciał, że momentalnie spotkał na skraju chodnika
Swojego kumpla z biura, Floriana Samotraczyka,
A tamten się bardzo ucieszył kiedy Dreptaka zobaczył,
– Cześć Dreptak! – zawołał do niego, a Dreptak: – Cześć
Samotraczyk!
I pogadali przez chwilę, stojąc swobodnie przy drodze
– No, poderwałeś coś stary? I owszem. Ścięgno w nodze.
Pośmiali się, poszturchali (jak zwykle biuraliści)
– Ty dokąd? – zapytał Florian – Do skrzynki, wrzucić liścik…
– Do żony? Nie, do dyrekcji. Do dyra mówiąc ściśle.
Właśnie mu napisałem co o nim właściwie myślę…
Samotraczyk osłupiał z wrażenia, otworzył japę jak ryba…
– I… wrzucisz to serio do skrzynki…?
– Czy wrzucę? Mowa! No chyba!!!
A Dreptak, stary wyjadacz, niegłupi był oczywiście,
Zupełnie mu wystarczyło że wyżył się w tym liście,
Chciał tylko nim zabłysnąć, a potem do domu wrócić,
I podrzeć to pismo na strzępki i spalić albo wyrzucić,
Tak jak w nowelce Dygata. Ale się nadział na haczyk,
Bo mu się nagle z pomocą wmeldował Samotraczyk,
I koleżeńską przysługę zaczął traktować zbyt ściśle:
– O, tam jest – powiada – skrzynka, ja ci to zaraz wyślę!!!
Tu hyc! Pochwycił kopertę, podbiegł, i – co za potwór! –
Wpakował ją jednym ruchem w pocztowej skrzynki otwór…
Jan Dreptak pobladł jak ściana… oparł się o kiosk Ruchu…
Ale przytomnie wyszeptał: – Dziękuję ci… stary druhu…
Zaś kiedy tamten odszedł, Jan, nie zważając na mękę,
Wpakował z największym trudem do wąskiej dziury rękę…
Chciał list uchwycić, nie zdołał… wyszeptał: – Boże nie mogę..
Trzeba się nogą zaprzeć… tu wsadził do skrzynki nogę.
Co widząc nabrał otuchy! Spłaszczył się cały jak taca!
Czołga się… włazi po trochę… brzuszek, i pupka i glaca…
Zapalił wewnątrz zapałkę, zaczął przerzucać listy…
Już ma!!! Już wypełzł ze środka na podobieństwo glisty!
Zeskoczył na chodnik… stanął, dech złapał, otrzepał płaszczyk
I mruknął: – Mówcie co chcecie, a dobrze jest umieć się spłaszczyć!
powrót

Mezalians

Ot zamieszanie i panika,
Mać płacze, tato się uskarża:
Syn wysokiego urzędnika
Kocha się w córce badylarza!
Ba, żebyż to się kochał ino,
Nikt by mu nie rzekł nic w tym względzie,
Lecz on, stanąwszy przed rodziną
Oświadczył, że się żenić będzie!
Wuj ta aż wychlał ćwiartkę ginu,
Babcia to siadła aż w sałatkę,
Zoś ojciec jęknął: – Sukinsynu!
(niechcący obrażając matkę),
Następnie usiadł na wersalce,
Wziął tego syna na kolana,
I zaczął o klasowej walce
Mu mówić, o drobnomieszczanach,
Wprost z ust mu wytryskało złoto,
Gdy tak dowodził i basował,
Żeśmy nie o to, i nie po to,
Żeby ten syn się deklasował!
O naszych wspomniał mu sukcesach,
Omówił system gospodarczy,
Że coraz lepiej jest w GS-ach
I że Tarnobrzeg to aż warczy!
Wtem – na kulturę mu skręciło,
Więc dolejże wysnuwać wnioski:
– Tak fajnie jeszcze nam nie było,
Naraz i Niemem, i Żukrowski!
Tu, sądząc, że się syn już zmienił,
Pogłaskał go i spytał rzewnie:
– No i co? Czy się będziesz żenił?
Syn ziewnął, po czym rzekł.- No pewnie!
– Zdrajco! Więc nic cię nie obchodzi
Turoszów, Lubiń i Legnica?
– Obchodzi… – odparł grzecznie młodzik –
Ale z tej Kaśki jest fest szpryca…
Ojciec się jeszcze chwilę dąsał,
Spoglądał po zemdlonych ciociach,
Aż mruknął, podkręcają wąsa:
– Hm… szpryca, a wierząca chociaż?
powrót

Męczeństwo Kurkowiaka

Na miedzy, za wiatrakiem
Gdy noc zapadła dżdżysta,
Kurkowiak z Fabisiakiem
Spotkali ancychrysta.
Ancychryst był pci żeńskiej,
W odzieży był szatańskiej,
Urody był diabelskiej
A postawy był pańskiej,
Światopogląd miał letki,
Nie był bynajmniej płaski,
Brakowało mu hetki,
Pętelki i zatrzaski,
Nie wierzył w świętą Klarę
I świętego Anzelma,
I w innych świętych parę,
I w ogóle był szelma.
Mówił że tak dla zdrowia
Na miedzy sobie przysiadł,
Więc osłupiał Kurkowiak,
Więc zbaraniał Fabisiak,
I wprost nie byli w stanie
Podjąć żadnej decyzji
Czy dać znać do plebanii,
Czy może do milicji?
Kurkowiak, bardziej cwany
Chciał sprawdzić w sposób chytry
Z czego jest zbudowany
Taki dany ancychryst?
Lecz że już był wiekowy
Więc niewiele potrafił,
Zrobił się fioletowy
I zaraz szlag go trafił,
I wszystkich tak przeraził,
Że – gdy już był pogrzebion –
Nawet ksiądz się wyraził
Że to zarządzenie niebios,
Odtąd w zimie i w lecie
Coś huka w ciemnym gaju…
To inni, zacni kmiecie
Ancychrysta szukają,
Co był zły, miał płeć żeńską,
I w powietrzu się rozwiał,
Bo też chcą śmierć męczeńską
Ponieść…
Tak jak Kurkowiak!
powrót

Miękkie lądowanie

Raz jeden naukowiec zaczął czynić starania
By opanować system miękkiego lądowania
Na księżycu, więc do międzygwiezdnej maszyny
Wmontował specjalne sprężyny
Z fabryki specjalnych tapczanów i zawiasy
A na nich amortyzator najwyższej krajowej klasy
Z fabryki motocykli, a przód statku z dumą
Wyłożył najnowszą polską mikrogumą,
A po skończeniu całej tej żmudnej roboty
Postanowił odbyć próbne loty.
Oto start! Gra orkiestra ogniste bolero,
I słychać głos startera: – Trzy..dwa..jeden..zero!
Tu huknęło straszliwie a wielka rakieta
Wzbiła się tak wysoko, że wyglądała na peta,
A potem zaczęła spadać wiedziona pewną ręką,
– Patrzecie – wrzasnęli wszyscy – jak zaraz siądzie
miękko!
Aż tutaj jak nie rąbnie, jak straszliwie nie rypnie,
Jak się w całym mieście szkło z okien nie sypnie,
Jak nie zasunie w ziemię z tak potężną siłą,
Że otwór na trzy tysiące metrów w głąb wybiło,
A z otworu siknęła śliczna, wyborowa
Czarna i tłusta ropa naftowa!
I jęła się wydobyć w tak kolosalnej ilości,
Że Rumuni i Arabowie wszyscy pobledli ze złości,
A naukowiec zginął, tym niemniej jego landszafty
Powywieszano wszędzie, jako odkrywcy nafty,
I tylko jeden Dreptak usiłował taką myśl rozwijać
Że ten profesor wcale się nie chciał w ziemię wbijać,
I że się wbił przypadkiem, lecz wszyscy w krzyk:
– Łolaboga!
Nie pozwolimy znieważać pamięci ropologa!
I zaraz udowodniono, że właśnie do tego dążył
I że ku głębi ziemi już od dzieciństwa ciążył
I temu Dreptakowi zamknęli gębę jak skoblem!
…bo u nas dorobić teorię do faktów – to żaden problem!
powrót

Migawki

Jeśliby Kohn niejaki, dziarski niczym rumak
Uwodził słynną gwiazdę, panią Ymę Sumac –
Bezskutecznie atoli, więc śpiewaczka dumę
I wzgardę okazując, poszła by na sumę,
A po powrocie mąż by bardzo cierpkim tonem
Wyrzucał, że zadała się z tym całym Kohnem,
Rzekła by przecinając dalszy ciąg dramatu:
– Sumac sama na sumie, Kohn non consumatum!
|Jeśliby kupiec – oszust, cwany jak cholera
Sprzedał Murzynom starą maszynę Singera
Mówiąc, że to jest bożek, poczem biedne plemię
Maszynę, by wielbiło, padając na ziemię,
I ktoś by się zapytał tego sukunsyna
– Co to jest? – Ów by odparł: – Deus ex machina…
|Jeśliby jakaś Bella, prawniczka z zawodu
Przez intrygi wznieciła waśnie dwóch narodów
I wojnę, to prawnicy wnet by powiedzieli
– To najbardziej typowy w świecie casus Belli!
|Gdyby na jakiejś tamie wylądował gładko
Mat marynarki, razem ze swym zacnym tatką
Opakowanym w matę, krzyk by podniosła rebiata:
– Tam tama, mata, mat i tata mata!
|Tymoteusz Kasprowicz gdyby łowił karpie
W Karpaczu, i się potknął i zjechał po skarpie
I karp zjadł go, a Karpacz by na karpia krzyczał
Miałby gdzieś Karpacz karpia, a karp – Kasprowicza.
|Gdyby się Ścibor-Rylski posprzeczał z Jeremim
Przyborą, i ten w borze przybił go do ziemi
Bormaszynką, to wrzawa byłaby dość spora…
Boże! W borze borował Przybora Ścibora!!!
|Jeżeli by Kotowicz Waldemar miał kotka
Imieniem Otto, który wlazł by na kiosk „totka”,
To belfer-polonista by dzieciom wyliczał:
– To „toto”, a to Otto, kotek Kotowicza!
powrót

Mini-pech

Jakże smutny los dziewuszki,
Ciągle tylko marznę w nóżki,
A szczególnie w udko,
Bo już kiedy byłam mała,
To mnie mama ubierała
Niesłychanie krótko…
|Czy was to nie martwi, czy was to nie wkurza,
Żeby biedne dziecko tak marzło w odnóża?
Wicher harce czyni, a ja noszę mini,
Zimno jest Jadwini, jejku jej!
|Mówili mi, że dla dziecka
To jest odpowiednia kiecka,
Że to mnie upiększa,
Że dostanę dłuższe suknie
I jak będę większa…
|O jakże mi przykro, o jakże mi szkoda,
Nim wydoroślałam – skróciła się moda,
Od Bieszczad do Gdyni wszyscy noszą mini,
Według nowej linii, jejku jej!
|W mini dzieci i podlotki,
W mini chodzą moje ciotki
Ta grubsza i chudsza,
Im jest starsza która pani,
Tym sukienka mniejsza na niej
I spódniczka krótsza…
|Noszą wszystkie panie króciutkie spódniczki,
Czy mają kończyny chude jak patyczki,
Czy grubsze od dyni – każda lata w mini,
Jak gdzieś w Abisynii, jejku jej!
|Ciągle leje, albo wieje,
Nigdy już się nie zagrzeję,
To zupełnie proste.
Lecz gdy do snu składam głowę,
Marzą mi się barchanowe
Majteczki do kostek…
|Pewnie gdy mieć będę osiemdziesiąt latek,
Też się nie odczepię od tych mini-szmatek,
Pod presją opinii wyjmę je ze skrzyni,
Będę babcia-mini, ye ye ye!!!
powrót

Mistrzostwa świata

Raz w Lozannie względnie w Ałma – Ata
Przy słonecznej pogodzie
Odbyły się mistrzostwa świata
W jeździe figurowej na lodzie.
|Boże, jakież tam pokazywano cuda
Jak tam było wesolutko i fajno,
Jakie krzyki, gdy się komuś udał
Lutz podwójny, lub potrójny Zwienoss.
|A gdy przedstawiciel Japonii Tatamaraka,
Co byt w łyżwiarstwie wyjątkowym majstrem
Wykręcił poczwórnego Karabraka
Zakończonego odtylcowym Wichajstrem.
|I gdy tuż potem wywinął Sakpalto Mortale
I sześć Redebergerów, to się rozległ krzyk
W różnych językach świata: -Brawo, bis, wspaniale!!!
– Splendid!!!
– Bwana Kubwa!!!
– Shynitz!!!
– Semanific!!!
|Następnie sędzia wszystkich z lodowiska wygonił,
Kazał tafle wygładzić i poprosił o ciszę
I powiedział, że teraz wystąpi przedstawiciel Polonii:
Więc rozległy się brawa. Atoli nikt nie wyszedł.
|I dopiero po chwili ktoś brutalnie wypchnął
Z kąta Hali Sportowej wystraszonego faceta.
Facet przejechał sześć metrów, tyłkiem o lód się rypnął
Aż mu binokle spadły. I jęknął: – O reta!!!
|Publiczność zaczęta żądać, żeby gościa dobić
Zamiast się nad nim znęcać,
A sekundant mu szeptał zdenerwowanym głosem, co się powinno robić
Co ujął następująco: – No ślizgaj się pan, panie Dreptak!!!
|Usłyszawszy to Dreptak sztachnął się jakimś petem
Wyciągniętym z kieszeni i wydzielającym smród.
Po czym popisał się tak fantastycznym piruetem,
Że dosłownie jak jakiś świder zaczął się wkręcać w lód.
|Zanim publiczność zdołała krzyknąć: – Hip, hip, hura!!!
Dać mu tytuł mistrzowski i dyplom z różową kokardką!
W lodowisku pozostała wyłącznie głęboka dziura,
Z której dochodził głośny, oddalający się warkot.
|Schwytano więc sekundanta, pytano go co się święci,
A on stał jak ten posąg, co marmurowe ma lica.
Spojrzał na nich z pogardą i rzekł: – No to co, że się wkręcił.
Jakby nie umiał kręcić, to by w ogóle nie wyjechał za granicę.
powrót

Mistrzostwa w chodzie I

Odbywają się mistrzostwa w chodzie,
Trener błaga o przyśpieszenie
Smutny sędzia w starym samochodzie
Dłubiąc w nosie czyta „Odrodzenie”,
Zawodnicy ledwie – ledwie lezą,
Mimo pokrzykiwań kierownictwa,
A patronat nad całą imprezą
Objął woźny z Ministerstwa Leśnictwa,
Bowiem inni dygnitarze odmówili,
Każdy tylko ręce rozkładał
Że jest zajęty w tej chwili,
– Jeszcze żeby – powiadali – olimpiada…
Wy na Wyścig Pokoju nas zaproście
Lub na inną imprezę z ikrą,
A tu tylko kuśtykają goście
I się krzywią, aż spojrzeć przykro…
No i chodzą chodziarze. Deszcz siąpi,
Tłum nie zbiera się na chodniku,
Żadne auto im nie ustąpi,
Nikt nie wzniesie na ich cześć okrzyku,
Nikt napisu nie zawiesi na trasie
Ani flagi, ani żadnej szmatki,
Wynik marszu ukaże się w prasie
Gdzieś za tydzień, w rubryce „Wypadki”,
A na szarej, chudej linii mety
Prócz staruszka-krótkowidza co czas mierzy
Oczekują zawodników ich kobiety
Nieciekawe, w niemodnej odzieży,
Ale każda ze swojego dumna,
Ale każda myśli to samo:
Aby puchar, paskudny jak trumna
Jej mężowi jednogłośnie przyznano.
Więc męczącym dniem i wredną nocą
Trwają te mistrzostwa niepoważne
Nie wiadomo właściwie po co,
Lecz dla kogoś ważne. A więc – ważne!
powrót

Mistrzostwa w chodzie II

Odbywają się mistrzostwa w chodzie,
Maszerują biedni Dreptacy,
Smutny sędzia w starym samochodzie
Dłubiąc w nosie czyta „Głos Pracy”,
Zawodnicy ledwie – ledwie lezą,
Mimo pokrzykiwań kierownictwa,
A patronat nad całą imprezą
Objął woźny z Ministerstwa Leśnictwa,
Bowiem inni dygnitarze odmówili,
Każdy tylko ręce rozkładał
Że jest zajęty w tej chwili,
– Jeszcze żeby – powiadali – olimpiada…
Wy na Wyścig Pokoju nas zaproście
Lub na inną imprezę z ikrą,
A tu tylko kuśtykają goście
I się krzywią, aż spojrzeć przykro…
No i chodzą chodziarze. Deszcz siąpi,
Tłum nie zbiera się na chodniku,
Żadne auto im nie ustąpi,
Nikt nie wzniesie na ich cześć okrzyku,
Nikt napisu nie zawiesi na trasie
Ani flagi, ani żadnej szmatki,
Komunikat ukaże się w prasie
Gdzieś za tydzień, w rubryce „Wypadki”,
A na szarej, chudej linii mety
Prócz staruszka-krótkowidza co czas mierzy
Oczekują zawodników ich kobiety
Nieciekawe, w niemodnej odzieży,
Ale każda ze swojego dumna,
Ale każda myśli to samo:
Aby puchar, paskudny jak trumna
Jej mężowi jednogłośnie przyznano.
Więc męczącym dniem i wredną nocą
Trwają te mistrzostwa niepoważne
Nie wiadomo właściwie po co,
Lecz dla kogoś ważne. A więc – ważne!
powrót

Młodzi gniewni I

1: A do panny Magdaleny
Przyszły cztery angrymeny,
A jak przyszli, zaraz rzekli:
2 i 3: My jesteśmy młodzi wściekli!
1: I zaczęli do dziewczyny
Robić przeokropne miny!
Przestraszyła się kobieta…
4: Czego chłopcy tutaj chceta?
1: Na to oni sobie siedli…
3: My by sobie cóś tak zjedli,
Potem by my też wypilim!
2: …i by my ciebie skrzywdzilim!
3: Więc nam zara wódki nalej!
4: Cacy cacy, a co dalej?
Czy projekty równie duże
Macie też w literaturze?
Jaki jest wasz twórczy program?
2 i 3: My by se wypili sto gram…
1: Na to dziewczę się wkurzyło,
Angrymenów miotłą zbiło,
Bo z takim programem
Byli już u niej nad ranem
Dekadenci i turpiści,
Oraz egzystencjaliści
I realiści krytyczni
I naturaliści liczni,
Tudzież jeszcze inni różni…
4: (b.szybko) Ciekawe, że u nas między tymi wszystkimi kie–
runkami nie można się jakoś dopatrzeć różnic!
powrót

Młodzi gniewni II

1: …a przedwczoraj do Bożeny
2: Jejku jejku jejku!
1: Przyszły cztery angrymeny!
2: Jejku jejku jej!
1: A jak weszli, zaraz rzekli:
2: Jejku jejku jejku!
1: My jesteśmy młodzi wściekli!
2: Jejku jejku jej!
1: I zaczęli do dziewczyny
2: Jejku jejku jejku!
1: Robić przeokropne miny!
2: Jejku jejku jej!
1: Przestraszyła się kobieta…
2: Jejku jejku jejku!
1: Czego – pyta – tutaj chceta?
2: Jejku jejku jej!
1: Na to oni sobie siedli…
2: Jejku jejku jejku!
1: My by sobie coś tak zjedli!
2: Jejku jejku jej!
1: Potem my by też wypili
2: Jejku jejku jejku!
1: I by my ciebie skrzywdzili!
2: Jejku jejku jej!
1: Więc nam zaraz wódki nalej!
2: Jejku jejku jejku!
1: Cacy cacy, a co dalej?
2: Jejku jejku jej?
1: Czy projekty równie duże
2: Jejku jejku jejku!
1: Macie też w literaturze?
2: Jejku jejku jej?
1: Jaki jest wasz twórczy program?
2: Jejku jejku jejku?
1: My by se wypili sto gram,
2: Jejku jejku jej!
1: Na to dziewczę się wkurzyło!
2: Jejku jejku jejku!
1: Angrymenów miotłą zbiło!
2: Jejku jejku jej!
1: Bo z takim samym programem
2: Jejku jejku jejku
1: Byli już u niej nad ranem
Dekadenci i turpiści,
Oraz egzystencjaliści
I realiści krytyczni
I naturaliści liczni,
Tudzież jeszcze inni różni…
Ciekawa rzecz, że u nas między tymi wszystkimi
kierunkami nie można się jakoś dopatrzeć różnic!
powrót

Modlitwa

Fiat uoluntas Tua… sad za oknem płacze
Za szatą złotych liści, za barwą przepychu…
Do Ciebie serce moje stęsknione kołacze.
Chce się skarżyć przez Tobą…
Chce się żalić cicho…
|Fiat uoluntas Tua… zabrałeś mi wszystko,
Ojczyznę, ziemię, mienie, radość i pogodę;
Biedniejszy jestem dzisiaj od tych złotych listków,
Które wiatr zimny uniósł w brudną kałuż wodę.
|Fiat uoluntas Tua… Bądź Twa wola. Panie,
Niech mnie trawy przykryją i liście jesienne,
Tylko niech z Twojej Łaski cud się przedtem stanie,
Niech ujrzę moje Miasto, wolne i promienne…
powrót

Modlitwa do Karola Marksa

(z cytatami z Tuwima i z Konopnickiej)
Panie, pozbyłem się oporów
I wniosek złożyć chcę paniczny:
Zachowaj nas od Nikiforów
W dziedzinach pozaartystycznych.
Niech żyją wolni i szczęśliwi,
Niech rzeźbią lub malują jaja,
Lecz niech naiwny prymitywizm
Po innych pionach się nie szlaja.
Wiem Panie, wiele już zrobiono,
niejeden usunięto zator,
Lecz tu i ówdzie, jak muchomor
Pośród prawdziwków tkwi amator.
Twoje nauki studiujemy,
Wierzymy w kształt wielkiego dzieła
I wszyscy chętnie cię poprzemy
W odnowie, która się zaczęła.
„Chmury nad nami rozpal w łunę,
Uderz nam w serca złotym dzwonem”
Niech przyjdą dużo większym tłumem
Kadry, solidnie wyszkolone.
„Niech więcej Twego brzmi imienia
W uczynkach ludzi, niż w ich pieśni,
Głupcom odejmij dar marzenia
A sny szlachetnych – ucieleśniaj”.
Daj nam uprzątnąć dom ojczysty,
W zyski zamienić pozwól straty,
Po co ma biedny być, choć czysty?
Niech będzie czysty i bogaty.
Lecz czasem uderz się po mieczu,
Niech ktoś się Twoim gniewem strapi,
Kto jest nieukiem po ćwierćwieczu,
Ten widać uczyć się nie kwapił.
Spraw by nadeszła wielka fala
Co wszystkie bramy pootwiera,
A facet z wykształceniem drwala
Niech nie dotyka komputera.
Niech twoi ludzie go wywiodą
W lasy i w gaje, w głąb przyrody,
By zamiast nam u nóg być kłodą –
Prawdziwe mógł piłować kłody.
Tam go ucieszy bór i struga,
Tam i pokrzyczy, i polata,
Nożem pajaca se wystruga
lecz nie wystruga z nas wariata.
Panie, najmędrszy z profesorów
Który nas widzisz z wysokości!
Dezintegrację Nikiforów
Zechciej zarządzić w swej mądrości,
I weź jej ster w surowsze dłonie,
Bo czas tracimy wciąż w nadmiarze
Błagając różne stare konie:
” – Pójdź koniu, ja cię uczyć każę!”
powrót

Modlitwa laika

Panie! Najmędrszy z profesorów!
Chciej przyjąć wniosek mój paniczny:
Zachowaj nas od Nikiforów
W dziedzinach pozaartystycznych!
Niech żyją wolni i szczęśliwi,
Niech rzeźbią lub malują jaja,
Lecz niech naiwny prymitywizm
Po innych pionach się nie szlaja.
Wszyscyśmy winni im uznanie,
Podziw dla formy i pomysłów,
Lecz ty fachowców daj nam, Panie,
Do ekonomii i przemysłu.
Chmury nad nami rozpal w łunę,
Uderz nam w serca złotym dzwonem,
Niech ruszą w kraj ogromnym tłumem
Kadry, dogłębnie wyszkolone.
Daj nam uprzątnąć dom ojczysty,
W zyski zamienić śmiało straty,
Po co ma biedny być, choć czysty,
Niech będzie czysty i bogaty!
Niech więcej Twego brzmi imienia
W uczynkach ludzi niż w ich pieśni.
Głupcom odejmij dar marzenia,
A sny szlachetnych ucieleśnij.
Czasem zaś uderz się po mieczu,
Niech ktoś się twoim gniewem strapi,
Kto jest nieukiem po ćwierćwieczu,
Ten, widać, uczyć się nie kwapił.
Niech twoi słudzy go wywiodą
W lasy i gaje, w głąb przyrody,
By zamiast nam u nóg być kłodą,
Prawdziwe mógł piłować kłody.
To będzie jego młodość druga,
Gdy z kija, deski albo gnata
Nożem pajaca se wystruga,
Lecz nie wystruga z nas wariata.
O Panie, co telewizorów
Oczyma widzisz nas w całości,
Deglomerację Nikiforów
Zechciej zarządzić w swej mądrości,
I weź jej ster w surowe dłonie,
Bo czas tracimy wciąż w nadmiarze,
Błagając różne stare konie:
– Pójdź, koniu, ja cię uczyć każę!
powrót

Modus vivendi

Stonka obficie się pleni,
Chmura nad wioską się kłębi.
Chłopi, śmiertelnie znudzeni,
Szukają modus vivendi.
|Szukają go, het, na wygonie,
W obejściu tez i na strychu
I rozkładają dłonie,
Na znak, że ani słychu.
|I dalejże dawaj hukać
Po polach, lasach i skałach,
Bo modus vivendi szukać
Kazał im jeden działacz,
|Co bardzo ostatnio podrósł
I krzyczał w telewizorze:
– Szukajcie, chłopi, modus
Vivendi o każdej porze!
|Szukają więc nieboraki,
Zrezygnowani prawie,
Patrzą się między krzaki,
A tam coś siedzi na trawie.
|Uszy ma takie wielgachne,
Wąsy na metr ma z górą
I Dreptakówną Kachnę
Trzyma przed sobą oburącz.
|Lecz kto tam taki? Nie wiedzieć.
Czy to konwojent z banku
Czy nienormalny niedźwiedź,
Czy, wstyd powiedzieć, kangur?
|Dopiero, jak się poderwał,
Jak dał do gaju susa,
To wszyscy w krzyk: – O, ścierwo,
Łapcie żesz tego modusa!
|Niestety, szukają go dotąd,
A on poszedł w PGR-y.
Pytali się Kachny, kto to,
Mówiła, że chyba weneryk.
|Pytali się zoologa,
To aż z wrażenia zarzęził
I jęknął: – Olaboga,
Sinantropus Pekinensis!
|Pytali się sekretarza
GRM, Jóźka Magierę,
To on się bardzo uskarżał
Na Kurdów i na Abwehrę.
|Pytali się wreszcie plebana,
Który obsłużył ich dobrze:
Cytował Świętego Jana,
A potem wziął jak za pogrzeb.
|więc jakoś się wszystko nie klei
Lecz nastąpi poprawa w tym względzie:
Ta Kachna jest przy nadziei,
Zobaczymy, co z tego będzie.
powrót

Moi nauczyciele

Żebyście nie myśleli
Że jestem jakiś nieuk!
Miało się nauczycieli
I to ho ho jak wielu!
Już od pierwszych miesięcy
Czyli od raczkowania,
Mój słaby umysł dziecięcy
Kształciła zacna niania
Mawiając do mnie: – Jędrusiu,
Ty paskudny chłopczyku,
Jak się chce robić siusiu
To trzeba wołać „siku”!
Przeszła wiosna,
Spłynęło wiele śniegów,
A ten zwyczaj mi został
Ku zdumieniu kolegów.
A trochę później, w szkole,
Kiedym się uczył grzcznie,
Pan do mnie per „matole”
Mawiał, bardzo serdecznie,
Dziś już nie jestem rebiatą,
Wąsy i brodę noszę,
Lecz słysząc wyraz „matoł”
Natychmiat wołam: – Proszę?!
Wojsko mnie wykształciło
Też pod niejednym względem,
Wszystko tam się robiło
Wyłącznie na komendę.
Do dziś czekam komendy,
I bez niej się nie ruszę,
Na miłosne zapędy
Też komendę mieć muszę.
Bez niej się nie ośmielę
Wystąpić z żadnym gestem…
Jak mnie nauczyciele
Uczyli – taki jestem.
Ale to nie ich wina,
Zawiniły programy,
Dziś widzę z książek syna
Że lepszy program mamy,
Według nowego klucza,
Więc nikt już nie zaprzeczy
Że się obecnie naucza
Dużo mądrzejszych rzeczy,
A młodzież w miastach i wioskach
Ideału jest blisko –
Nic nie robi na rozkaz!
…lecz na zlecenie – wszystko!!!
powrót

Moja mała stabilizacja

Grunt to stabilizacja! Nieraz myślę przed snem,
Że inni guzik wiedzą, a ja co wiem – to wiem!
Wiem, że mieszkam na Krzykach,
Że mam spółdzielczy domek,
Wiem, że mam satyryka
Średniej klasy renomę,
Wiem też, że życia większość
Spędzę przy biurku siedząc,
Wiem, że mam kilka dziewcząt,
Co o sobie nie wiedzą,
Wiem, że swą żonę kocham
Od tamtych niezależnie,
Że się mnie Lucjan Socha
Nie boi (ja go też nie),
Wiem że mnie militaria
Złoszczą, a teatr nuży,
Wiem, że latem Bułgaria,
Że zimą Międzygórze,
Wiem, że mnie po szwagierce
Z USA nie czeka spadek,
Wiem że umrę na serce
Tak jak tata i dziadek,
Wiem, że mnie mój redaktor
Wezwie co dwa kwartały,
I powie – Coś nie tak to,
Audycje znów zjechały…
Wiem, że zaraz poprawę
Obiecam mu przytomnie,
Wiem, że go inne sprawy
Zaprzątną i zapomni,
Wiem, że książek Leibniza
Nie przeczytam i Gide'a,
Że na Osobowicach
Spocznę lub na Bujwida,
Że napiszą wspomnienie,
Jaki to byłem zdolny,
Że krótkie przemówienie
Zasunie Józio Wolny,
Wiem, że prędko szlochaniem
Kres przyjdzie i prostracji…
Zdolność przewidywania
To atut stabilizacji!!!
powrót

Moja opcja

Gdy kraj w delirce rzęzi jak denat,
Dobrze jest wtedy powołać Senat.
Na każdą klęskę, mankament, zator,
Bezwzględnie znajdzie radę senator.
Oto już zgłasza się do wyborów
Tłum kandydatów na senatorów
I każdy skromnie o sobie pieprzy
Że najmądrzejszy jest i najlepszy.
Jeden zapewni nam żywność tanią,
Drugi zabroni się skrobać paniom,
Trzeci na odwrót – uczenie ględzi
Żeby się skrobać, zwłaszcza gdy swędzi.
Czwarty da wszystkim bezpłatnie buty
A piąty będzie wysadzać huty.
Ich argumentom trudno się oprzeć,
Całą noc myślę kogo by poprzeć?
Wreszcie nad ranem mam już taktykę:
– Poprę Janusza Korwina-Mikke!
Po pierwsze – szlachcic! (wiem z heraldyki)
Ma w herbie kruka na Myszce Mickey.
Po drugie – Kisiel poparł Korwina,
Czyli że Korwin to oryginał.
Po trzecie Korwin publicznie głosi
Iż jest repliką pani Małgosi,
Pani Małgosia zaś, od lat wielu
Wyciąga Starą Anglię z burdelu,
Więc jeśli Korwin jej system ściągnie,
To może w końcu nas też wyciągnie?
(z tym, że tu sprawa będzi trudniejsza,
Bo burdelmama jakby silniejsza…)
Reasumując – rozum i dusza
Każą mi oddać głos na Janusza,
Niech zajmie nawet etat Cesarza!
…jajarz powinien wspierać jajarza.
powrót

Moja prywatna deglomeracja

Na melodię „Patrycja”
Hej, władze mają rację,
Hej, słusznie piszą w prasie,
Trzeba deglomerację
Przeprowadzić gdzie da się!
W stolicy i w każdym mieście,
A jeśli idzie o mnie,
To przeprowadzę nareszcie
Deglomerację wspomnień.
Wspomnień mam bardzo wiele,
Rzekłbym nawet że mnóstwo,
A moi przyjaciele
Skarżą się na ubóstwo…
Nigdy mnie nie bujali,
A więc mogę im wierzyć
Że chętnie by skorzystali
Z niektórych moich przeżć.
Lecz – by się ustrzec swarów –
Ustalmy raz na zawsze
Że wcale nie mam zamiaru
Pozbyć się najciekawszych!
Natomiast bez oporu
Zdeglomeruję wspomnienie
Jak mnie jednego wieczoru
Zlali Zyzio i Heniek,
Jak również bez frustracji
Przekażę, i bez obsesji,
Wspomnienie jak mąż Konstancji
Wrócił dzień wcześniej z sesji…
A także chętnie i zgodnie
Uwolnię się od tematu,
Jak mi zleciały raz spodnie
Na mównicy, podczas referatu.
Natomiast za wszelką cenę
Zachowam w pamięci i w myśli
Basię, Kasię, Helenę, Bożenę
I resztę, oprócz Marysi,
Oraz niektóre podróże,
Wojny fragmencik ciekawy,
Dwa maki, dzikie wino i różę
I cztery popijawy,
Przeto zgłaszajcie się do mnie
Po odbiór swoich transportów,
Deglomerację wspomnień
Ogłaszam, drugiego sortu…
Że co? Że tych lepszych nie daję?
Że dla siebie chowam każdy rarytas?
O koledzy, ja nie jestem frajer,
A deglomeracja bracia nie Caritas!
powrót

Moja teoria absencji polaków w II krucjacie

Piotr Włost, komes wrocławski, podniósł w górę szkło,
Spojrzał na miód pod światło, mlasnął, wypił, usiadł,
I zagłębił się w liście Bernarda z Clairvaux,
Słynnego naonczas cystersa, inicjatora krucjat.
Znamienity ów opat pisał po łacinie:
– Sercu mojemu miły palatynie Włoście!
Szykujemy wyprawę nową, przeto ninie
Swoje dzielne rycerstwo na nogi podnoście,
Wyostrzcie rohatyny, chwyćcie w dłoń kopije,
Zaopatrzcie swe żony, domostwa i schedę,
I przybądźcie! Już czeka na was król Francyjej,
Ludwik, co w inwentarzu nosi numer siedem,
Oraz cesarz Wszechniemiec, możnowładny Konrad,
Któren ponad krucjatą zwierzchnią władzę sprawia.
Przybądźcie jeno licznie, tedy będzie on rad,
Sam mi mówił że liczy na hufce z Wrocławia!
W krucjacie onej chwała czeka was niezmierna,
I szansa pięknej śmierci w boju z muzułmany!
Rok tysiąc sto czterdziesty piąty. Podpis (-) Bernard.
Włost skończył, i przez chwilę siedział zadumany
I myślał: – Wierzę mocno, iż niemiecki cesarz
Radby moje rycerstwo wyciągnął za mury
I zgubił w piaskach Azji, jako iż na kresach
Jak mur tkwimy, o któren on tępi pazury…
Nie dziw przeto, że na nas pułapkę zastawia
I pragnie nas w nią wciągnąć cudzymi rękoma,
Ale cię nie opuścim, miły nasz Wrocławiu!…
Tu wziął pióro i machnął list: – Ostajem doma!!!
Jakoż i pozostali. A za rok mniej więcej
Konrad ruszył na Polskę, ale w skórę dostał,
I w odrzańskich mokradłach wyginęli Niemcy,
Zaś krzyżowcy w pustyniach… Bardzo kocham Włosta!
powrót

Moja wizja Samosierry

Przechodniu! Idź powiedz Sparcie… Pardon, siądź i się zastanów,
Czy mogłaby u nas powstać Spółdzielnia Dzielnych Ułanów,
Z prezesem Kozietulskim, wiceprezesem Niegolewskim
I z księgowym co wszystko by liczył i stawiał by cyfry i kreski.
Przypuśćmy, że Napoleon by się zwrócił do takiej spółdzielni
I by krzyknął: – Hej! Samosierrę zdobądźcie, ułani dzielni!
A na to Prezes: – Chwileczkę, przy całym romantyźmie
Tej myśli, bardzo bym prosił o zamówienie na piśmie!
Podskoczył cesarz Francuzów, zakrzyknął: – Hej, podać mi bęben!
Rozłożył na bębnie formularz, pisze i zgrzyta zębem
Przy wypełnianiu rubryk… Skończył – wtem problem nowy,
Bo prezes przeczytał i mówi: – Proszę załączyć odmowy!
– Jakie odmowy? Wrzasnął Bonaparte, wkurzony wielce.
– Odmowy od instytucji państwowych, bo my jesteśmy spółdzielce!
Rozesłał Korsykanin po odmowy adiutantów w sto koni,
Odmówiła ataku gwardia, huzary, jak również dragoni,
Szwadrony już się zbierają, już za chwilę się zerwą do szarży,
Czekają, aby księgowy obliczył wysokość marży,
Wreszcie się podniósł księgowy, do cesarza truchcikiem pośpiesza
– Pardon, a ile pan życzy okrzyków „Niech żyje cesarz”?
– Jeden!!! – Niestety, na rękę poszedł bym z miłą chęcią,
Lecz my nie wydajemy w ilości poniżej pięciu…
– Więc pięć!!! Tu dopisano odpowiednią ilość zer,
Szwoleżerowie pięć razy krzyknęli – Vive l merpreur!
Hiszpanie zadrżeli ze strachu od jenerała do ciecia,
Trąbka zagrała do boju… i w tej chwili wybiła trzecia,
Wobec czego Prezes w pół drogi zatrzymał całą brygadę,
I przebrali się na cywila i poszli na obiadek,
I szarżę obiecali odbębnić jutro rano,
Lecz cesarz nie mógł już czekać i sam rzucił się na Hiszpanów,
To znaczy byłby się rzucił, bo to są tylko takie dywagacje…
Hej, iluż to rodaków by się uratowało, gdybyśmy wtedy mieli
dzisiejszą organizację.
powrót

Moje zobowiązanie

Stanąłem wobec pytania
Co tak mniej więcej brzmi:
– Co zrobisz z Pierwszym Maja,
Znaczy ku jego czci?
Święto równo za tydzień
Okres to raczej krótki,
Więc jestem poniekąd w bidzie
Myśląc jak by je uczcić?
Jam nie żaden bohatyr
Który przekracza normy…
Mam podnieść poziom satyr?
Wymyślać nowe formy?
Niewymierne to prace,
W tabelę nie ujęte…
Wiem, pójdę sobie na spacer
W związku z majowym świętem!
Proszę więc ująć w planie
Zgłosić i odnotować
To moje zobowiązanie
I proszę je serio traktować
I niech nim państwo nie gardzą
Bo primo: jest niebanalne,
Secundo: miłe bardzo
I tertio: zupełnie realne.
A jakie przyniesie korzyści
I jak to przeliczyć da się?
To się pokaże i ziści
Dopiero po jakimś czasie.
Przejdę się po swym mieście
Nabiorę szerszego oddechu
I nikt i nic mnie nareszcie
Nie zmusi do pośpiechu.
Przyjrzę się bardzo dokładnie
Co jest, a czego nie ma,
I może akurat mi wpadnie
Jakiś bombowy temat?
Będę się zastanmawiał
To nad tym, to nad owym,
Oglądnę urodę Wrocławia –
Parki i nowe budowy,
Obejrzę najnowsze tramwaje
Oraz najnowsze dziewczęta,
I przyjdzie mi, słowo daję,
Niejedna najnowsza pointa,
Niejedne rymy najnowsze
Na temat narodu i grodu…
Tu wziąć pod uwagę proszę
Specyfikę mojego zawodu,
I proszę się na mnie nie sierdzić
Nie wkraczać mi z buchalterią,
Tylko życzliwie zatwierdzić,
Bo też chcę się włączyć. Serio!
powrót

Moment

…a przed wieloma bardzo laty,
Kiedy wróciliśmy z wakacji,
Czekało już na mego tatę
Wezwanie do mobilizacji.
Jeszcze na drzewach dużo liści,
Jeszcze nie czuje się jesieni…
Mama na ganku mundur czyści,
Tata z sąsiadem gada w sieni,
Babcia kanapki w kuchni robi,
Siostra pucuje but do czysta…
Na wielką wojnę się sposobi
Mój dzielny tata – rezerwista.
Już oto czapkę ma na bakier,
Już oto marsa ma na czole,
Zajeżdża śmieszny stary fiakier
Co tatę odwieźć ma na kolej.
Czerwony otok, srebrne sznury,
Szabla na schodach głośno dzwoni,
Tata podnosi mnie do góry
(już nikt mnie nie podniesie po nim)
…wlecze się konik, krok po kroku,
Niknie wśród mgieł babiego lata,
A wraz z nim niknie, rok po roku
Mój nieżyjący dawno tata
Co miał swą szablę, i swój domek,
Coś kiedyś kochał, coś przeklinał,
I przetrwał jako blady moment
W pamięci niemłodego syna.
powrót

Monotonia

Neron okropnie wrzeszczał
I klął, pełen niesmaku,
Gdyż lwy nie chciały chrześcijan
Pozjadać na spektaklu.
Drażniono je na siłę,
Szczuto je, ale one
Obróciły się tyłem
I machnęły ogonem,
Potem jeden zachrapał,
Drugi na stołku usiadł,
Trzeci motylki łapał
A czwarty się wysiusiał,
Piąty skakał dla hucpy,
Szósty obwąchał stadion,
Zaś siudmy razem z ósmym
To aż wstyd mówić w radio.
A chrześcijanie czekali,
Poustawiani w rządek,
I jeszcze narzekali:
– A cóż to za porządek?
Spektakl się znowu spóźnia,
Choć na widowni komplet,
Oj, coś tu się rozluźnia,
Czas by zrobić porządek!
Neron z patrycjuszami
Rozwścieczony jak Wandal
Wszczął pertraktację z lwami
Aby przerwać ten skandal.
Starszy lew łbem pokiwał
I ryknął: – jaśnie panie!
Monotonia straszliwa,
Ciągle tylko chrześcijanie!
NAwet przeciętny smakosz
Nie je codzień befsztyka –
W doborze ofiar takoż
Potrzebna jest taktyka!
Lecz Neron, co był nerwus
I krytyki nie lubił,
Wrzasnął: – Tak? No to serwus!
Odwieźć te lwy do Nubii!
Poczem – na dużej wódce –
Puścił cały Rzym z dymem,
I chrześcijanie już wkrótce
Panowali nad Rzymem,
Zaś Neron w grobie leży.
Stąd wynika pointa:
– Oj liczyć się należy
Ze zdaniem konsumenta!!!
powrót

Motocross

Hej, ileż ruchu, wrzawy ile,
Jakaż atrakcja pierwszej klasy,
Motocross zacznie się za chwilę,
Wezmą w nim udział same asy!
Potem opiszą ich w gazecie,
Tłum kobiet będzie o nich szeptał,
Lecz nikt nie wspomni, że na mecie
Stał niepozorny, szary Dreptak.
Że stał na mecie skromnie z drągiem,
Że nie pchał się, bo nie był nachał,
A na tym drągu miał chorągiew,
I gdy ktoś wjeżdżał – to on machał.
Ja nie wiem co to jest za funkcja,
Lecz sam widziałem na kronice
Ot, wyścigowa interpunkcja –
Machanie flagą w szachownicę.
Oto ryknęły już motory,
Wiatr w uszach zawodnikom gwizda,
A Dreptak stoi drżąc z pokory
I czuje się jak nędzna glizda.
Brzmi warkot bliższy, to znów dalszy,
Stado błyskawic pędzić zda się,
I już zawodnik najwspanialszy
Pierwszy do mety mknie po trasie.
Już zza zakrętu się wynurza,
I triumf już mu błyszczy w oku,
…wtem Dreptak poczuł, że się wkurza,
I warknął cicho: – Oż ty ćwoku!
I blask wystrzelił mu z pod powiek,
I dodał: – Ty żeż byku krasy,
Ja zwykły, szary, skromny człowiek
Także chcę dostać się do prasy!
Tu wzniósł chorągiew na kształt szabli,
Tak się wysilił jak potrafił,
Wycharczał: – Niech cię wszyscy diabli!
Zamachnął się – babach! – i trafił!
…a potem jeden pan, w cywilu,
Rzekł, ręce mu skuwając z wprawą:
– Panie! Starało się już tylu,
pan pierwszy trafił. Duże brawo!
powrót

Motyw

Król Edmund kazał w trąby dąć
Na znak i pogotowie,
Bowiem do brzegów Anglii skądś
Przybili Wikingowie.
A widok ich był straszny, acz
Nie brakło mu uroku:
Na burtach statków rzędy tarcz,
Na dziobach – głowy smoków.
I zaraz rosły, płowy lud
Sypnął się z wąskich łodzi –
Syn Swena, Kanut w bój ich wiódł,
Szesnastoletni młodzik.
W obronie zaś angielskich pól
Stanął jak dąb wysoki,
Syn Ethelreda, młody król,
Edmund Żelazoboki,
Straszliwa się zaczęła rzeź,
Rzężenia i charkoty,
I taka była bitwy treść,
Lecz jakiż był jej motyw?
Jaki był rzezi cel i sens
I jaki był rezultat
Wysiłków, zwycięstw, łez i klęsk
Edmunda i Kanuta?
Tysiąc szesnasty wówczas rok
Trwał, naszej smutnej ery,
Więc dawnookrył czas i mrok
Poległe bohatery,
Lecz związek przyczynowy trwa
Choć wiek dwudziesty nastał –
Ludność jaśniejszą cerę ma
W podbitych wówczas hrabstwach
I oczu błękitniejszy ton
I włos jak zboże w lipcu,
I po to był potrzebny zgon
Obrońców i zdobywców.
Za twoją policzkową kość,
ZA smagłą twarz, lub bladą,
Gdzieś kiedyś w dziejach jakiś gość
Miał poderżnięte gardło.
Więc twa odrębność i twój styl
Tkwią korzeniami w trumnie,
Choć wilka nie pożera wilk,
Choć człowiek, to brzmi dumnie.
powrót

Mój głos w dyskusji o boksie

Kto na zdrowie swoje baczył,
Nie pił, i się nie łajdaczył,
Kto trenera słuchał rady,
Robił zwody i przysiady,
Kto we świątek, piątek, wtorek
W treningowy walił worek
Kto ma pięknych mięśni tyle
Co bawoły lub goryle,
Kto – chcąc giętki być jak brzeszczot –
Żonie swej odmawiał pieszczot,
Kto – by mózgu nie forsować –
Kazał książki na strych schować,
Kto sprytniejszy jest od innych,
Kto zgrabniejszy, bardziej zwinny,
Kto ma tyle krzepy w pięści
Że przeciwnik aż zachrzęści,
Kto swojego adwersarza
Mocniej leje i naparza,
Kto go lepiej poobija,
Twarz przerobi mu na ryja,
Kto dokona na nim gwałtu,
Doprowadzi do nokautu –
Ten – wspaniały wzór mężczyzny –
Za to że się bić nie lenił
Słucha hymnu swej ojczyzny!!!
…a ojczyzna się rumieni…
powrót

Mój karabin

To się działo przed dwudziestu laty
Nad rosyjską wielką rzeką, Oką,
I był czerwiec i pachniały kwiaty
I przestronnie było i szeroko.
I jechały ciężarówki z rumorem –
Uśmiechali się kierowcy z kabin,
To pamiętny był dzień, bo wieczorem
Otrzymałem swój pierwszy karabin.
|Jakże mogę cię zapomnieć wysłużony karabinie,
Najwierniejsza, najpewniejsza z wszystkich broni?
Lata płyną, włos siwieje, czas nad nami wartko płynie
A ja wciąż twój znany ciężar czuję w dłoni.
Z tobą byłem pod Lenino, w Kołobrzegu i Berlinie
I niejeden wróg od twoich strzałów padł,
Jak więc mogę cię zapomnieć niezawodny karabinie,
Karabinie z przed dwudziestu lat!
|A po burzy, po wojennym czasie,
Kiedy dom swój znalazłem nad Odrą,
Mój karabin został tu na warcie
Wraz z orzełkiem i opaską ORMO.
Dzisiaj w inneśmy bronie bogaci,
Ale zawsze jednakowo wspominam
Otrzymany od radzieckich braci
Swój karabin systemu Mosina
|Jakże mogę cię zapomnieć…
(itd. jak w poprz. refrenie)
powrót

Mój wymarzony rynek

Mam powiedzieć w tym krótkim odcinku
Co bym pragnął zobaczyć na rynku?
Nowe buty? Więcej ładnej odzieży?
Asortyment wędlin bardziej świeży?
Czy pamiątki mniej tandetne i chamskie
Czy wytworne desusy damskie,
Czy kożuszki nie po dziesięć patyków
Czy peruczki dla łysych pryków,
Czy chemicznie nie zatrute jarzyny,
Czy drób w sklepach różowiutki, a nie siny,
Czy powieści nowoczesne, choć ciekawe,
Czy w kawiarniach rzeczywiście dobrą kawę,
Czy na rynku chciałbym by się ukazały
Dobre filmy, a nie niewypały,
Czy mi może samochodu potrzeba,
Czystej wody i smacznego chleba,
Całkiem nowych gatunków wódki,
Życiorysu pułkownika Kociutki,
Bądź portretów senatora Bzibziaka
Względnie komentatora Dreptaka?
Może jakieś lepsze papierosy,
Duńskie sery, francuskie sosy,
Kufle, trufle, szufle, ananasy,
Złotolite do szabel kutasy,
Windy, bindy, pindy, aleluje,
Polonezy, protezy, szczeżuje
Oraz Mańcia, ale dużo młodsza?
Ale skądże! Mnie tego nie potrza!
Ja na rynku chciałbym ujrzeć odrobinę:
Żeby jeden Gucio szedł przez rynek,
Przed ratuszem żeby się pośliznął
Na psiej kupce, i o bruk się gwiznął
Pośród śmiechu zebranej gawiedzi:
– Taki ważniak, a w gówienku siedzi!
– Pewnie urżnął się na trupa w szynku!
Oto co bym chciał ujrzeć na Rynku!!!
powrót

Mój zbiorek

Stać mnie na chlebuś z masłem i czystą.
Mam nawet aż dwie zmiany pościeli,
Ale nie jestem – choć wstyd – hobbistą
Jak tylu innych obywateli.
Gdzie człek nie spojrzy – głupio się robi,
Bo prawie każdy ma jakieś hobby:
Henio ma znaczki, Zenio – serdaczki,
Gienio – kabaczki i wykałaczki,
Zyzio – zegarków komplet wspaniały,
Dyzio namiętnie zbiera pedały,
Florek prowadzi hodowlę norek,
Worek sikorek ma Telesforek,
Zaś Salwatorek – chiński rozporek,
Jak również korek i kalichlorek,
Który wydaje brzydki fetorek.
Zbyś lubi koty, a Zdziś kojoty,
Jaś – drobne kwoty, Staś – papiloty,
Lucek jak baca owieczki maca,
Ziutek dokarmia tęgiego katza,
I mówi, że mu się to opłaca.
Inni zbierają wszystko jak leci:
Marysia śmieci, Gabrysia – dzieci,
Basia tapczany wraz z frędzelkami,
Kasia – nagany z ostrzeżeniami,
Paweł muszelki, Szaweł – kafelki,
Gaweł natomiast puste butelki,
Dalej jamniki, bziki, guziki,
Budziki, piki, kliki, nocniki,
(zwłaszcza antyki i z majoliki)
Gile, motyle, młode goryle,
Dyle, wentyle, szpile i grzdyle,
Grypsy i gipsy, rypsy i pipsy,
Klipsy, kalipsy, apokalipsy,
Śliwki, oliwki, śpiwki, przygrywki,
Preselektywki, rezerwatywki,
Separatywki i rogatywki,
Hacele, trzmiele, trele-morele,
I różne takie – tam duperele…Ufff…
Ja jeden pośród tych amatorów
Współzawodnictwa bym nie wytrzymał,
Bo nie mam żadnych ciekawych zbiorów…
…prócz powyższego zbioru dyrdymał!
powrót

Mury Jerycha

Na pustyni zapadła noc chłodna i cicha.
W niebie mrugały gwiazdy zimne i nieczułe
Oświetlając namioty i mury Jerycha,
Pod którymi w zadumie stał smętnie Jozue.
Stał i patrzył na miasto, kędy grzech się plenił
I kędy bałwochwalstwo rosło hydrą ciemną,
I o które mężowie z pokolenia Lewi
Nieraz szczerbili miecze, ale nadaremno…
Stał Jozue i płakał, mówiąc: – Alem wdepnął
W to całe oblężenie, co mi nerwy rąbie…
A w tej chwili wiatr zawiał, a głos jakiś szepnął:
– Jozue, co ty stoisz? Ty idź graj na trąbie!
Rozejrzał się Jozue, ale świat od szczytu
Niebios do nizin milczał znów ciszą bezludną,
I pomyślał Jozue – Spróbuję bigbitu,
Bo inaczej się urwę, tak tu strasznie nudno…
I usiadł z wielką trąbą za skalnym załomem,
Namyślał się przez chwilę, brodę w palcach kręcił,
Aż nagle jak zasunął Mały, biały domek,
To cały świat oniemiał. Na krótki momencik.
Po tym momencie bowiem, kiedy trąby inne
Podchwyciły melodię razem, z całej duszy,
Jęły z pobliskich krzaków pryskać lwy pustynne,
Dziwne, bo na dwóch łapach, zatykając uszy
Dwiema drugimi łapy, a na ostrej skale
Zdechł nagle jurny orzeł niczym stara kura,
I ogon podwinąwszy zmykały szakale,
A ruch zaczął się także w jerychońskich murach,
I krzyk podniósł się straszny, a liczni poganie
Jęli w głazy mocarne łbami tłuc zbiorowo.
I wołali – Jozue, niech pan już przestanie!
Albo się nawróciwszy łkali: O, Jehowo!!!
A Jozue grał dalej melodie przecudne,
A melodia krążyła, strzelista i ostra,
A grał jak Kurylewicz, ba, jak Beni Goodman!
Co ja mówię? Jak Igor i jak Dawid Ojstrach!!!
Aż sypnęły się z murów kamienie i deski
I pękły fundamenty bastionu i wieży,
I się cała forteca rozpadła w drebiezgi,
Bo ludność ją rozniosła, nie mogąc wydzierżyć,
I uciekali wszyscy gubiąc kapcie, szorty,
Chlamidy, sulfamidy, mycki i rajtuzy,
A w drugą stronę wiały żydowskie kohorty,
A Jozue grał ciągle. Bo on był ten muzyk.
powrót

Oda do młodzieńca

Młodzieńcze, co w rozkicie lat
Chcesz zreformować cały świat,
Co wraz z mutacją swą, kozikiem
Oraz z młodzieńczym swym trądzikiem,
Z balastem nazbyt długich nóg
Szukasz odkrywczych, nowych dróg!
Ty, co o własnym marzysz kolcie,
Co stawiasz w myślach swych na równi
Marzenia – a to o rewolcie,
To znów o Helci Deptakównie,
Ty, co przeważnie chodzisz struty,
Bo gdy zakładasz mądrą mowę,
To wówczas w głosie twym koguty
Z nienacka budzą się wioskowe,
A gdy odezwie się ich nuta –
Milkniesz i wlepiasz wzrok uparty
W masyw własnego buta
Co numer ma czterdziesty czwarty,
I straszny cię przygnębia majak:
– Cztredziesty piąty, to już kajak…
O, ty któremu pierwszy zarost
Kiedy wysypie wątłe włoski,
Chwytasz ojcowską brzytwę starą
Jak Jan Sobieski miecz dziadowski,
Zamyksz oczy, i bez reszty
Zamieniasz własną twarz na befsztyk!
O ty, co skrzętny niczym chomik
Ciułasz w pamięci, ciemną nocą,
Zmiany we własnej anatomii
(Niektóre nie wiesz jeszcze po co!)
Twe troski to efemeryda,
Spójrz młody bracie w przyszłość jaśniej,
To wszystko ci się kiedyś przyda,
A na co – sam ci to wyjaśnię
Już wkrótce, jak mi tylko minie
Skleroza, po nowokainie!
powrót

Oda na otwarcie we Wrocławiu niemieckiego kasyna gry o nazwie „CASINO”

Chwila to ważna i podniosła
Błyszczą smokingi, lśnią lakierki,
Swoje Casino ma już Wrocław
A w nim przepiękne ma krupierki.
Żetony tylko dewizowe,
Goryle – europejska klasa,
Stroje wyłącznie wieczorowe,
Wyjście przeważnie na golasa.
Babcia w klozecie liczy dolce,
Szampan w kubełku już się chłodzi…
Wprost czuję żem u siebie, w Polsce,
Że właśnie o to ludziom chodzi!
Cassino w dziejach już raz było,
Zdobyliśmy je bagnetami
I proszę – nic się nie zmieniło,
Nawet obrońcy tacy sami.
Tyle że zgiełku mniej i huku,
Że innym walczy się rynsztunkiem,
Że Drugi Korpus późnych wnuków
Bank dziś rozbija, a nie bunkier.
Tak oto znowu swym fasonem
Polak zadziwił cudzoziemców:
Podeptał maki (te czerwone)
I ma Casino!
A w nim – Niemców.
powrót

Odejście Dreptaka

Grają trąby i werble warczą,
Idzie Dreptak na rentę starczą,
Idzie Dreptak z bladym obliczem,
Tylko oczy mu płoną jak znicze.
|Przez czterdzieści lat siedział w biurze,
Przeżył różne biurowe burze,
Robił spisy i remanenty
I doczekał się wreszcie renty.
|Niosą za nim biurowe turkawki
Satynowe czarne rękawki
I liczydła, i bibularz brzydki,
I kulkowe pióro do przebitki.
|Idzie Dreptak, łza mu z oka płynie,
A właściwie się cieszyć powinien,
Bo go czeka szlafrok, samowarek,
Ciepłe kapcie i w klatce kanarek,
|I w ogóle dolce far niente,
Jak już pójdzie na tę starczą rentę.
Idzie Dreptak, brzmią śpiewy chóralne,
Niosą przed nim listy pochwalne
|I dyplomy niosą, jeden i drugi,
I Brązowy oraz Srebrny Krzyż Zasługi.
Idzie Dreptak długim korytarzem,
Niosą przy nim zapalone lichtarze,
|A dwie śliczne młodsze buchalterki
Sypią przed nim kolorowe papierki.
Idzie Dreptak korytarzem jak szosą,
Trochę idzie, a trochę go niosą,
|W oczach blask ma, w dłoniach ma liczydła,
W nozdrzach zapach kawy i kadzidła.
Idzie Dreptak, coraz jaśniej świeci,
Trochę idzie, trochę jakby leci.
|Już nie musi podpisywać listy,
Już się robi niebieski, przejrzysty,
Już się robi lekki jak dmuchawiec,
Już jak anioł jest i jak latawiec,
|Już wybywa, odpływa do góry
Między chmury, lazury i chóry,
Już nie Dreptak, lecz meteor, kometa…
Coś gdzieś pękło… I zwolnił się etat.
powrót

Odejście Mikołajów

Kiedy zima nastaje,
To z przeróżnych zaułków
Wyłażą Mikołaje
W liczbie plus minus pułku.
W miasto jak rzeka płyną
Tych Mikołajów tłumy
I pachną naftaliną
Ich tandetne kostiumy.
[W której trzymali kostiumy]
Trzęsą się siwe brody,
Sto wielkich nosów świeci,
Przystają samochody,
Uśmiechają się dzieci,
Promienieje ulica,
Bo każdy dobry święty
W domach, sklepach, świetlicach
Będzie wręczał prezenty.
I trudno świętym mężom
Mieć za złe w owym czasie Że cynicznie spieniężą
Swój wygląd gdzie tylko da się.
Mikołajowe żniwa,
Zawód, nie żadne hobby –
I dziatwa jest szczęśliwa,
I Mikołaj zarobi.
Czasem taki staruszek,
W cywilu zwany Mieciem,
Urżnie się jak świntuszek
Z pierwszym przydrożnym cieciem
I ogarnięty szałem,
Że aż mu drży fufajka,
Gwiźnie swym pastorałem
Innego Mikołajka
Lub dłonią, którą czule
Głaskał właśnie maluchów,
Grzmotnie go po infule
I dołoży po uchu.
I oto na rozstaju
W samym środku miasta
Kłąb świętych Mikołajów
Z każdą chwilą narasta,
By ruszyć pośród huku,
Przekleństw i strzępków waty,
I toczyć się po bruku
Niczym kula z armaty,
Przewracając tramwaje
I niknąc pośród mroku,
A wraz z nim – Mikołaje
Nikną na przeciąg roku…
A choć są źli i brudni,
Łza mi się w oku kręci,
Bo nie są tacy nudni
Jak inni polscy święci
Kościelni i ci bez wyznań,
Którymi kwitnie Ojczyzna…
powrót

Odkrycie

W lipcu nad Morzem Czarnym była wielka laba,
Wszyscy się opalali, czas jak bajka mijał,
A jeden Polak złapał niewielkiego kraba
I oglądał go, myśląc: Cóż to za bestyja?
Posadził go na piachu – tuż nad brzegiem wody
Trącił palcem i mruknął: – Paszoł wont, pętaku!
A każdy krab, tak stary jak i całkiem młody,
Chodzi wyłącznie bokiem, niczym w krakowiaku.
Nasz krab także tak chodził. Zrobił dwa – trzy kroki,
A była w nim fantazja i tyle polskości,
Że Polak zdębiał, poczem chwycił się pod boki,
Tupnął, wyciął hołubca i krzyknął: Wciórności!!!
I zaraz w duszy zagrał mu krakowski hejnał,
Wanda mu się zwidziała, król Krak na bachmacie,
I od zapału na nim zjeżyła się wełna,
I ucałował kraba i wyszeptał: – Bracie!!!
I nazwał go kuzynem, synem i rodakiem
I taka go zalała tkliwość obłąkana,
Że myląc Kraka z krabem względnie kraba z Krakiem
Chciał uścisnąć nieszczęsne zwierzę za kolana.
Że jednak krab odnóży ma osiem czy dziesięć,
A na każdym ma chyba po szesnaście kolan,
WIęc się ten akt przedłuża, choć nadeszła jesień…
Hej, któż może odgadnąć, co gra w duszach Polan???
powrót

Odys

Drżą ze strachu narody, zaraz sypną się trupy,
Wraca stęskniony Odys do rodzinnej chałupy.
Pomiatały nim losy, hen, daleko od chaty,
Wyszedł po papierosy, gdzieś przed dwudziestu laty.
|Miał powrócić niedługo, tak zaraz po niedzieli
Ale jak dostał cugu – to tyle go widzieli.
Wraca, staje jak wryty, bo oto obraz jaki:
W chacie grają bigbity, smażą się schaboszczaki.
|Penelopa tam siedzi w bananowym chitonie,
A Odysa sąsiedzi dowalają się do niej.
Zaklął Odys nieładnie: „O kurtka!”, czy też „Psiakrew!”
Zaraz do chaty wpadnie i urządzi masakrę.
|Naraz zaszła w nim zmiana i naszła go myśl zdrowsza:
Żona przehodowana, chałupa nie najnowsza,
Zalotników pół kopy – nie ma się co napalać,
Bo wszystko tęgie chłopy, więc gotowi go nalać.
|Już chciał drapnąć z Itaki, gdy jedna pani Pallas
Złapała go za kłaki: – Idź – mówi – morduj zaraz!
I przez durną boginię Odys chociaż z niesmakiem
Wyrżnął, jak jakieś świnie, kupę ludzi tasakiem.
|Dziś poszedłby do kicia, lecz w tej dawnej epoce
Musiał do końca życia mieszkać przy Penelopce,
Co mu kołki na głowie ciosała przez lat wiele.
Najgorzej gdy bogowie wtrącają się w duperele.
powrót

Odzysk

Lata płyną, ciągle tylko dom lub praca,
Odwiedziny cioci Hani albo wnuków,
Aż tu nagle moja wczesna młodość wraca,
Piękna młodość, pełna bimbru, dup i huku.
Ktoś nacisnął wsteczny bieg starego kina,
Cofnął taśmę, wystartował i przyśpiesza:
Znowu pragnie się wyzwolić Ukraina,
Znowu próbuje się zjednoczyć Wielka Rzesza,
Znów w Warszawie zjawia się niemiecki kanclerz,
A Warszawa nie uważa znów za gafę,
Że symbol jego ma bojowy pancerz,
Czarne krzyże i firmowy znak Luftwaffe.
Pewnie, sojusz to i ważny i potrzebny,
Teraz wszystko się usprawni i uprości,
Polskie Wojsko zmniejsza właśnie stan liczebny,
Co przyniesie nam ogromne oszczędności.
Ja też kiedyś do tych przemian się przekonam,
Lecz na razie nie mam czasu, bo wciąż myślę
Jak odzyskać mego Smitha and Wessona,
Co go kiedyś zakopałem pod Przemyślem.
powrót

Oferta

Ciułaczu drobny, co w PKO
Chowasz zarobek swój malutki,
Jesz mało, czytasz równie mało,
Nie pijasz wina ani wódki,
Wiesz zawsze co się zdarzy jutro,
Co będzie zimą, a co latem,
Lecz twoja żona nosi futro,
A moja – płaszcz podszyty wiatrem,
Chociaż dziesięciokrotną wartość
Zarabiam tych pieniędzy co ty,
Ale koszulę mam przetartą
I finansowe mam kłopoty.
Ciułaczu drobny z pensją tycią,
Chomiku durny i ponury,
Co ci po forsie i po życiu
Jeżeli wszystko wiesz -już z góry?
Wyciągnij swoje zaskórniaki,
Opróżnij konta napęczniałe,
A ja już ci pokażę, jaki
Świat może zrobić się wspaniały!
Ja poprowadzę cię po klubach,
Pokażę knajpy i kawiarnie,
Ja ci urządzę taki ubaw,
Ze szał i zachwyt cię ogarnie,
I będziesz głową bił o ściany
Wśród -jęku naciągniętych szelek
Wyjąc: – O czemu ja, kopany,
Wcześniej nie wiedział, kuchnia Felek!
I będziesz Pliskę pił i Martel,
I puścisz się w szalone danse,
Dziewczęta miłe, chociaż łatwe
Trzymając w dłoniach niczym szansę.
Szalej baranie i się baw ty,
Wyładuj, wyżyj się nareszcie,
Ja ci załatwię bruderszafty
Z kim tylko zechcesz w naszym mieście.
Może pisarza chcesz którego?
Może filmowcy lub aktorzy?
A za to wszystko – do pierwszego
Sto złotych, ćwoku, szybko pożycz!
powrót

Okna

Ten motyw jak czerwona nić
Wędruje po epokach:
Kiedy mężowie szli się bić –
Kobiety stały w oknach.
Zaś wcześniej, gdy kamienny młot
Ich bronią był jedyną –
Kobiety stały przy wejściach grot,
Mężczyźni szli, by ginąć.
Brzmiał później końskich kopyt stuk,
Pulsował marsz piechoty,
Romańskich okien łagodny łuk
Piętrzył się w ostry gotyk,
Lecz zawsze – wyrównując krok
Pod krzyk bojowych orkiestr –
Mężczyźni podnosili wzrok
Ku prostokątom okien.
I wszystko jedno, który wiek
Rodził się albo konał,
Obok kolumny synek biegł,
A w oknie stała żona.
I werbli trzask, i fanfar płacz,
I płot, i kiosk, i drzewo,
I równaj krok, i w prawo patrz…
…a okna były w lewo…
Na horyzontach blask i dym,
Na niebie wiatr i chmury,
Idę, a przy mnie biegnie syn,
Idę, a przy mnie biegnie syn,
Idę, a przy mnie biegnie syn,
A żona patrzy. Z góry.
powrót

Oko w oko

Jeśli mnie coś oddziela
I różni od innych osób,
To jest tym czymś niedziela
Spędzana w inny sposób.
Niedziela – z racji wekendów,
Nabożeństw, randek i widzeń,
I jeszcze z tysiąca względów
Wyczekiwana przez tydzień.
A dla mnie niedziela to pora
Spotkania, którego ciężar
Od poniedziałku jak zmora
Cień swój nade mną stęża.
I wiem, że nie ma ucieczki,
Ze wszystko jest przewidziane,
Ze inni na wycieczki
Pojadą, a ja zostanę,
Że zostaniemy we dwoje,
Że zegar wskazówki przesunie
I że przez puste pokoje
Będę musiał wreszcie pójść ku niej.
Ku czarnej, najmilszej, najdroższej,
O białych, najbielszych zębach,
Ku bezlitosnej, najsroższej,
I serce mi stanie dęba,
Ale wyciągnę ręce
I do żarłocznej gęby
Arkusz papieru jej wkręcę,
I zacznę ją stukać w te zęby,
A ona wrzaśnie i trzaśnie,
I przerwie brutalnie ciszę,
I takie wierszyki właśnie
Jak ten dzisiejszy napisze.
powrót

Opowieść w stylu starosłowiańskim

Hej, a w komnacie świetlistej pomalowanej bogato
Otwarły się drzwi dębowe, rzezane bardzo ozdobnie
I stanął w nich junak smagły, sosnom strzelistym podobny,
Aż wszyscy się zachwycili i w dłonie głośno plasnęli.
Oczy u niego jak gwiazdy, w punkt jeden zgodnie patrzące,
Ale nie zez to, lecz raczej skoncentrowane spojrzenie
Na różne ważne problemy. Włosy u niego złociste,
Lwia grzywa – rzekłbyś – lub futro z niedźwiedzia siłą ściągnione,
Nogi u niego jak łuki nogajskiej albo tatarskie,
Podwiązki zamiast cięciwy dźwięczą za lada dotykiem,
A stopy jak lotne czajki, łodzie kozackie przesławne,
Zahartowane w zmaganiach hen na porohach dnieprowych…
Stanął ci tedy i stoi w krasie niezmiernej i blasku
Aż jedna z dziewic, zwalczywszy skromność przystojną niewieście
Spytała głosem prześlicznym, przez tremę z lekka ochrypłym:
– Witeziu piękny i dzielny. Orle, sokole podniebny,
Nutrio ty nasza stepowa, nad wszelki wyraz udatna,
My tobie bułek, herbaty przyniesiem, nie marki „Yunan”,
Ani nie „Ulung” cuchnący, jeno najlepszej, cejlońskiej,
Cukru my tobie nasypiem osiem łyżeczek lub dziewięć,
Na rękach nosić cię będziem, lwie salonowo-pustynny,
Kwiatami ciebie obrzucim i w złotogłowy owiniem,
Powiedz nam jeno, rycerzu, w jakiej przybywasz tu sprawie?
Roześmiał się piękny przybysz, zęby ukazał mocarne
Gdzie niegdzie tylko dziurawe, lecz plombowane misternie,
Złocistą grzywą potrząsnął, wzrok orli w dziewicę wlepił
I głosem grzmiącym jak surmy tak swoje przyjście wyjaśnił:
– Synogarliczko nadobna, przepiórko pulchna i luba,
Wierzbo dziuplasta, szumiąca, topolo piłą nietknięta,
Rzeżucho – że tak określę – ruto zielona, nasturcjo,
Na twe pytanie wstydliwe, z wdziękiem niezwykłym zadane,
Odpowiem ci po słowiańsku, bez niepotrzebnych ozdóbek,
Prosto i szczerze: Jam oto zaangażowan tu został
Jako księgowy – praktykant, pomocnik pana Traczyka!
Tutaj podskoczył pan Traczyk, witezia za halsztuk złapał,
Potrząsnął nim po kilkakroć aż mu się szelki urwały,
Podniósł do góry, obejrzał, rozejrzał się z satysfakcją,
I wydał okrzyk: – Nareszcie ja także mam pomocnika!
Oż ty pomiocie jaszczurzy, glizdo, padlino przydrożna,
Dygaj zaraz po piwo, po „Sporty” aromatyczne,
Herbatę ty nam naparzaj, a nie, to ja cię naparzę!
Już ja ci pogonię kota! Jakoż faktycznie pogonił.
I stanął witeź do pracy i do praktyki szlachetnej
I jął się kształcić wszechstronnie aby mieć prawo i zaszczyt
Zasiadać w świetnej komnacie, pomalowanej bogato,
ZA drzwiami, za dębowymi, rżniętymi bardzo ozdobnie…
powrót

Optymistyczny wierszyk o Zdzisiu

Dlaczego swoim Zdzisiem ma się martwić tato?
Że jedna nóżka krótsza? Druga dłuższa za to
Fakt, krzywy kręgosłupek, więc się ciut telepie,
Lecz gdy się go położy, już wygląda lepiej.
Myślano, że paraliż poraził biedaczka:
Guzik, pan doktor badał, ot, zwykła padaczka.
Wprawdzie gdy mówi warczy niczym helikopter,
Ale wzrok ma jak brzytwa: plus szesnaście diopter.
Płucka zdrowe, a raczej tylko jedno płucko
I tylko jedna rączka, lecz silna nieludzko.
Nieduża sztywność stawów, jak to u wrocławian,
Przez co trochę schylony, rzekłbym a'la pawian.
Pawianem go też kumple zwali przy zabawie,
Ale nie reaguje, bo nie słyszy prawie.
Jeśli natomiast mówić o przyszłości Zdzisia,
Tę ma już zapewnioną: umie zrobić przysiad.
Więc pewnie go ujrzymy wśród licznej gromady
Reprezentantów Polski podczas Olimpiady.
powrót

Oracja o Przylądku Horn

Wymokły lądowy prątku,
komplement, byłby rzec, szczurze.
Co ty tam wiesz o przylądku
Horn, jakie tam są burze?
|Jakby ktoś bez rozsądku,
Zatrzasnął kota w bratrurze –
– Tak wyje to, panie Bronku,
I takie to wszystko jest duże.
|Na próżno w kajuty kątku
Wybladłe modlicie się tchórze
I chętnie byście z majątku
Część wydzielili w naturze,
|Aby się znaleźć gdzieś w Lądku,
Zdroju, Kalwarii-Górze.
Bo wszyscy wy bez wyjątku
Po takiej byście awanturze
|Wymiotowali do piątku,
Jeżeli nawet nie dłużej.
I byście wzywali światków,
By zająć się własnym odnóżem.
|I swoich żałosnych szczątków
Widzielibyście kałużę
I straszny by zrobił się swąd ku–
Chnia felek, jak fermy, gdy kurze
|Oczyszcza się dla porządku,
Szczoteczką piórko po piórze.
Gdyż lepiej młodemu jagniątku
Wić się na wilczym pazurze
|Lub niewinnemu dziewczątku
Siąść na żebraczym kosturze,
Względnie starcowi we wrzątku
Niż trafić tu na to przedmurze.
|Cyklonów. Na tym przylądku.
No, i już po chałturze.
powrót

Orka na ugorze

Po południu, po obiedzie
Pólko swe ojczyste
Orze Wicuś w dwa niedźwiedzie
I w pozytywistę.
|Jeden niedźwiedź narowisty,
Drugi niedźwiedź w rzucik,
Co zaś do pozytywisty,
Nie wieda skąd ucik…
|Nie wieda też, czy katolik,
Czy, broń Boże, mormon;
Fakt, że złapał go w fasoli
Onże Wicuś Hormon.
|Złapał, wziął za tylną łapę,
Przyniósł go do chaty,
A on hyc – i pod kanapę,
Taki szusowaty!
|Ale się oswoił wkrótce,
Na przypiecku siadał,
A jeżeli był po wódce,
To nawet coś gadał:
|Że tam praca, że od podstaw,
I że Konopnicka…
Dobrze, że się biedak dostał
Do zacnego Wicka,
|Bo Wicuś ma takie hobby
I syna tak uczy,
Że nie krzywdzi swej chudoby,
Że ją dobrze tuczy,
|Pielęgnuje ją fajniście,
Czesze na niej puszek…
Wkrótce też pozytywiście
Wyrósł zgrabny brzuszek.
|Przestał wspinać się do książek,
Co stoją w kredensie,
A przypięty na przyprzążek
Już się tak nie trzęsie…
|Zaś niedźwiedzie – cóż, jak zwykle,
Pracują mozolnie,
Nie rwą się jak motocykle,
Tylko dużo wolniej…
|Wicka pole na ugorze,
Za zboczu, na zwisie;
Koń pod górkę nie zaorze,
Lecz zaorzą misie.
|Orze Wicuś, kraje skiby
Równa, że laboga…
Myśli Wicuś: – Jeszcze gdyby
Dostać socjologa!
|Jeszcze żeby habanerę,
Albo coś w tym stylu…
I stenotypistki cztery,
Choćby z demobilu!
|Tu pointa się rysuje,
Skryta dotąd na dnie:
Dobry rolnik spożytkuje
Wszystko co mu wpadnie!
|Wszystko zgrabnie wykorzysta
I uwieńczy plonem…
…zarżał nań pozytywista,
Orzą miśki wronę,
Hej, orzą miśki wronę…
powrót

Ostatnia defilada

Już od kilku lat ciągle tak samo,
Gnie się i wali konstrukcja cała –
Moje dziewczyny wychodzą za mąż,
Właśnie kolejna mi się urwała.
Idą prześliczne, smukłe i tęskne,
Jedna za drugą, w długim pochodzie,
A każda z nich mi zwiastuje klęskę,
Bo mnie zostawia solo na lodzie…
Kudłaci wiodą ich troglodyci,
Z którymi bym się równał daremnie,
Bo – choć biedniejsi i niedomyci –
Są o ćwierćwiecze lepsi ode mnie…
Bywajcie zdrowe piękne dziewuszki,
Teraz ktoś inny da wam na ciuchy,
Wkrótce wyrosną wam pewnie brzuszki
Zjawią się wózki, smoczki, pieluchy…
Defilujecie przede mną dziarsko,
Z uśmiechem szczęścia i rezygnacji…
Tak Napoleon z Gwardią Cesarską
Żegnał się w przeddzień swej abdykacji.
Ja, chociaż berła też zrzec się muszę,
Lecz was nie zdradzę i nie zawiodę,
Okiem nie mrugnę, brwią nie poruszę,
Morda na kłódkę, klucz od niej w wodę!
Ale w muzeum swoich pamiątek
Wszystkie was uczczę, wszystkie docenię,
Każda mieć będzie mały zakątek
Na mojej Elbie czy na Helenie…
Szpadę swą złamię, w domu osiędę,
Do gospodarskich zajęć się nagnę,
Bo co? Ziem nowych już nie zdobędę,
Stare podziwiam, lecz ich nie pragnę.
Ale na razie na baczność szpada,
Uśmiech na ustach, nie poznać z miny,
Że to ostatnia już defilada…
Dzięki za wszystko!
Czołem dziewczyny!
powrót

Ostatnia ekspozycja

Noc nad miastem zła i dżdżysta,
Wiatry takie jak spod bacy,
Stary ekshibicjonista
Dziś ostatni raz jest w pracy.
Już czterdzieści lat wystawia
W swój klasycznie prosty sposób,
Zna go chyba z pół Wrocławia
I przyjezdnych mnóstwo osób.
Lubym pieści się wspomnieniem:
– Kiedyś, kiedyś, to się żyło,
Gdyśmy wystawiali z Heniem…
A rozróba, a zadyma,
A kobiecych próśb medestia:
– Panie, niechże pan to trzyma,
Toż to jakaś straszna bestia!
Dzisiaj już nie służy głowa,
Nie ten wzrok, fizyczna nędza…
Wczoraj myślał że to wdowa
I wystawił wprost na księdza.
Kapłan, od zazdrości siny
Że Jankowski kupił Volvo,
Z roztargnienia i z rutyny
Mruknął: – Ego to absolvo!
…Czas na rentę, relaks, letarg,
Kawę, szachy i tak w kółko…
Tydzień temu przegrał przetarg
Z jedną polsko-szwedzką spółką,
Prezes spółki na video,
Pokazuje wprost z przyczepy,
Komentuje przez stereo
A rozporek ma na rzepy…
Stary mistrz tobołek bierze,
Kiwa głową zadumany:
– Ha cóż, nawet w Belwederze
Też ostatnio zaszły zmiany,
Tam też nastał nowy człowiek,
Także widzów ma w nadmiarze
I też sen mu spędza z powiek
Problem: – Co ja im pokażę?
Westchnął starzec, w mrok odchodzi
Już się stapia z panoramą…
Co też nam pokażą młodzi?
…podejrzewam, że to samo.
powrót

Ostatnia krzyżówka

Raz w jednym instytucie, poważny naukowiec
Obdarzony naturą odkrywczą i zadziorną,
Usiłował wyhodować nową rasę owiec,
Bardziej od innych odporną.
Na ukąszenie okolicznych wilków.
Wpierw krzyżował biedne owce z jeżem.
I rzeczywiście – po latach kilku
Osiągnął wymarzone zwierzę,
Atoli sukces nie był całkowicie pełny,
Bo owe owco-jeże i jeżo-barany
Nie dawały tradycyjnej wełny
Tylko igłowe dywany,
Choć z drugiej strony można mówić o rekordzie,
Bo wilk, ugryzłszy to-to z przodu lub od zadu
Uciekał wyjąc, z kolcem w poranionej mordzie
i wolał się wyrzec obiadu.
Długo myślał uczony, oczy wzniósłszy w górę,
Aż wpadł ponownie w bardzo twórczy zapał
I skrzyżował najbliższą owieczkę z kocurem.
Przy czym ten kocur mocno go podrapał.
Zaś po kilku tygodniach na okoliczne płoty
Powyłaziły dziwne, kosmate figury
W naukowym języku zwane owco-koty,
Które dawały mleko, lecz miały pazury,
I gdy wilki wypadły z prawa albo lewa
I myślały, że złapią taką jedną kozę,
To guzik! Cały kierdel uciekał na drzewa,
Zaś baca wiał do knajpy z okrzykiem: – Ło boze!!!
Że jednak owce gryzły przy próbie strzyżenia
I za myszami czasem właziły do dziury,
Szef kazał w dalszym ciągu robić doświadczenia
Temu naukowcowi, któren stał ponury,
I ze złości wziął za łapy najbliższą kozicę
I jak przytenteguje nią szefa po krzyżu!
…bo ostatecznie wszystko ma swoje granice…
powrót

O szkodliwości pyskowania z pełną gębą

Raz dziadzio, przy obiedzie ogryzając kości
Spytał wnuczka: – Należysz do Solidarności?
– Do której? – odrzekł wnuczek, przeżuwając kęsy –
Do tej Mazowieckiego, czy do tej Wałęsy?
– To są dwie? – pyta dziadzio i z trudem przełyka.
– Z dziesięć! Jest Janowskiego, jest także Jurczyka,
Rulewski, jak słyszałem, również się oddziela,
Grupą Morawieckiego mamy też Kornela,
OKAP w Sejmie się dzieli, naruszając karność…
– Dosyć… – wyrzęził dziadzio – Ładna Solidarność!
Tu, zatchnąwszy się kością, zaczął wymiotować…
Wniosek: – Póki jest żarcie, nie trzeba pyskować.
powrót

Oszustwo

W jednym klubie, o ósmej wieczorem
Ogłoszono spotkanie z autorem
Co prześlicznie pisał wierszem i prozą.
Oczekują więc czytelnicy,
Aż tu nagle hen, w głębi ulicy
Słychać krzyki: – O, właśnie go wiozą!
I faktycznie, już jedzie na wozie
Drabiniastym we wspaniałej pozie,
O, już wysiadł, po schodach już idzie,
A kierownik referatury kultury
Powiada: – Witam was z góry
Wielmożny obywatelu Norwidzie!
Zaraz wokół zabrzmiały wiwaty,
Grupa dziewcząt wręczyła mu kwiaty,
Starsi ludzie mocno się wzruszyli,
Sołtys nawet się spłakał dyskretnie
I wyszeptał: – Ach, on tak ślachetnie
Pisał „żeby moje księgi pod strzechy trafili!”
O, to było przepiękne spotkanie,
Kto żyw tylko, ten przyszedł był na nie,
Nikt się nie bił, nikt nie klął, nie krzyczał,
Nikt nie poszedł na telewizję,
A literat ślicznie snuł swe wizje
Jak to pisał „Bez dogmatu” Sienkiewicza!
Dokonawszy tej pionierskiej roboty
Pobrał dziesięć tysięcy złotych
I odjechał po wertepach i rozstajach,
Zaś kierownik zainterpelował
Świetliczarkę: – Pani Dreptakowa!
Coś ten Norwid przypominał Hemingweja!
Ta, nieszczęsna, najsampierw pobladła,
Potem siadła, a na koniec upadła,
Coś przez chwilę bełkotała trzy po trzy,
Aż jękneła: – Jak zaczęła się impreza,
Też myślałam: Skąd ja znam tego zeza?
Patrz pan, szefie, jak skubaniec się podszył!
powrót

Oświadczyny

Mama zagląda szparą w drzwiach,
A ciotki poprzez dziurki,
Znowu się zjawił jakiś gach
Prosić o rękę córki!
Mleko się pali, wszędzie dym,
Lecz każdy ma to w pięcie,
Bo tata w gabinecie swym
Rozmawia z przyszłym zięciem.
Gadają już od godzin trzech
Jak kumple dwa najszczersi,
Aż tata rzekł: – chodź synu, niech
Przytulę cię do piersi!
lecz na to śmiechem zięć in spe
Wybuchnął jak z armaty,
Bo wyobraził sobie dwie
Piersi na ciele taty,
A ponad nimi rzadki wąs
I wzrok co drży i kusi,
I twarz mu zaraz pokrył pąs
I poczuł że się dusi.
I z oczu mu trysnęła łza
Język mu kołkiem stanął,
Wyjąkał cicho: – Ja… Przepra…
I tyle go widziano.
Więc obrugany został teść
Niedoszły, przez teściową:
– Znowu żeś wspomniał swoją pierś?
A teść się przyznał: – Znowu…
powrót

Otello

Kwitną maki, szumią gaje,
Rolnik rolę orze,
Jadą auta i tramwaje,
Szumi sobie morze.
Pieszczą dziecię mama z tatą,
Kra krę kręgiem mija,
Fizyk złapał w szczypce atom
I młotkiem rozbija.
W sądzie strona skarży stronę,
Kotek – kotkę kusi,
A Otello Desdemonę
Po troszeczku dusi!
Dusi ci ją hen, na Cyprze,
Jak białą leluję,
|To ją trochę mocniej przyprze,
To jej pofolguje,
To ją mocniej chwyci w ręce,
To puści swobodniej,
To przygrzeje coś naprędce
I na boczku podje.
Duchowieństwo zgromadzone,
Na baczność wiarusi,
A Otello Desdemonę
Powolutku dusi!
A tymczasem idą żniwa,
Owieczka się wełni,
Owocuje piękna śliwa
I autostop w pełni,
Stara mysza młodą myszę
Wiedzie ku słoninie,
Pan Bryll antyfonę pisze,
Chrząszcz brzmi z chrzęstem w trzcinie.
Wszystkie świece zapalone,
Trumieneczka kusi,
A Otello Desdemonę
Ciągle jeszcze dusi!
Podszepnął mu zacny Jago
Radę dobrą nader:
|– Dobij ją ty lepiej lagą
Lub daj jej kumader.
Wszak scenicznie to też śliczność,
A jak będziesz zwlekał.
To ucieknie nam publiczność,
Nawet już ucieka!
Audytorium – fakt – znużone
|Ziewaniem się krztusi,
Lecz Otello Desdemonę
W dalszym ciągu dusi!
Aż udusił i w hortensje
Przybrał ciało ładnie,
I rzekł: – Jak już biorę pensję,
To robię dokładnie!
|Stąd nauka piękna płynie
I morał jest widny:
|Każdy winien w swej dziedzinie
Być taki solidny,
I swym zawodowym pionem
Tak zająć się musi,
Aż go – jak Negr Desdemonę –
Do reszty udusi.
powrót

O to chodzi

Raz stomatolog Dziobak Jerzy,
Geniusz bezwzględny i posępny
Otworzył poczekalni dźwierze
I spytał groźnie: – Kto następny?
|Przez tłum pacjentów zgroza przeszła,
Każdy z nich zwinął się jak robak,
A ten „następny” powstał z krzesła…
I wówczas zadrżał doktor Dziobak!
|Przeraził bowiem się ogromnie,
Znając tę twarz ze zdjęć i kronik
I jęknął: – Oooobywatel do mnie?
– Tak. – odrzekł tamten. „- Joj, jak boli!
|– Jeżeli trzeba zablombować,
– wyjaśnił – to mi zablombujcie,
A jeśli raczej ekstrahować,
To w takim razie ekstrahujcie!
|Tu Dziobak przypadł mu do ręki,
Cmoknął i krzyknął ze wzruszeniem:
– Ach, dzięki wam, serdeczne dzięki
Za tak dokładne pouczenie!
|I swe narzędzia wziął najlepsze,
A przy tem myślał cały w nerwach:
” – No, jeśli mu coś w zębach spieprzę,
To on już na mnie się odegra!
|Zaraz zaczęły drżeć mu ręce
I nogi w ciężkiej tej potrzebie,
I dłubać ją w dostojnej szczęce,
Tak jakby dłubał grób dla siebie…
|Aż wreszcie w trwodze i rozterce szepnął:
– Przepraszam was, kochany,
Lecz muszę zażyć coś na serce…
I wybiegł szukać waleriany.
|A wówczas w gabinetu progi wkroczył,
Szeleszcząc brudnym płaszczem
Praktykant Dreptak, trochę groggi
I zajrzał pacjentowi w paszczę.
|Dostojnik wrzasnął z przerażeniem,
Zaś Dreptak chuchnął wonią piwa
Mruknął: – A kuku! Ale pieniak!
To trzeba wyrwać! Ciach!… i wyrwał…
|A gdy pytano go panicznie,
Czy strasznej nie bał się potęgi,
Dreptak wyjasnił rzecz logicznie:
– Z nas obu to ja miałem cęgi!
|A. Witkowski
powrót

O Wandzie co nie chciała

Jedna Wanda, córka Kraka
Chciała wyjść za Enerdziaka
I faktycznie, pewien Helmut
Przyszedł, przyniósł kiszkę, wermut,
Goździk i dwa serki kozie,
Tak jak to w naszym obozie.
Krak młodych pobłogosławił
I w sypialni ich zostawił,
Czyli jak gdyby zezwolił
Żeby Niemiec ją zniewolił.
Ledwie drzwi się zatrzasnęły –
Straszne rzeczy się zaczęły,
Bo gość chyba był znad Renu
Czy z innego RFN-u,
Poziewał najpierw nieśmiało
Dał jej kawę i kakao,
Poczem z nienacka do góry
Wystawił Zagłębie Ruhry…
Wanda w krzyk, że on zachodni,
A on na nią hyc bez spodni,
I tak go poniosły zmysły
Że razem wpadli do Wisły!
Wniosek: Prasa słusznie twierdzi –
Wróg nie śpi! A Wisła śmierdzi.
powrót

O zwracaniu

Jest podobno inaczej na Alasce, na Rusi
Obyczaje odmienne prawie cały ma świat,
Polakowi natomiast wszystko zwrócić się musi,
Bo w przeciwnym wypadku Polak trupem by padł.
Ot, wycieczka „Orbisu”. Wszyscy siedzą jak struci
I nie cieszą się myślą, że Brno zwiedzą, lub Split,
Tylko każdy rozmyśla: – Czy mi wyjazd się zwróci?
Bo jakby się nie zwrócił, to jęk, rozpacz i zgrzyt!
Pewien Heniuś na przykład kupił spodnie z elany
Poczem chodził ponury /choć na ogół był zdrów/
Aż dziś krzyknął: – Nareszcie się zwróciły, kochany!
W pralni spodnie zgubili i oddali pięć stów!
Pokochałem Paulińcię. Dnia jednego wszelako
Gdym ją gościł u siebie, zapytała wśród łez:
– Jak przypuszczasz najdroższy, czy to zwróci się jakoś?
– Zwróci zwróci – mruknąłem, niecierpliwy jak pies.
U sąsiadów też zdarzył się przedziwny wypadek:
Sąsiad bardzo był wesół, zapytałem go więc:
– Czego pan się tak cieszy? – Jasio zwrócił obiadek!
Co za mądry chłopaczek, łyknął, krzyknął i bęc!
Chciałem także się włączyć, też mieć jakieś wyniki,
Czytam dzisiaj gazetę, wtem jak wrzasnę: O! O!
– Zwrócił się koszt budowy naszej nowej fabryki!!!
Wszyscy na mnie spojrzeli i spytali: – To co???
powrót

O żonie przyjaciela

Możesz być gorszy od śmierdziela,
Towar ze stoisk kraść w PDT-cie,
Lecz szanuj żonę przyjaciela,
Bo to najświętsza świętość w świecie.
|Przyjaciel ufność ma na twarzy,
Uśmiech ma słodszy niż maliny,
Bo zaufaniem ciebie darzy
I żonę, ten swój skarb jedyny.
|Właśnie wyjeżdża w delegację,
Gdzieś do Przemyśla czy Hajnówki,
Ty odprowadzasz go na stację,
W policzki cmokasz z dubeltówki.
|Już oto pociąg was rozdziela,
Z łoskotem pędzą w dal wagony.
Nie idź do żony przyjaciela,
Już lepiej wróć do własnej żony.
|Nawet gdy dobre masz zamiary,
Gdy chcesz jej oddać przysług szereg,
Przynieść sprawunki, umyć gary,
Psa wyprowadzić na spacerek
|W ogóle pomóc w gospodarce,
To skąd mieć możesz pewność, bracie,
Że ci nie zbierze się na harce,
Gdy zasiądziecie przy herbacie
|I gdy wyłoni się z fotela
zupełnie nieoczekiwanie
Kolano żony przyjaciela,
Który ci kością w gardle stanie?
|O, wtedy będzie już za późno,
Wtedy nie wyjdziesz już na schodki.
Najpierw zaczniecie dosyć luźno,
Jakieś prześmiewki i hihotki.
|„A kuku, jaka ładna rączka”,
Następnie jakieś szamotanie
„O jejku, spadła mi obrączka” –
Bęc, już jesteście na dywanie.
|I tu cię nagle onieśmiela,
Świadomość ohydnego grzechu”
„Jezu, ja zonę przyjaciela?!”
No własnie, właśnie rzezimiechu.
|On tam pracuje, że aż chrzęści,
W zimnym hotelu spać się kładzie,
Załatwia zapasowe części,
Lub dyskutuje na naradzie
|O bodźcach, o kooperacji.
A w czasie gdy on stacza boje,
Ty, nieodrodny syn sanacji,
Z tępym uporem robisz swoje.
|Widzisz, wyrodku, już ci łyso,
Już mniejszą chrapkę masz na babkę.
Już się rozglądasz, gdzie tu drzwi są,
Po spodnie sięgasz i po czapkę,
|Mamroczesz, bąkasz coś niezdarnie,
Nie ten sam człowiek, nie ta klasa.
Haha, nie ujdzie ci bezkarnie
Ten podły cios poniżej pasa.
|O nie, albowiem los przydziela
Blaski i cienie na dwie strony.
Gdy ty u żony przyjaciela
Jam wtedy był u twojej żony.
powrót

Egoistki

Kiedy żona wyjechała, Dreptak sprzątnął swe mieszkanie.
Kupił wódkę, metr kiełbasy, cukier, kawę i herbatę,
A następnie poobdzwaniał rozmaite takie panie
I z młodzieńczym entuzjazmem pozapraszał je na chatę.
|Jakoż wszystkie obiecały, lecz nie przyszła ani jedna,
Bo kobieta ma naturę tak podstępną i tak marną,
Przy tym tak jest nieżyczliwa (żeby nie powiedzieć – wredna)
Że nie lubi by ją nagle wezwać niby straż pożarną.
|Każda chciałaby miłości, telefonów co nie miara,
A gdy dzwonisz raz do roku, chłodno pyta cię i krótko:
– Co u ciebie, czyżby wreszcie wyjechała twoja stara?
A mężczyzna, szczera dusza, woła: – Owszem, przyjdź prędziutko!!!
|Wtedy ona obiecuje, ale jakoś niezbyt pewnie,
Narażając go na straty finansowe i wysiłek.
Bo, jak już się wyżej rzekło, będąc nastawionym rzewnie
Facet bufet uzupełnia i usuwa każdy pyłek.
|Dreptak też z ufnością czekał prawie całe dwa tygodnie.
Mył naczynia, prał skarpetki, tu posprząta, tam naprawi.
To w wazonie zmienia kwiatki to prasuje sobie spodnie,
Bo wciąż wierzy, że się wreszcie któraś z pań u niego zjawi.
|Ale one, podejrzewam, że nie miały Boga w sercu
Nie przybyły, postępując nieetycznie i łajdacko.
Wreszcie żona wraca z wczasów. Patrzy: Dreptak na kobiercu
Coś tam czyści i pucuje, a mieszkanko lśni jak cacko.
|Żona padła mu w objęcia a on padł w objęcia żony.
Zanosiło się na scenę romantyczną jak z Petrarki.
Ale Dreptak do porządków tak już był przyzwyczajony,
Że odłożył ją na tapczan i poleciał czyścić garnki.
|Trudno ukryć, że ta nowość jego żonie dość dogadza.
Gdy on krząta się i sprząta, pichci, albo myje miski,
Ona, mając nadmiar czasu, najcyniczniej jego zdradza.
A to wszystko przez te panie co nie przyszły – EGOISTKI.
powrót

Ekspedientki

Kiedy zegar bije osiemnastą,
Ekspedientki wychodzą na miasto.
Już bez dąsów i bez humorów
Idą, płyną, krawędzią wieczoru.
Trochę są jak witraże ze Sieny,
Trochę jak modelki z Telimeny.
W duszy każda już na poły święta,
A na poły jeszcze zła na klienta.
Już się robi coraz milsza, lepsza,
Ale jeszcze w myślach go opieprza…
Zakwitają różą i stokrocią,
Napełniają się spokojem i dobrocią.
Neonami ulica się mieni,
Z bram wychodzą narzeczeni stęsknieni,
Zaraz każda się przybliży, przytuli,
I już niczym się nie różni od Julii,
Tylko jedna, biedna, od Ofelii,
Co to ją na manku dziś capnęli.
Idą miastem smutne i wesołe
Jak madonny WSS „Społem”,
I zależy, która w jakim dziale –
Różnych woni otaczają ją fale.
Oto Ewa w duszącej feerii
Aromatów luksusowej drogerii,
Oto Zuzia – koniaki i wino,
I Małgosia ze swą antymoliną.
I kawowo – herbaciana Ula,
I Bożena, a wokół – cebula,
Już podchodzą do kochanych mężczyzn,
I już każdy swoją z dala węszy,
Jak lunatyk -radarem nosa
Się kieruje w swoje małe niebiosa.
Już się łączą w pary, już znikają,
Tramwajami – korabiami odpływają,
Już nie pachnie mydło, piwo i futra,
Już zniknęły ekspedientki do jutra.
Nie wypoczną, nie zasną do ranka
Przy ruchliwych, niecierpliwych kochankach,
Wstaną mgliste, przezroczyste i smętne,
Będą zwracać do nas słowa niechętne,
Ale my im wybaczymy, darujemy,
Ale my je rozgrzeszymy, zrozumiemy,
Urządzimy się wygodniej i lepiej,
Też znajdziemy przyjaciółkę w jakimś sklepie
I opuści nas niepewność i trema,
Bo już nikt nie odpowie „nie ma”!
Wszystko zawsze znajdzie się dla nas –
Dżins belgijski, kongijski ananas…
Żeby każdy tak do tego podszedł,
To już dawno by miał każdy według potrzeb!
powrót

Ekspertyza

Raz w ciemnym lesie pod wykrotem
W pobliżu wioski Majzel Biskupi
Dwaj grotołazi znaleźli grotę
I powłazili do niej jak głupi.
Mieli czekany, mieli latarki,
Haki, dziamdziaki, troki i trocie,
I jak zaleźli już do tej szparki,
patrzą, a wewnątrz różne starocie,
A mianowicie: – Kamienny topór,
Spiżowa brama, żelazna piła,
Cztero-omowy spalony opór,
kawałek płyty z napisem „Chyła”,
List jakiejś Szwedki, względnie Angielki,
Albo Bułgarki, bo w obcej mowie,
Dwie wypróżnione do dna butelki,
Gwóźdź i książeczka „Jak stracić zdrowie”,
Zbroja husarska prawie w całości,
Majtki ze srebra, ucho od śledzia,
I wreszcie cały komplet kości
Jaskiniowego niedźwiedzia, joj!
Zaraz się zaczęły dochodzenia,
Osiągnięto wiele sprzecznych wyników,
Jeden mówił że to z okresu kamienia
Łupanego przez nieznanych osobników,
Inny twierdził, że to jest raczej
Z okresu błędów i wypaczeń,
I że to nie są szczątki niedźwiedzia jaskiniowego
Tylko lwa salonowego niejakiego Rosołowskiego,
Aż przyjechał z Akademii Nauk
Pan profesor, co znał różne groty,
Do tej jamy się wpakował pomału
I obejrzał te wszystkie przedmioty,
Zdjął binokle, podrapał się w łydki,
Zastanowił się przez krótką chwilę
I powiedział: – Idźcież, jakież to zabytki?
Miecio znowuż narozrabiał, i tyle…
powrót

Eksperyment

Jeden znany dyrektor wpadł raz na myśl śliczną,
Humanistyczną, nową i oryginalną,
Żeby na akademii dać najpierw część artystyczną,
A dopiero potem część oficjalną.
|Koledzy mu odradzali, błagali go co chwila
I prawie na kolana przed nim upadali,
Wołając: – Zobaczysz, wszyscy dadzą dyla
I będziesz trzymał mowę do całkiem pustej sali!
|Nikt jednakże nie zdołał zwątpienia w nim wzbudzić,
I gdy tylko zobaczył, że publiczność siada,
Rzekł do przyjaciół: – Nie martwcie się, znam swoich ludzi!
I dał sygnał do rozpoczęcia występów państwowego – przedsiębiorstwa
„Estrada”!
|Hej, czegóż tam nie było! Jedna pani śpiewała solo,
Tańczyło osiem girlasków, z czego dwa całkiem zgodnie.
A jeden artysta państwowy wygłosił nawet monolog
Hamleta, bardzo śmieszny, bo ciągle spadały mu spodnie.
|Publiczność bila brawo, ale bez żadnej przesady,
Poczem zrobiło się cicho, a słysząc ową ciszę,
Dyrektor skoczył i spojrzał na salę bardzo blady,
Myśląc, że wszyscy wyszli. Atoli nikt nie wyszedł.
|Wtedy się zaśmiał radośnie, mruknął: – Przewidywałem!
I wyszedł na trybunę, aby wygłosić referat
W którym były różne hasła i perspektywy wspaniałe,
A reakcja zebranych tłumów była spontaniczna i szczera!
|Co chwilę się wszyscy śmiali z radości, słysząc prognozy
Poprawy, a znów przy hasłach wołali głośno: – Bis!
A gdy skończył i stanął, przybrawszy swe najpiękniejsze pory,
To się rozległ huragan oklasków i ani jeden gwizd!
|Zaś kiedy się wszystko skończyło przy obopólnej radości,
To dyrektor stanął przed wyjściem, a słońce błyszczało mu w plombach
I spytał o wrażenia jednego tam, z publiczności,
A ten facet, niejaki Dreptak, powiedział: – Dla mnie bomba!
|Z ogromną przyjemnością wszystkiego wysłuchałem,
Szło po kolei płynnie, nie zdarzył się żaden zgrzyt,
Tezy w tej pierwszej części ogromnie oryginalne,
A monolog komika w drugiej – no, to już po prostu szczyt!!!
powrót

Epizod z mitologii

To wszystko się na Olimpie górnym i chmurnym zaczęło,
Co depcze ziemię stopami, a czołem niebiosa wspiera,
A było już po południu, więc drzemał jak zwykle Zeus
Któremu nową chlamidę robiła na drutach Hera.
|Tak w ciszy siedząc, czekali aż zwykli goście się zejdą
I przetrawiali w milczeniu zjedzony niedawno obiadek
I sennie kombinowali czy pierwszy przyjdzie Posejdon,
Czy, drugi z zeusowych braci, król państwa zmarłych, Hades.
|A trwając w ciszy, spokoju i atmosferze sytości
Otrząsnąwszy się gromowładny i niespodzianie powiedział:
– Wiesz Hero? Odczuwam dzisiaj jakieś niemęskie mdłości…
Ot, zjadłbym coś pikantnego… Nie masz w spiżarce śledzia?
|I ledwie wyrzekł te słowa – cały poskręcał się w bólach
I zagrzmiał gromami zewsząd, a zwłaszcza jął iskrzyć nosem,
Aż wleciał z torbą lekarską uczony mędrzec, Eskulap,
Przez poniektórych Achajów zwany też Asklepiosem.
|I spojrzał na gromowładcę i kilka pytań mu zadał,
I wywnioskował naprędce skąd ból ten, co trzewia drąży,
I jeszcze dla upewnienia opukał Zeusa i zbadał
I wziąwszy Herę na stronę, rzekł: – Pani, twój mąż jest w ciąży!!!
|Nieszczęsna w rozpacz popadła i srodze jęła go łajać
Psiocząc na niskie morale i na nałogi tak zgubne:
O, ty się lubisz dziadygo nocami po ziemi szlajać,
A potem bezcześcisz Olimp, przynosząc dzieci nieślubne.
|Tu nerwy już ostatecznie zawiodły wszechwładną Herę
I Eskulapa w złości pobiła, i jego węża,
I wreszcie chwyciwszy zrobioną z perłowej macicy paterę
Rozbiła ją w drobny maczek na świętej głowie męża.
|Któż Nieśmiertelnych przestrach w pieśni opisać zdoła,
Kiedy ujrzeli jak pęka głowa głównego boga,
A z tej pękniętej głowy, w samym środku czoła
Wysuwa się bardzo zgrabna i długa damska noga…
|Po chwili zaś już na zewnątrz figurowało nóg dwoje
Jak również reszta postaci, pięknością równa tej nodze,
I przeurocza dziewczyna ubrana w przejrzystą zbroję
Zjechała Zeusowi po brodzie i siadła na podłodze…
|I wkrótce komunikaty czytano już w Tebach, Mykenach,
I w innych miastach i wioskach, że oto z Zeusa głowy
Wyjrzała na światło dzienne niejaka Pallas Atena,
Bogini mądrości i rzemiosł i posiadaczka sowy.
|Więc radowała się Grecja od Sparty aż do Tessalii,
Cieszył się rycerz, i kupiec, i biedny plantator oliwki,
I tylko Hera wieczortem, piorąc tunikę w balii
Sarkała: – Zawsze mówiłam, że w głowie ci tylko dziwki!
powrót

Etymologia

Wiem to od pewnej Horpyny, kochanki jednego kustosza,
Że kiedyś ktoś trzy Aliny upił i wsadził do kosza,
Wiec był tam pełny kosz Alin, a gdy to zauważono,
Zaraz miasto Koszalin w tym miejscu wystawiono.
|Ponieważ stworzył się pretekst w postaci tego tekstu,
Bo u nas to nawet sedes nie może stać bez pretekstu.
I teraz już jasna sprawa, wie niemowlaczek nawet:
Żyli raz Wars i Sawa – mamy przez to Warszawę.
|W świadomość to nam wrasta, ba – dzieci z tym się rodzą,
Atoli inne miasta – czy wiedzą, skąd pochodzą?
Czy znają prawdę nagą oraz tej prawdy wagę,
Że to Kopen wraz z Hagą stworzyli Kopenhagę?
|Że to Amster z Dammową zakwitli Amsterdamem?
I miłością niezdrową związał się Birming z Hamem?
Następnie Ham z Burgiem, natomiast Burg z Edynem
Stali się Edynburgiem, zaś Dyn z Lonem – Londynem?
|Że Buda żyła z Pesztem, Bom się zajmował Bajem,
Niejaki Buk – Aresztem, a Szang się bawił Hajem?
Dub się zaplątał w Linie, Lis Bonę dognał na strychu,
Tal z Linem są w Tallinie, a Wał z Brzychem w Wałbrzychu?
|W ten sposób każdy już dostał bajeczkę z etymologii.
A moje miasto to Wrocław. A mnie nikt nic nie dorobi!
powrót

Kariera Marysi

Po szumiącym pięknym lesie
Idzie dziewczę, koszyk niesie.
Niesie dziewczę kosz z grzybami,
Przekomarza się z ptaszkami.
Siedzi czyżyk na patyku:
– Co tam niesiesz w tym koszyku?
Może rybki albo pipki?
– Nie, mój ptaszku, niosę grzybki!
Będą dobre niesłychanie,
Gdy uduszę je w śmietanie!
Zajrzał lisek przez paprocie:
– Jakie grzybki niesiesz, trzpiocie?
Borowiki, czy rydzyki?
– Nie, mój lisku, sromotniki.
Będzie dużo śmiechu w chacie,
Gdy je ugotuję tacie!
Wylazł wilk, drżą pod nim udka:
– Maryś, dyćżeż to jest trutka,
Może z tego być ambaras,
Bo ci tatko kojfnie zaraz…
Toż powali nawet byka
Taka porcja sromotnika!
Roześmiała się dziewczyna
Jak ten strumyk, jak kalina…
– Toć wszystkiego jeść nie musi,
Gdyż połowę dam mamusi!
Załkał gorzko jesion dumny:
– Hej, porobią ze mnie trumny!
Nie bądź Maryś, taki psotnik,
Wyrzućżeż won ten sromotnik!
Duma Maryś, drapiąc nogę:
– Choćbym chciała, to nie mogę,
Nie chcę robić wszak awarii
Pani Konopnickiej Marii,
Dzięki niej mam szanse duże
Znaleźć się w literaturze,
A w tej całej polityce
Przeszkadzają mi rodzice…
Tu tupnęła z mazowiecka,
Zafurczała za nią kiecka,
Pomarszczyły się pończochy
I pobiegła w stronę wiochy.
…a las cały szemrał słodko:
– Z Bogiem, Marysiu Sierotko…!
powrót

Karnawał w Soplicowie

Zagrano poloneza. Podkomorzy rusza
I z lekka zarzuciwszy wyloty kontusza
Podaje rękę Zosi odzianej w atłasy
Gdy wtem stanął i mruknął: – Cóż to za hałasy?
Faktycznie, w sali trwała wrzawa niepojęta,
Ci stronę asesora, ci brali rejenta,
Jedni byli za Kusym, drudzy za Sokołem,
Już też pierwsze butelki fruwały nad stołem,
Już Jankiel, który właśnie szedł podlewać kwiatki
Dostał nagle po pejsach półmiskiem sałatki,
Kiedy zacny ksiądz Robak wskoczył na kominek
I krzyknął: – Niech rozstrzygnie ten spór pojedynek!
– Tak racja, pojedynek! – goście zakrzyknęli
I obu adwersarzów ku sobie popchnęli.
Rejent za bok się schwycił, lecz nie miał rapieru
Więc warknął: – Ha, sprowadzę ja cię do parteru!
Jakoż i rzeczywiście, złapawszy za kłaki
Szarpnął i asesora stawił na czworaki,
Ten jednakże na atak odpowiedział godnie –
Dwakroć kłapnął zębami i przegryzł mu spodnie.
Ugodzony w słabiznę, biedny rejent z bolu
Wrzasnął, skoczył i zawisł był na żyrandolu.
Chwilę wisiał, jednakże żyrandol starawy
Urwał się i wpadł z trzaskiem we środek zastawy.
Rozprysły się po izbie mięsiwa i sosy.
Aromatyczne miody, treściwe bigosy.
Obie podkomorzanki spryskała musztarda,
Telimenie za dekolt wskoczyła pularda
Tylko co upieczona i jeszcze skwiercząca,
Ta zasię, gdy nie mogła wytrzymać gorąca
Zrzuciła przyodziewek, tracąc prawie zmysły,
Aż hrabia mruknął kwaśno: – Hm… biuścik obwisły,
Teraz widać dopiero, gdy braknie stanika,
Że przypomina uszy mojego jamnika,
Którym szczułem niedźwiedzie z Nalibockich lasów
Wraz z baronem Dreptakiem i z księciem Denasów!
Nie skończył jeszcze mówić, kiedy wpadł nań Ryków,
Skłębiony z całą kupą innych biesiadników,
Zaś staruszek Gerwazy wydał grzmiący poryk,
Wsadził w omszałą pochwę prastary scyzoryk
I mruknął, uśmiechnięty od ucha do ucha:
– Nu ot, miał być karnawał – wyszła rozpierducha!
|Wersja II
I zawołał na widok walczących szlachciców:
– Chroń nas, Panie, od ognia, wojny i kibiców!
powrót

Kaskaderzy

Hej, słychać strzały z rewolwerów,
I rozbijanych wozów trzask –
Oto Spółdzielnia Kaskaderów
Ruszyła dzisiaj pierwszy raz!
Latają wokół szczątki mebli,
Stosy półmisków i talerzy,
Spadają z rozmaitych szczebli
Wytrenowani kaskaderzy,
A zawsze wprost na cztery łapy
Tacy są zwinni, zgrabni tacy,
Nie trzeba stawiać im kanapy,
Nie trzeba kłaść im materacy!
Więc gdyś aktorem dużej miary,
Klasy Lawrence'a Oliviera,
Uważaj żeż na siebie stary,
Wynajmij sobie kaskadera!
Potrzebny jesteś na tym świecie,
Masz ważną pracę, żonę, dzieci,
Więc kiedy trzeba skądś wylecieć –
Kaskadser za pięć stów wyleci.
Potem się to zmontuje jakoś,
Doklei twoją twarz w zbliżeniu –
– Popatrzcie! Toż on stoi psiakość!
Zakrzyknie cały świat w zdumieniu.
A gdy impreza się nie uda,
Także nie powód do rozpaczy,
Bo ty się żywy wyłabudasz,
Jego – pośmiertnie się odznaczy.
Ogromne to udogodnienie!
Oto formularz, pióro, biurko,
Wypisz zlecenie, na zlecenie
Z czwartego piętra, na podwórko,
Ale pohamuj swoją radość
Że jesteś wszystkim, a on – zerem.
…kto wie, mój stary, czy na starość
Ty też nie będziesz kaskaderem?
powrót

Kaszka manna

Niedobrze się robi ptaszkom, odbija się myszce
Mamcia karmi dziecko kaszką łyżeczka po łyżce.
Karmi, nuci coś radośnie: „Jedz, jedz ty łobuzie…”
Kaszka dziecku w buzi rośnie i wydyma buzię.
|Ma już kaszki pełen brzuszek i płucka, i nereczki,
Kaszka sączy mu się z uszek i rozpycha majteczki.
Słyszy dziecię matki piosenkę i myśli figlarnie:
„Jak cię dorwę, gdy dorosnę, to też cię nakarmię…”
|Zaśmiało się miłe dziecię na myśl o igraszkach.
Mamcia na to: „A więc przecie smakuje ci kaszka”.
Dam ci jeszcze, żebyś przytył i miał pulchne policzki!!!”
Dziecko żuje myśląc przy tym: „Ach, dajcie mi nożyczki!!!”
|Wtem huknęło coś jak mina – gówniarz zwymiotował.
„Porzygała się dziecina – zaczniemy od nowa!”
Kot z rozpaczy skoczył w wannę, a pies wściekł na dworze.
Po coś stworzył kaszkę mannę, o sympatyczny Boże?!
powrót

Każdy sobie

Jedzie pociąg! Dymi komin!
Ktoś trzyma wypowiedź!
Rośnie Kutno! I Wołomin!
Pisarz tworzy powieść!
Zdun piec stawia! Bóbr – żeremia!
Kabałę wróżbiarka!
Plon obfity daje ziemia!
Kwitnie gospodarka!
Górnik węgiel w ziemi ryje!
Hutnik je kolację!
Odwiedziły Złotoryję
Cztery delegacje!
Dziecię pisze! Drugie czyta!
A trzecie się rodzi!
W sądzie kaja się bandyta!
Kochają się młodzi!
Płyną pieśni i piosenki!
Płynie prąd z kontaktu!
Malarz pędzel wziął do ręki,
Bierze się do aktu!
Stolarz trumnę wykonuje!
Akrobata – stójkę!
Oborowy instruuje
Przodującą dójkę!
Odlewnicy odlewają!
Pastuch pasie kozę!
Przewodnicy zakuwają:
Wifil kosten hoze?
Protest-songi pisze Gała!
Zaś liryki – liryk!
A ja sobie hała – drała,
Bo ja je satyryk!!!
powrót

Kelnerissimus

Ucichł gwar i zapadła cisza,
Ze strachu mdlał najlżejszy nawet szept,
Gdy wzór kelnerów, słynny Dreptak Ryszard
Jak młody bóg przez salę z tacą szedł.
I mogłeś słyszeć jak się ściana łuszczy,
I każdy oddech głośny był jak grzmot,
A Dreptak szedł jak dziki kot na puszczy,
A wygląd też miał jak na puszczy kot.
Klientów w przejściu zimnym okiem macał,
A każdy z nich odwracał z lękiem twarz,
I tylko glaca lśniła mu i taca,
Na której śmierdział jakiś stek lub farsz.
On stawał zaś nad karkiem konsumenta,
Konsument drżał jak mały, nędzny mops,
A Ryszard Dreptak mówił do natręta
Twierdzącym tonem: – Pan zażyczył klops!
A był ten głos jak grzmot morderczej strzelby,
Lub z kowbojskiego kolta celny strzał,
I nawet gość co żądał przedtem melby
Mamrotał: – Owszem, ja żem klopsa chciał…
Ten orli lot, ta godność jowiszowa
Nie wszystkim w krąg trafiają jednak w smak,
Już rośnie szmer, i zawiść zawodowa,
Już inni też by chcieli umieć tak…
Czekają więc… A może się pośliźnie?
Z naręczem zup się potknie, cóż za pech,
Zawrzaśnie w głos, i w stolik łbem się gwiźnie
Wzbudzając w sali homerycki śmiech?
Na razie Dreptak kroczy niezachwiany,
My kroczmy też, nie myśląc o tym, że
Każdego z nas gdzieś czeka sos rozlany,
Sterczący gwóźdź, lub jakieś inne gie…
– Daj, Panie, nam – pokornie cię prosimy –
Dreptraka styl, i honor taki sam,
A jeśli już koniecznie paść musimy –
Jak Dreptak paść niech dane będzie nam!
powrót

Kibic

Wczoraj miałem taki atak nerek
Że myślałem że się powieszę,
Aż tu przychodzi mój sąsiad Zenon Ratlerek
I się pyta czy się bardzo cieszę.
Mnie tak boli aż mnie diabli biorą
Niby z czego mam się cieszyć, z czego?
– A bo – mówi Ratlerek – nasz KS Piorun
Wygrał z LZSem Kędziołki cztery do jednego.
– Nie obchodzi mnie to – mówię do Ratlerka
A jemu aż odjęło mowę…
Wyjął sporta, podejrzliwie zerka,
W końcu pyta: – Pan może niezdrowy?
– A niezdrowy, bo mnie w brzuchu boli!
Lecz on ciągle patrzy wzrokiem muła:
– I nie cieszysz się pan z czterech goli,
Z czego trzy strzelił osobiście Pakuła?
– Się nie cieszę! – Ba… on nie chce wierzyć!
Ze zmieszaniem nos wysiąkał w chustkę…
– Panie! – mówi – pan się musi cieszyć!
Cztery jeden, taż to panie sukces!
– Może sobie być i osiem zero,
Albo dziesięć i mistrzostwo świata!
Wtedy on się rozeźlił dopiero:
– Panie! Z kogo pan strugasz wariata?
Zdjął kapelusz, powiesił na haku,
Zaczął bawić się moim krawatem:
– Ze zwycięstwa się nie cieszysz ciapciaku?
Taki z ciebie dobry obywatel?
– Panie – mówię – niech się pan wynosi,
Bo zawołam milicję za chwilę!
A Ratlerek padł na klęczki i prosi:
– Niech się pan ucieszy chociaż tyle!
I pokazał na palcu tyciu-tyciu
Taki ciupki, maluśki odcinek
A że mnie akurat ból nie chwycił,
Więc zrobiłem radośniejszą minę.
Wtedy on zaraz się rozweselił,
Rozkwitł w oczach jak – powiedzmy – akacja.
Ale im – powiada – zasunęli!
– Gratuluję – powiadam – sensacja!
Pożegnaliśmy się jak przyjaciele,
Ja się wziąłem do naprawy krawata,
A promienny i radosny pan Ratlerek
Pobiegł uradować resztę świata.
powrót

Kiepski film

To był obraz z kiepskiego filmu: ona brała ślub przed ołtarzem
Z milionerem, głównym księgowym, dyrektorem lub aptekarzem
Nieważne. I była biała, jak świeżo wyprana firanka,
Bo nie kochała męża, tylko swojego kochanka.
Szwoleżera, motocyklistę, zduna, albo sprzedawcę bakalii,
Nieważne, i ten kochanek był już od dawna w Australii,
Ale ona miała poczekać, i – jak widać – nie poczekała,
Więc dlatego jest teraz taka smutna, taka łzawa i taka biała.
A w kościele grają organy, chór prześliczne głosy natęża,
A ksiądz właśnie zwraca się do niej: – Czy chcesz tego pana
Ona wolno otwiera usta, chce powiedzieć, że tak, a tu trach!
Drzwi kościelne się otwierają i kochanek staje we drzwiach!
Stoi bardzo piękny i blady, nic nie mówi, ani nie kroczy,
Tylko zaplótł ręce na piersiach i w jej oczy wbił swoje oczy.
I tak patrzą na siebie w milczeniu, w każdym serce głośno łomoce,
A on pyta się dziewczyny wzrokiem, czy pamięta jeszcze tamte noce?
Tamte chwile, tamte godziny, tamte wspólne przebudzenia z rana!
Aż ksiądz się znowu wtrącił: – Czy ty dziecko chcesz tego pana?
A ten pan, wąsaty i gruby, aż się cały spocił z oburzenia
I powiada do niej: – Kochana, nie rób żesz z siebie przedstawienia…
Ale oni patrzą i patrzą. Tylko wzrok im się wciąż bardziej rozgwieżdża
Aż ten młody do tego grubego mówi strasznym głosem: – Jazda, zjeżdżaj!
Gruby zbladł, zmiął błyszczący cylinder, zrobił minę głupią i biedną,
A ci naraz jak się nie rzucą i przez kościół ku sobie biegną,
Biegną, biegną, aż się spotkali, aż się mocno, mocno objęli,
Całowali się i płakali, i mówili coś i się śmieli,
Potem wyszli z tych śpiewów i dymów na powietrze, na biedę i na grzech.
To był obraz z kiepskiego filmu, ale widzom zaparło dech.
powrót

Klęska Matrosa

Bywał na szkierach północnych i na ryczących czterdziestkach
Bił się w panamskiej tawernie, a kochał na wyspie Bali,
Solą ze wszystkich mórz świata przesiąkła jego zydwestka
Był wolny jak morski orzeł, aż wreszcie go schwytali.
I oto siedzi samotny, noc nad nim godziny przędzie,
Pod czaszką się kłębi myśl zimna jak węgorz albo zaskroniec
I usta szepczą bezwiednie: – Co teraz ze mną będzie?
A jakiś głos odpowiada: – Nic już nie będzie. To koniec.
On, który był taki cwany, taki przebiegły i chytry,
Że umiał przewidzieć swych wrogów ruchy i myśli najskrytsze
Nawet gdy wypił uprzednio litr, ba, co mówię, dwa litry,
Teraz powiada ze strachem: – Tego tu nie przechytrzę…
O, smutny to będzie widok, żałosny to będzie popis,
Straszliwa to będzie hańba i wszystko się nagle zerwie…
Trzykrotnie opadła mu ręka zbrojna w angielski długopis
Na zmięty arkusz papieru o trupio-żółtej barwie…
Aż wreszcie zebrał się w sobie i łkanie zamarło mu w grdyce,
I szepnął: – Trzeba do końca zachować postawę dzielną
I zaczął wypełniać dokładnie, rubryka po rubryce
Podstępną, piekielną, okropną – deklarację przewozowo-celną…
powrót

Klub odnowy

Jeden Mikołaj Dreptak, osobnik postępowy
Postanowił założyć Klub Moralnej Odnowy
I założył! I wkrótce tego Dreptaka jadalnię
Zapełniły osoby, pragnące się odnowić moralnie,
Zaś Dreptak wszedł i chrząknął i rzekł: Panie, panowie,
Zaraz się poświęcimy wszyscy moralnej odnowie,
Tylko wpierw zarząd wybierzmy rozsądnie acz uroczyście,
Kto będzie prezesem? A wszyscy w krzyk: – Pan oczywiście
Dreptak się skłonił wzruszony. Następnie metodą seryjną
Wybrano zarząd, skarbnika, komisję rewizyjną,
Oraz komisję matkę i komisarza – tatkę
I ustalono jaką miesięcznie płacić składkę,
I zrobiono plan dalszych zebrań, jak również preleminarz
I wszyscy pobiegli do domów, bo Eden się właśnie zaczynał,
A za tydzień znów się zebrali i myśleli o czym radzić?
O alienacji? Frustracji? O ciąży panny Jadzi?
Aż Kociutko powiedział że nuda, i że wynosi się stąd,
To prezes się zdenerwował: – No to panie Kociutko, wont!
– Tylko nie wont! – rzekł Kociutko – tylko nie wont ty burasie!
I gwizdnął prezesa srewantką, która rozleciała się…
Tu straszny się zrobił zamęt, bo wszyscy dawaj się naparzać,
Naciągać drugim uszy i po podłodze się tarzać,
Oraz wyrywać oburącz włosy z bród, wąsów i grzywek,
Ponieważ faktycznie byli pozbawieni jakichkolwiek rozrywek,
A gdy skończyli bójkę i chcieli czym prędzej nawiać,
To Dreptak wziął dubeltówkę i rzekł: – Jazda meble odnawiać!
I oto po trzech godzinach powstawiano wyłamane szczeble,
Pozaszywano obicia, wypucowano te meble,
Że były zupełnie jak nowe, i wszyscy zmęczeni usiedli
I rzekli: – Po co nam moralna odnowa? Załóżmy punkt odnowy mebli!!!
I założyli, i odtąd żyli w dobrobycie i wielkiej sytości,
A dlaczego im się tak udało? Bo zaczęli od spraw moralności!!!
powrót

Kłopotliwy dziadunio

Zyzio ma auto, Jaś – dryg do tańca,
Ja mam w rodzinie dziadka-powstańca.
Jest to niezwykle dziwny przypadek,
Że naszych czasów dożył ów dziadek.
lecz ma bumagę, a w niej pisanie
Że kościuszkowskie przeżył powstanie.
ma również piękny dyplom uznania
Za walki w czasie tego powstania.
Codziennie z rana, już o świtaniu
Dzadek zaczyna… o powstaniu.
– Kiedyś – powiada, zdjąwszy szlafmycę
– pamiętam, szliśmy pod Racławice.
konie się wlokły nóżka za nóżką.
A ja gadałem z Tadziem Kościuszką.
Jak dziś pamiętam – tu piach, tam krzaki,
I las, a z lasu lecą kozaki…
Dzień mija z wolna, wieczór zapada,
A dziad – powstaniec gada i gada.
Świecą mu oczki, płoną mu uszki,
A ja mam dosyć pana Kościuszki
Z jego przysięgą, szablą, proporcem,
Z tymi kosami co to je sztorcem,
Oraz z Bartoszem Głowackim, który
Czapkę, czy głowę wsadził do dziury…
Zaś jako chłopczyk, chodząc na lekcje
Bardzo lubiłem tę insurekcję,
A dziś myśl o niej odrazę wzbudza
Przez tego dziadka co mnie zanudza.
Już jego przygód jam nie ciekawy,
Mam swoje bliższe, ważniejsze sprawy,
On opisuje swoje puf-pafy,
A ja z rozpaczy wlazłbym do szafy.
On opowiada jak go męczono.
A ja o dżezie chcę gadać z żoną.
On o Kilińskim szewcu mi truje.
A ja się martwię, że syn ma dwóję.
Gada, że byli krzepcy i śliczni.
Męscy, wspaniali i romantyczni.
Że mieli mnóstwo niezwykłych przygód,
że hartowali się wśród niewygód,
Że mieli cele i ideały,
Bij, zabij, hurra, wszyscy na wały,
Bagnety błyszczą, sztandar powiewa,
Bul bul… gadulstwo już mnie zalewa…
Wyście cyniczni, a my – na szańcu!!!
– Boże… jak ciężko żyć wśród powstańców!
powrót

Kłopoty

Dreptakowie mają finansowe kłopoty,
Cała ulica to zauważa.
Dreptakowie nie wykupili w sobotę
Czasopism u kioskarza.
Dreptakowie prowadzą rozmowy nocne
Słychać do późna głosy ściszone,
Dreptak na kredyt bierze ekstra mocne,
Dreptakowa ma oczy czerwone,
Dreptaczęta chodzą posmutniałe,
Widać dzielą rodzicielskie smutki,
Mały Dreptak nie przyniósł w poniedziałek
Piętnastu złotych na wycieczkę do Sobótki.
Dreptakowie mają finansowe kłopoty,
Dreptak dzwonił wczoraj do teścia,
Wyrażał się do niego per „mój złoty”,
Czy by teścio pomóc im nie zechciał?
Ach, niestety, teścio ma zobowiązania,
Musi właśnie płacić ratę w ORS-ie
I należność za wynajem mieszkania,
Więc na razie też nie -jest przy forsie…
Dreptakowie chociaż bez pieniędzy
I okropnie się gryzą dzień po dniu.
Dreptakowi się należy pięć tysięcy,
Miały przyjść jeszcze w zeszłym tygodniu.
Dreptakowie konferują z listonoszem
Co dzień się powtarza ten sam temat:
– Niech pan dobrze sprawdzi, bardzo proszę,
Nie ma dla nas przekazu? – Nie ma.
Dreptakowie w tej ciężkiej potrzebie
Najwyraźniej ulegli odmianie,
Jakby naraz się zbliżyli do siebie,
Jedno mówi do drugiego „kochanie”,
Kładą sobie na ramionach dłonie,
Spostrzegają siwiejące skronie,
Wspominają młodzieńcze zaloty…
Dreptakowie mają finansowe kłopoty.
Aż tu nagle listonosz i wieść:
Na poczcie czeka pięć tysięcy złotych,
Do podjęcia przy okienku numer sześć!
Koniec smutkom, zmartwieniom i męce.
Jutro światło się zapłaci i gaz…
Dreptakowie się trzymają za ręce
Przypuszczalnie ostatni raz…
Już nie będzie więcej takich nawrotów,
Już nie będą się gładzić po głowie…
Bo na ogół nie gniewają kłopotów
Finansowych państwo Dreptakowie.
powrót

Kłopoty Radziwiłła

Bardzo się zdziwił
Na swoim zamku
Ksążę Radziwiłł
„Panie Kochanku”.
Stojąc pod kranem
Stwierdził był rankiem
Że wciąż jest Panem,
Lecz nie Kochankiem…
Przyszedł medykus,
Zbadał troskliwie,
Zapisał fikus
Moczony w piwie.
Gdy ten nie pomógł –
Zapisał potem
Wywar ze stonóg
I spanie z kotem.
Przybył też rabin,
Rady udzielił:
– każden karabin
Kiedyś nie strzeli.
Użyj pan sztuczek,
Bądź pan ten pucer,
Żeby był huczek,
Choć pusty sztucer!
Książę mu rzucił
Czerwony złoty
I się przerzucił
Na andegdoty!
Tkwi tu zasada
Nader prawdziwa:
Kto dużo gada,
Ten coś ukrywa!
Obok wychodzi
Zasada inna:
Nigdy nie szkodzi
Spytać rabina!
powrót

Kociomruczki

To były nudne wczasy w kurorcie Kociomruczki
Deszcz padał nieustannie i woda lała się
Na pomnik Konopnickiej wyrżniętej w pozie w kuczki,
Co miało niby znaczyć, że wieszczka kwiaty rwie.
|To były nudne wczasy, ospałe i kretyńskie,
Na ogół po kolacji się do świetlicy szło
By bawić się w zechcyka, a góra – w koło młyńskie,
Gdyż innych gier nie znała paniusia od K.O.
|To były nudne wczasy, żałosne i ponure,
Zrobiono raz wycieczkę na okoliczny szpic,
Lecz kiedy towarzystwo wdrapało się na górę
Ujrzało z góry pomnik i dom, i więcej nic…
|To były nudne wczasy. Adapter i dwie płyty,
Na jednej Woźniakowski, na drugiej chyba Fogg,
A z książek Zbiór Przemówień, Życiorys Świętej Zyty
I Rocznik Statystyczny na pięćdziesiąty rok.
|To były nudne wczasy, od takich wczasów w ZUS-ie
Powinni ubezpieczać jak od najgorszych klęsk,
A smutni wczasowicze dopiero po turnusie
W czas jakiś, zrozumieją tych wczasów smak i sens…
|To były nudne wczasy. Lecz fantastyczne będą
Za miesiąc lub za kwartał, za niezbyt długi czas,
Obrosną wspomnieniami, tęsknotą i legendą,
Utracą wszystkie cienie, zyskają piękny blask…
|To były nudne wczasy. A będą znakomite.
I nieraz się je wspomni – a z nimi górski szczyt,
Zabawę w koło młyńskie, zrąbaną starą płytę,
I kucającą wieszczkę, jak piękny, barwny mit.
|To były nudne wczasy, lecz kiedyś się do wnuczki
Odezwie starsza pani: – Szczęśliwa jesteś, lecz
Pojęcia nie masz jaki był kurort Kociomruczki!
…i będą Kociomruczki Rivierą, ważną wstecz…
powrót

Kocur

Siedzi kocur skastrowany na przypiecku,
już o żonie mu nie myśleć ni o dziecku,
Rozrabiają inne koty,
Ale jemu brak ciągoty,
bardziej mleko pachnie mu i dorsz po grecku.
|Siedzi kocur skastrowany, fajkę pali,
Na przebytą operację się nie żali:
– To nie taki znów mankament
Żeby aż podnosić lament,
Oby tylko smaczny obiad mi podali!
|Siedzi kocur skastrowany na posadzie,
Tłuszcz mu rośnie na podbrzuszu i na zadzie,
Czyści futro, wącha kwiaty
I układa referaty
Które jutro ma wygłosić na naradzie.
|Siedzi kocur skastrowany w swojej willi,
Już się taki na kociaki nie wysili,
Już nie będzie łowił myszy
W gronie innych towarzyszy
I wogóle już się z niczym nie wychyli.
|Siedzi kocur skastrowany wśród foteli,
Myśli sobie: – Lepiej że mi usunęli,
Zawsze miałem z tym ambaras,
A tu taki spokój naraz,
Tam wycięli, a tu – medal mi przypięli!
|Siedzi kocur skastrowany w swojej chacie
A satyryk zblatowany na etacie,
Jeden mruczy dyrdymały,
Drugi płodzi takie chały
Jakie państwo właśnie teraz tu czytacie.
powrót

Kogo lubię

Lubię gdy piosenkarka, com ją znał w bieliźnie
I com poznał głupotę jej, godną barana,
Zaśpiewała coś o bliźnie, albo 0 ojczyźnie.
A Iudzie mówią o niej: – Zaangażowana!
Uwielbiam kiedy aktor, bywalec burdeli
Zwanych też kawiarniami, lub klubami czasem,
Wykona repertuar o tych co ginęli,
I potem jest niezwykle chwalony przez prasę.
Kocham też żurnalistę, co nam daje rady
Jak żyć, a równocześnie, przy pomocy lupy
Ogląda personalne trendy i układy
By wiedzieć, komu warto wcisnąć się do grupy.
Podziwiam naukowca niezbyt lotnej myśli
Który jednym numerem od wielu lat jedzie:
Wszyscy wiedzą, że facet prochu nie wymyśli,
Ale że „w razie czego” również nie zawiedzie…
Szanuję decydentów, co porozkładali
Dziesiątki instytucji na obie łopatki,
Lecz mocą jakiejś dziwnej, obłąkanej fali
Wracają, i w fotele znów wtykają zadki…
Bliski mi jest polityk, który w nosie dłubie
I działacz robotniczy co nie kocha pracy,
Aż dziwnie jak ich lubię.
A najbardziej lubię
Gdy mi mówią, że wszyscyśmy bracia-Polacy.
powrót

Kolacja

W strojne szaty odziani, piękni jak bogowie,
Pełni niewymuszonej i wytwornej gracji,
Do obfitego stołu siedli Dreptakowie
W celu skonsumowania pożywnej kolacji.
Całkiem jak na obrazie mistrza Leonarda
Siedzieli. Jedni wąsy mieli, inni biusty
A przed nimi na stole leżała pularda,
kilka pęczków rzodkiewek i micha kapusty.
Najstarszy dziadzio Dreptak, ongiś słynny strzelec,
Ucałował szarmancko rączkę swojej żony,
Wbił w dymiącą pulardę srebrzysty widelec,
Spojrzał ciepło na wszystkich i rzekł rozczulony:
– Wątpię moi kochani, czy w skłóconym świecie
Na który tyle klęsk już i makabry spadło,
Drugą taką porządną rodzinę znajdziecie,
Takie pełne tradycji i godności stadło…
Na to odparł łagodnie inny Dreptak, stryjek
z czołem pięknie sklepionym, jak gotyckie okno:
– Za twe mądre słowa drogi dziadziu piję!
Wypił, czknął w czystą chustkę i w ramię go cmoknął.
Natychmiast wszystkim wokół oczy się zamgliły,
Babcia Wera objęła ciotunię Emilię,
A dziadunio chcąc wzruszenie ukryć, z całej siły
Zaczął dzielić pulardę pomiędzy familię…
Jednym dał smaczne łapki a innym skrzydełka,
Jednemu z wujów szyjkę, drzgiemu kuperek,
A ciotuniom ze środka kurzego truchełka
Wyjął piękną wątróbkę w otoczeniu nerek
Tamtemu brzuszek wręczył, a owemu grzbiecik,
Wydłubał wszystko mięsko z każdego zakątka,
I złożył na talerze co najmniejszych dzieci…
A wtem stryj spytał cierpko: – A gdzie są piersiątka?
W dziadka jakby grom strzelił, względnie szlag go trafił,
Widać było przez chwilę, że ze sobą walczy,
Ale że w żaden sposób zdzierżyć nie potrtafił,
Chwycił stryja za halsztuk i rzekł: Ty padalcze!
Tu pchnął go, a stryj upadł, a za nim skorupy,
Garnki, szklanki, talerze, widelce i tace,
Atoli stryjna chochlę wyciągnąwszy z zupy
Gwizdnęła dziadka krzepko w promienistą glacę…
Dziadek postawił zeza, zaklął po łacinie,
Przetłumaczył przekleństwo jędrnym słowem: – Dziwka!
A w miejscu uderzenia na zacnej łysinie
Rosła mu z cichym gwizdem fioletowa śliwka…
Tutaj już wszyscy naraz jęli się naparzać,
I kto komu co może nawzajem doradzać,
I po splamionych tłuszczem dywanach się tarzać
I jedni drugim głowy do kapusty wsadzać…
A wtem ciotka Emilia głosem z głębi łona
Krzyknęła: – Stop! Przerwijcie bratobójcze waśnie!
Nie pulardeśmy widać jedli, lecz kapłona,
I w tych piersi dlatego brak na pewno właśnie!
Więc zaczęli się jednać, oczyszczać z pasztetów,
I znów dowodzić że są mesjaszem Europy.
A najgodniej dziadunio, choć w głębi sztybletów
Skradzione kurze piersi cisnęły go w stopy.
powrót

Kolejarz

Na stacji Materny Stare
Żył w towarzystwie kobiety
Pewiem kolejarz Kaczmarek
Co wierzył w autorytety.
|Regulamin miał za cholewą
I puszczał – tak, jak go uczono
– Jedne pociągi lewą,
A drugie to znów prawą stroną.
|I byłby, być może, dożył
Premii i lepszej posady,
Gdyby nie pewni artyści
Z tak zwanej Państwowej Estrady,
|Którzy dali raz przedstawienie
Z okazji święta kolejarskiego
I jeden z nich recytował na scenie
Wiersze pana Majakowskiego.
|Więc wszyscy bili im brawo,
A w końcu jeden zaśpiewał:
Hej, kto tam rusza prawą?
Lewa! lewa! lewa!
|I od owego momentu
Nastąpiła kłopotów kupa
Bowiem kolejarz w wyniku zamętu
(ideowego) całkiem podupadł.
|Nawet nie chodził na piwo,
Nie odzywał się do innych osób
Tylko wciąż mruczał: Wajcha na liwo!
A na prawo nie chciał – w żaden sposób.
|Spowodował mnóstwo karamboli,
Były przez niego same kłopoty
Az go w końcu szef obtentegolił
I wyrzucił biedaka z roboty.
|Teraz pęta się biedny po deszczu
I bez celu przemierza ulice.
Tak to bywa, gdy wskazania wieszczów
Stosujemy zbyt dosłownie w praktyce!
powrót

Kolęda

Uniwersalny, tonizujący
Więcej znaczący niż bochen chleba,
Na tych co wierzą, i niewierzących
Śnieg jednakowo sypie się z nieba.
Niebo co prawda jest dla wierzących
Lecz niewierzący też się w nim kręcą
I setką rakiet orbitujących
Nie mniej niż święci śniegu utrzęsą.
Świat się puszysty robi i śpiący
Jak biały misio co słodko drzemie,
A śnieg kojąco-zespalający
Z wspólnego nieba leci na ziemię.
Przystanął żołnierz atakujący
Mały i brudny w śniegowej bieli,
A żołnierz atak odpierający
Miał go na muszce, ale nie strzelił.
Drwal, po choinkę przesieką brnący,
Słynny wirtuoz w połowie schertza
I uczeń wierszyk obkuwający –
Złożyli prawe dłonie na sercach
I zapatrzyli się w gęstniejący
Mrok w Neapolu i mrok w Opolu,
I zobaczyli Trzech Jaśniejących,
Lecz nie Trzech Króli, a trzech Karolów:
Dickens wierzący, Marks – niewierzący
Znużone czoła na dłoniach wsparli
A między nimi praktykujący
Choć negujący, stał Karol Darwin.
I był to obraz pocieszający,
Więcej znaczący niż bochen chleba,
A śnieg, milcząco – zespalający
Od tysiącleci sypie się z nieba…
powrót

Kolęda Biedaków

Noc zimowa nad Polską, ciemna nocka grudniowa,
Od Szczecina po Krosno wszystko w lodu okowach.
Śnieg zasypał nam okna, dźwięczą dzwonki u sanek,
Noc nad Polską głęboka i daleko poranek.
|Śnieg zasypał nam okna, dźwięczą dzwonki u sanek,
Noc nad Polską głęboka i daleko poranek.
|Wicher w pustych kominkach, sad skostniały od mrozu,
Nasza biedna choinka tak niewiele ma ozdób –
Kilka słodkich okruchów, kilka świeczek co kopcą
I blask zimny łańcuchów pod tą gwiazdą, tak obcą.
|Kilka słodkich okruchów, kilka świeczek co kopcą
I blask zimny łańcuchów pod tą gwiazdą, tak obcą.
|Noc grudniowa nad krajem, ale bliski kres cierpień,
Wrócą kwietnie i maje, wróci lipiec i sierpień.
Wyplenimy nienawiść, broń zamkniemy w kaburach,
Usiądziemy na ławie razem z braćmi w mundurach.
|Wyplenimy nienawiść, broń zamkniemy w kaburach,
Usiądziemy na ławie razem z braćmi w mundurach.
|Niech znów dzieci się bawią, niech ptak śpiewa nad ranem,
Nie jesteśmy Irlandią, nie jesteśmy Libanem.
Coś odmienić się musi, musi złączyć nam ręce,
Po to cierpiał Jezusik w jakże polskiej stajence.
|Coś odmienić się musi, musi złączyć nam ręce,
Po to cierpiał Jezusik w jakże polskiej stajence.
|Noc zimowa nad nami, wszystko białe od szronu,
kulawymi sankami dojedziemy do domu
I na nowo wzniecimy żar świerkową gałązką
W naszym domu jedynym co nazywa się Polską.
|I na nowo wzniecimy żar świerkową gałązką
W naszym domu jedynym co nazywa się Polską.
powrót

Kolorowe wsie

Dzień dobry, na początek trochę geografii i trochę historii:
Gdy ktoś z państwa mapę złapie
I przejedzie się po mapie,
Za Wrocławiem znajdzie pasmo niskich wzgórz,
Tam wśród lasów i pszenicy
Widać mury Oleśnicy
Bardzo słusznie zwanej Miastem Wież i Róż.
Wokół starej tej sadyby
Wioski mnożą się jak grzyby
Takie piękne że ich widok oczy rwie,
Więc nasunął nam się wniosek
By rozsławić urok wiosek
I tak powstał konkurs „Kolorowe wsie”!
Kolorowe wsie, a w każdej festyn,
Kolorowe wsie – grają orkiestry,
Kolorowe wsie – bielimy mury,
Kolorowe wsie – śpiewają chóry
Kolorowe wsie – zwiedzajcie je,
Kolorowe wsie
Kolorowe wsie
Kolorowe wsie!
A jakie konkurencje składały się na nasz konkurs?
Między innymi współzawodnictwo korowodów:
Ruszyły korowody,
Woźnica z bata strzela,
Jadą barwne powody
A na każdej kapela,
Jedzie jedzie banderia,
Ta chłopska kawaleria,
Jadą prześliczne dziewki
Nucą takie przyśpiewki:
„Panny z Twardogóry
Pospadały z fury,
Koń się przez nie spłoszył,
Myślał że to szczury”.
A te z Twardogóry odpowiadają:
„Panny z Długołęki
Rozwarły paszczęki,
Przyszedł pan leśniczy,
Policzył im pieńki”.
Teraz konkursy plastyczne:
Może w innej okolicy
Tylu zdolnych się nie zdarza,
Lecz w rejonie Oleśnicy
Każda wioska ma rzeźbiarza.
Kawał lipy albo wierzby,
Porobione z gwoździ dłutka,
I już wszędzie stoją rzeźby
Po zagrodach i ogródkach.
Tu pastuszek, a tam świątek,
Rzeźbią lepiej niż po kursie!
Nie zabraknie nam pamiątek
I pomników po konkursie!
Panny zaś malują kwiaty
Na stolnicach i kopyściach,
Nawet poniektóre chaty
Całe w kwiatach albo liściach.
Wiatr przeleci, czas upłynie,
Przyjdą deszcze i frasunki,
I nasz konkurs dawno minie
Lecz zostaną te malunki.
I oczywiście konkurs kulinarny:
U nas każda gmina
Inne ma przysmaki,
Tutaj baranina,
Tam znów pyszne flaki.
Gmina Dobroszyce
Przyniosła donicę
A w niej błyszczą tłusto
Pierogi z kapustą.
We gminie Bierutów
Była rzeź kogutów
Więc członkowie jury
Musieli jeść kury.
Za to w Długołęce
Przysmaki cielęce,
Wspaniała to gmina
I jej cielęcina!
Niesie Twardogóra
Barszcz a w barszczu rura,
Barszcz na takiej rurze
Ma zalety duże.
W Oleśnicy można
Zjeść prosiaka z rożna,
Taki prosiak z farszem
Dobry jest przed marszem!
Jurorzy pojedli
I kurę i wieprza,
Wyrok wydać mieli
Która z potraw lepsza?
Ale nie wydają,
Tylko dyskutują,
Co raz przyjeżdżają,
Na nowo próbują!
Jurorzy jurorzy
My wam nie żałujem,
Jak będziecie chorzy
To was poratujem!
Były jeszcze i inne konkursy…
Była młocka cepami
Konkurs tańca parami
I dojenie kóz –
Oleśnicki blues…
Były pokazy mody,
Noszenie wiadrem wody
I który szybszy wóz –
Oleśnicki blues…
Przemawiali sołtysi,
Obradowali łysi,
Wróżki wróżyły z fus –
Oleśnicki blues…
Przędzono kołowrotkiem,
Wbijano kliny młotkiem,
Sprawdzano wszystkim ZUS –
Oleśnicki blues…
Opowiadano bajki,
Haftowano fufajki,
Pousuwano gruz –
Oleśnicki blues…
Teraz to kraj wesoły,
Wkażdej wiosce zespoły,
W ogóle pełny luz –
Oleśnicki blues!
Koło miasta Oleśnicy
Tacy fajni są rolnicy
Że za przykład ich mieszczuchom można dać.
Nie wstydzili się wygłupów,
Hocków klocków i przytupów
I w konkursie się zgodzili udział brać.
Dziś nasz konkurs ma trzy lata
Więc tradycja już bogata,
Już ta sprawa utrwaliła u nas się,
Już wyraźne są jej ślady,
Całkiem nowe są układy,
Rzeczywiście mamy „kolorowe wsie”!
Kolorowe wsie, a w każdej festyn,
Kolorowe wsie – grają orkiestry,
Kolorowe wsie – czyściutkie mury,
Kolorowe wsie – śpiewają chóry
Kolorowe wsie – zwiedzajcie je,
Kolorowe wsie
Całkiem nowe wsie
Chyba fajnie, nie?
Ole!!!
powrót

Komisja i komisarz

W zakładach Emilii Plater
Słynących z produkcji obcążek
Wybrano Komisję-Matkę.
Która jakoś nie chciała zajść w ciążę
Wciąż była Komisją-Panną,
Wybory nie mogły się skończyć,
A tu już robi się rano
I słońce przez szyby się sączy,
A ta Komisja wciąż nie chce
Jak jaka uparta kobieta,
Chociaż sam prezes ją łechce
I szeptem namawia Sekretarz,
I nawet Liga Kobiet
Błaga ją w zgodnym chórze:
– Niechże już pani to zrobi,
Bo my tu w końcu umrzem!
Aż jak Dyrektor nie zaklnie
(co mu się rzadko zdarza):
– Komisji-Matki gdy zabraknie –
Dać Dreptaka na Komisarza!
A Dreptak, który od wtorku
Wprost marzył by zyskać władzę,
Kryguje się: – Dyrektorku,
Nie wiem czy sobie poradzę…
Tak mnie obarczać, pfe, brzydki…
Tu spojrzał nań czułym okiem
I zaczął się drapać w łydki
I wogóle zaczął być kokiet,
Chichotał i wąchał kwiatki,
Jak jaki stary idiota…
Tak zamiast Komisji-Matki
Powstał Komisarz-Ciota!
powrót

Kompleks Cezara

Nie za bardzo lubię Zdzisia,
Ile razy mnie gdzieś spotka
Woła: – Ale żeś wyłysiał!
(a sam kudły ma jak szczotka).
Cóż, nie jestem taki młody,
Sporo latek mi już zeszło,
Nieraz miało się powody
By wyłysieć (miłe zresztą …)
Pewnie, sprawa niewesoła,
Lecz tym niemniej Zdziś to świnia!
Czy ja – widząc jego – wołam:
– Jejku! Aleś ty skretyniał?!
Albo cóżby Zdziś uczynił
Gdybym wśród miejskiego ruchu
Wrzasnął: – Aleś się ześwinił
W zeszłym roku, stary druhu!
Pewnie padłby, zadarł nogi
I zmarł w rezultacie wica,
Lub by jęknął: – Kumplu drogi!
Ciszej! – Toż to tajemnica!
…gładzę uwłosienie skąpe
Lecz humoru wciąż nie tracę –
Cezar także miał ten kompleks,
Napoleon też miał glacę!
Zresztą mam swe wyliczenie –
Wkrótce koniec całej hecy!
Kropka! Skończy się łysienie!
Dalej są już tylko plecy! Hi, hi!
powrót

Kompleks wdzięczności

Nie wiem, gdzie się mam schronić ani gdzie się mam schować
Oraz jakie zatrzasnąć okna, bramy lub drzwi,
Bym nie musiał co chwilę za coś komuś dziękować,
Nie powtarzać „spasibo”, „thank you”, „gratia”, „merci”…
Płyną z ust profesorów, dyrektorów, pastorów
Słowa, których słuchając jużem szczerniał i schudł,
Żeśmy winni czuć wdzięczność wielką dla plantatorów,
Marynarzy, lekarzy, tych, co ciągną drut z hut,
Tudzież dla pedagogów, producentów obręczy,
Dla facetów, co światło wytwarzają i gaz…
Boże, kiedy się człowiek za to wszystko odwdzięczy,
Kiedy dług ów wyrówna, co mu ciąży jak głaz`?
Jeden pan, dość nerwowy, to się wziął i utopił,
Dzięki czemu nie musi już powtarzać na dnie,
Ile czego zawdzięcza sortowaczom konopi,
Praczkom, tkaczkom, spawaczkom, rwaczkom lnu i te de…
Wleźliśmy aż po pachy w kompleks całkiem niewąski,
W koszmar stałej wdzięczności bez wyjść, drzwiczek i bram.
Dziękujemy za zwykłe sprawy i obowiązki
I czekamy, by także podziękował ktoś nam…
Dzisiaj w nocy ma żona siadła naraz na łóżku,
Wykazując, że stać ją na gest piękny i takt,
I szepnęła – Dziękuję za pieszczoty, staruszku…!
– Nie ma za co… – bąknąłem. Żona rzekła: – To fakt…
powrót

Komputerek

Kiedyś jeden kumoterek
Kupił sobie komputerek
Bo przeczytał w wydawnictwie
O postępowym rolnictwie,
Że jak korzyść ma dać gleba
To wpierw poobliczać trzeba
Ile sypnąć saletrzaku
By zwiększyć plony rzepaku
I ile musi zjeść kura
By miała jaja i pióra.
Wieśniak przywiózł cement, szuter,
Zrobił garaż na komputer,
Pozatykał słomą szpary
I powiada: – Hajda stary!
Gadaj mi zaraz komputrze
Co zrobić w polu pojutrze!
A komputer zadygotał,
Drgnął, poraził prądem kota,
Zadymił, wypuścił gazy,
Odbiło mu się dwa razy,
Podrapał się gwintem w ciemię:
– Rób – powiada – akademię!
na to rolnik wziął kłonicę,
Przerobił ją na mównicę,
Zbudził żonę, psa i krowę
I wygłosił do nich mowę,
Krzycząc że na każde pólko
Trzeba wejść z pieriegorulką
(bo ten wyraz brzmiący swojsko
mylił mu się z pieriestrojką).
Skończył, i do komputera
Znów z pytaniem: – No, co tera?
– Tera – rzekł komputer dziarski –
Zrób festiwal piosenkarski!
Chłopu ciarki przeszły wszędzie
Lecz powiada: – Niech ci będzie!
Wyjął z komody szufladę,
Urządził na niej estradę
I odśpiewał jakciemogę
hit o pluciu na podłogę,
Streszczający bez wątpienia
Trend młodego pokolenia.
A komputer znowu każe:
– Urządź spotkanie z pisarzem,
Może być Lenart lub Safjan…
Wówczas chłop w gronie parafian
Oraz z pomocą aktywu
Zdjął komputer ze statywu,
Łyknął bimbru dla rozgrzewki
I dawaj go kopać w cewki,
Warcząc: – Oż ty jakiś jeden,
Toż przez ciebie wpadnę w biedę!
Ja tu śpiewam, albo gadam,
A obejście podupada!
Wówczas z nieszczęsnej maszyny
Posypały się sprężyny,
Przerwała się jej indukcja
I wypadła z niej instrukcja
Z napisem: „Komputer Toeplitz,
Model dla klubów i świetlic”.
– Jejku! – jęknął rolnik w stresie –
Znów spieprzyli coś w GS-ie!
Co ja na wsi zrobię z wraku,
Przeznaczonego dla miasta?
O! Wiem! parnik do ziemniaków!
Chłop potęgą jest, i basta!
powrót

Konkurencja

Z Henia było dzieciątko rachityczne i ciche,
Lecz mu w wątłych piersiątkach grał dziejowy wicher,
Czasem stawał jak głupi na podwórku w szkole,
I w uszach jemu szumiały skrzydła sokole.
A czasem znowu słyszał nadchodzące kroki,
I zaraz się domyślał, że to krok epoki,
I wołał: – To epoka nowa do mnie kroczy!
I tak się biedny wzruszał, że się nieraz moczył…
łzami. Ale epoka przychodziła rzadko,
A te kroki, to zwykle wkraczał Henia Tatko;
Zaś widząc, że syn siedzi na stołku w bieliźnie
Krzyczał: – Marsz do nauki! – i jak go nie gwiźnie!
Zaś potem Henio podrósł, zdał egzamin dojrzałości
I się go zapytano czym by chciał być w przyszłości?
Myślał, myślał noc całą, aż nareszcie nad ranem
Oświadczył, że żywi zamiar zostania Wielkim Hetmanem
Koronnym. No to tatko z wściekłości i smutku blady
Wziął go za klapy i warknął: – Ta żeż nie ma takiej posady!
Mógłbyś najwyżej bosmanem zostać, jest ranga taka,
lecz kto do marynarki weźmie takiego zdechlaka?
Erotomanem nie będziesz, o ile znam się…
A Henio wciąż że hetmanem chce być, powtarzał jak w transie,
Aż tatuś taki rozżarty jak wszystkie tygrysy Sumatry
Wziął Henia za halsztuk i powlókł go do psychiatry,
zaś psychiatra go kładł kolejno na kilka różnych otoman,
Badał, stukał, aż krzyknął: – Panie to megaloman!
Hurra! – zawołał Henio – Hetmanem gdy być nie mogę,
Megalomanem zostanę! Tu skoczył na podłogę,
Zaś zacny psychiatra ze smutkiem do taty głową pokiwał
I mruknął: – Niełatwo mu będzie… konkurencja, proszę pana,
straszliwa!
Co rzekłszy wzął rogatywkę i ryknął: – Hej kosyniery!
Pod Racławice!
– Niestety – rzekł tatko – ja do Elstery…
powrót

Konsekwencja

Rzecz się zdarzyła taka, ujmując w jednym zdaniu:
Sierżant Miziak Dreptaka złapał na skrzyżowaniu.
Gwizdnął na niego gwizdkiem, pokiwał mu przed nosem
I wsiadł na niego z pyskiem: -Nie wolno iść ukosem!
|Tu spojrzał jak król Dariusz na helleńską ofiarę,
Wyjął dury kwitariusz i mruknął: – Płać pan karę!
Lecz ku zdumieniu świata Dreptak zareplikował:
– Bez mego adwokata nie powiem ani słowa!
|Zaś sierżant biedaczyna struchlał i tylko dyszał,
Bo chodził wszak do kina i nieraz to zdanie słyszał,
Kiedy przeróżni gangsterzy żądali adwokatów,
Lecz tu przy naszym skwerze i przy płaceniu mandatu???!
|– Ot – myślał – Ale klasa! – Po czym powiedział grzecznie:
– Dzwoń pan do mecenasa, jeśli pan chcesz koniecznie.
Zadzwonił Dreptak z budki, lecz niestety na próżno.
Adwokat w sposób krótki zbył go: „Pan żeś się urżnął”.
|Tu zaczął się wybrzydzać i wykręcać z afery:
– Panie, ja żesz gram w brydża i mam bombowe kiery!
Zapłać pan te dwie stówki, taka kwota to mięta.
I jeszcze śmichy – chichy robił z klienta.
|Wychodzi Dreptak, z gniewu siny i niemy,
A sierżant Miziak pyta: – No i co zapłacimy?
– Owszem – rzekł Dreptak – Czekam! – a Miziak z podziwem wyszeptał
– Pan jest wspaniałym człowiekiem, nie płać pan, panie Dreptak!
powrót

Konstrukcja

Nasz gotyk jest nieczysty, nasz renesans skażony,
Różni obcy najeźdźcy gwałcili nasze żony,
Cudzych kultur i wpływów wszędzie widzi się dotyk:
Renesans bizantyjski, a krzyżacki jest gotyk.
Nasz jadłospis jest dziwny, szwedzko-czesko-madziarski,
Temperament angielsko-izraelsko-tatarski,
Nasz klimat jest mieszany, syberyjsko-kongijski,
Duma starohiszpańska, a sentyment rosyjski.
Flamandzkie falsyfikaty sprzedaje nasza Desa,
Nasz gotyk jest nieczysty, skażony nasz renesans.
Jagiełło był Litwinem, Chopin był pół-Polakiem,
Książę Pepi był Włochem, Czechem i Austriakiem.
Nasze polskie nazwiska także nie trącą sztampą:
Tuwim, Longchamps, Bierdiajew, Lem i Scipio del Campo..
Pokalanie poczęci, krzyżowani od wieków
Tureccyśmy są święci i udawacze Greków.
Raz nam plagi egipskie, a raz sumy bajońskie,
Jeździmy na Targi Lipskie, lubimy filmy japońskie,
Nasz uśmiech jest promienny, nasz handel jest fatalny,
Nasz renesans – odmienny, gotyk – oryginalny.
Seryjnie nieprostolinijni, aluzyjnie niewinni,
Przez wszystkie analogie całkiem od innych inni,
Nie tacy i nie jacy, lecz właśnie jacy tacy,
Bądź co bądź i gdzie niebądź, co niebądź Polacy.
Kędy sesje, procesje, stocznie i niewypały,
Renesans najśliczniejszy i gotyk wspaniały.
powrót

Korzyść

Jeden pan mówił w radio
Już od wczesnego świtania
Że wkrótce przed nami staną
Odpowiedzialne zadania.
Faktycznie, niedługo potem
Przy Dreptakowej chałupie
Jedno stanęło pod płotem
I stało jak jakie głupie.
Ludzie je nieraz prosili:
– Niechże zadanie siada!
– Niestety… nie wypada…
Nie po to mnie postawili…
Po pewnym czasie, ludność
W związku z najnowszym etapem
Ogólnej Walki O Schludność
Pobieliła zadanie wapnem,
A później sołtys przyszedł
I zaczął na tym zadaniu
Przyklejać różne afisze
O inseminowaniu,
O stonce, o walce z posuchą,
O tym, że teatr przybędzie,
Oraz „Bij wroga w ucho”,
Jak również „Jakoś to będzie”;
Tudzież na inny temat,
Aż stwierdzono pewnej niedzieli,
Że nawet już miejsca nie ma
Żeby coś jeszcze nakleić.
I chłopi mówili po sumie
(a przed audycją meteo)
– Hej, dobrze by było, kumie,
Żeby co znowu stanęło!
Na szczęście prognozy są dobre
Sam słyszałem wczoraj wieczorem
Już wkrótce stanąć ma problem,
Zagadnienie i droga otworem!
powrót

Kosz

W skromnej parafialnej sali
ten mecz się rozegrał –
Tadziu z Lechem w kosza grali
No i Tadziu przegrał.
|Cóż, przegrane nie są miłe,
Żadna to uciecha…
Tadziu się obrócił tyłem,
Wypiął się na Lecha.
|A tymczasem wśród rejwachu,
Z dziury pod balkonem
Spuścił się po lianie Stachu
machając ogonem.
|Zjeżdża, śmieje się układnie,
Gładki, szybki, żwawy…
Lada chwila piłkę skradnie
I koniec zabawy.
|Taki miły, taki dzielny,
Twarz bez żadnej troski,
Ni Carrington, ni Grobelny,
Ni to Kaszpirowski,
|Ni to peruwiańska lama,
Ni to młody Breżniew…
Lechu woła: – Tadziu sztama,
Bo nas wszystkich zerżnie!
|Tu – jak w dawnych, dobrych latach –
Zagrali na zmyłkę,
Zlali Czerwonego Brata,
Zabrali mu piłkę.
|– No! – rzekł Tadziu – Już nie może!
Jego gwiazda zgasła!
– Gwiazda zgasła – Lechu odrzekł –
Ale w kosz nam nasrał…
powrót

Kozak pana Zagłoby

Hej ni tudy ni siudy
Dalej bratcy w prisiudy
Dajmo sobie ducha
Rypcium pypcium ucha!
|Hej kozaki kozaki
W stepi tri wilkołaki
Zarizały starucha
Rypcium pypcium u-cha!
|Hej kniahini, kniahini
Dajte wodki i dyni
Dobra wodka siwucha
Rypcium pypcium ucha!
|Dajte maty do chaty
Ne kupujte na raty
Radia ani świntucha
Rypcium pypcium ucha!
|Miał ataman buhaja
Ciągną jego do gaja
mocny buhaj psiajucha
Rypcium pypcium ucha!
|Nikt tak mocno nie bije
jak chłopcy wrocławskije
lecą zęby i ucha
Rypcium pypcium ucha!
|W magistrati na pieczki
Diduszki – gołąbeczki
Ledwo każdy się rucha
Rypcium pypcium u-cha!
|Nasza tełewizyja
Tełewidzyw dobija
Furt o plonach makucha
Rypcium pypcium u-cha!
|Tutaj chutor tam kureń
Kto bez forsy ten dureń
Zawsze trafi się fucha
Rypcium pypcium u-cha!
|Oj ne chody na kresy
Bo cię złapią bitlesi
Dadzą w plecy obucha
Rypcium pypcium – ucha!
powrót

Kres

Wyruszajmy póki czas,
Póki nie dostrzega nas,
Oko śmierci, przerażenia,
I wiecznego potępienia,
Jeszcze mamy serca zdrowe,
Nie splamione brudną krwią,
Na tę próbę nie gotowe,
Nasze serca jeszcze są,
Lecz nadchodzi dzień osądu,
Więc nadchodzi życia kres,
Niech umyka z tego lądu,
Kto ciemności sługą jest,
Nam nie grożą kary i tortury,
Ni żałości i grozy kraj,
To nie dla nas piekła stoją mury,
Dla nas szczęście wieczne, oraz wieczny raj.
powrót

Krnąbrny Dyzio

Mama jęczy, tato kwęka,
Babcia lamentuje
Dyzio nie chce kuszać mięska,
Od wczoraj głoduje!
Nie chce także zjadać zupki,
A nawet piernika,
Nie ma z czego zrobić kupki,
Prawie nic nie sika.
Dyzio dawno już się żalił
Że go nie kochają,
Wreszcie w przejściu się uwalił,
Pół chałupy zajął.
Wuj miał jechać w delegację
A tu drzwi zaparte,
Dalejż więc w negocjacje
Z upartym bękartem!
Gadu-gadu, radu-radu,
Mecz na postulaty:
– Możesz leżeć bez obiadu,
Lecz nie blokuj chaty!
– Dyziu, ja do sklepu muszę,
Posuń się, nie szalej!
– A ja kurwa się nie ruszę,
Błagajta mnie dalej!
Wreszcie zawezwano stryja
A stryj był osiłek,
Jedną ręką łaps za ryja,
Drugą łaps za tyłek!
Poczem Dyzia jak nie kopnie
Kościstym kolanem!
Dyzio wrzasnął raz okropnie
I znikł pod tapczanem.
Wnet mu przeszło głodowanie,
Innym już nie szkodzi,
Ożywiło się mieszkanie
Można po nim chodzić!
Mamy z tego konstatację,
A nawet myśl złotą:
Że dobre są pertraktacje,
Ale nie z idiotą.
powrót

Królewna Śnieżka

Kiedyś zła królowa, Śnieżkę
Wywiodła na leśną ścieżkę
I kazała, by gajowy
Pozbawił królewnę głowy.
Niestety, leśnik pijany
Zasnął na środku polany.
A królewna po cichutku
Uciekła do krasnoludków
I w ich grocie, czy też dziupli
Żyła z grupką tych kurdupli,
Więc Królowa, stara kwoka,
Podrzuciła jej jabcoka,
Dolawszy tam izotopu,
A ta Śnieżka żłopu żłopu!
Wyżłopała pięć kwaterek
I grzmotnęło nią o skwerek.
Nie dość że się sama hukła,
To krasnoludków zatłukła,
Którzy właśnie ze swej groty
Wychodzili do roboty,
A pod ciężarem jej zadka
Została z nich marmoladka…
Wniosek: Przez królewskie zbrodnie
Zazwyczaj giną przechodnie.
powrót

Król włóczęgów

Zacni panowie, piękne panie,
Młodzieży iurna y wesoła,
To co się tu za moment stanie
Być może was zabawić zdoła,
Bowiem na deski tey podłogi
Wyniydzie z czołem podniesionem
Żaczyna lichy y ubogi
Co był Franciszkiem zwan Villonem.
|Poeta, we Francyey pierwszy
Acz nie miał nawet własnych gatek,
Lecz spłodził wielgą mnogość wierszy
Y ieszcze większą mnogość dziatek.
Żył krótko, lat trzydzieści z górą,
W otchłań rozpusty wpadł najgłębszą,
A miał niezwykle ostre pióro,
Iak również kuśkę nienaytępszą.
|Gdzie wam do niego, cni panowie!
Cóż, że wypchane macie kiesy,
Ieżeli wam się lęgą w głowie
Alienacyie, fobie, stresy…
Co się porwiecie – to niewypał,
Y setne poty na was biją…
O! Dużo lepiey od was rypał
(swych wrogów szpadą) Franio Villon!
|Buynie y szumnie żył w Paryżu
Podobnym wonczas do Wrocławia:
Też czasem nie dowieźli ryżu,
Też fenol w wodzie się pojawiał,
Takoż zagrażał mu agressor
Takoż szły w górę ceny wieprzy,
I takoż rządził nim professor
(tylko że nasz jest dużo lepszy!)
|Wnet spektakl słowa me potwierdzi,
Słuchaicie! Cisza! Radzę szczyrze
Niech nikt nie kaszla y nie pierdzi,
Bo się wyciepie go za dźwirze
Nieważne – ciecia, czy biskupa,
Tak ladacznice, iak y damy…
Cóż stąd, że siedząc cierpnie pupa,
Gdy serce rośnie? Zaczynamy!
|Napróżno wśród waszego grona
Szukam w sromocie y rozpaczy
Kto by zastąpić mógł mógł Villona –
Lew nie zasiada śród rogaczy!
Poeci mierżą mnie spółcześni
Te metaffory, y dystrakcye…
Iak w rytm ich anemiczney pieśni
Sprawiać dziś paniom satyssfakcyę?
powrót

Krótka historia o Madejowym…

Madej:
Ja jestem Madej, straszliwy zbójca,
Bardzo wrednego mam ryja,
Zaszlachtowałem brata i ojca,
Szwagra, ciotuchnę i stryja.
Złapałem majcher i husia siusia,
Teraz sam jestem na świecie…
Pardons! Została jeszcze mamusia?!
Mamusia:
Jestem przy tobie, me dziecię!
Madej
O matuś moja!
Mamusia
O drogi synu!
Przyrzeknij na grobie tatki
Że nie powtórzysz swych krwawych czynów
I makabrycznej tej jatki!
Madej:
Grobek tatusia… ot, kwitną róże…
Słowik w nich kwili i kląska…
Pewnie że czynów swych nie powtórzę,
Choć laba była niewąska,
Ale zarżnąwszy większość rodziny
I zmordowawszy się straśnie
Na kim powtórzyć mógłbym me czyny?
Kogo zaciukać?
Mamusia:
No właśnie!
Łódź nasza szczęścia popłynie dryfem
Czas spędzim na haftowaniu…
A waść kim jesteś?
Szeryf:
Jestem szeryfem
I aresztuję cię draniu!
Za to żeś ofiar uśmiercił wiele
Niewinnych niczym motylki,
Czeka cię łoże zbrojne w hacele
Jak również w gwoździe i szpilki!
Mamusia:
On dobry chłopak, chociaż zbyt dziarski
Jeszcze zeń będzie pociecha…
Szeryf:
Będzie zeń, będzie lecz ser szwajcarski,
Gdy go przekłuje ta decha!
Mamusia:
Żegnaj mi, żegnaj synu kochany…
Wnet trup zeń będzie ostygły!
Szeryf:
Kładź się zbrodniarzu!
Madej:
Już już… o rany…
Ale mnie łechcą te igły…
Szeryf:
Co to? Zbój Madej wybucha śmiechem!
Mamusia:
Nogami fika! Swawoli!
Madej:
Ojej, bo skonam, he he he he he!
Szeryf:
Nic cię nie boli?
Madej:
Nie boli!
Mamusia:
Czas abyś poznał sekret swej matki
I fakt co serce me tyra…
Nie jesteś synem swojego tatki,
Tylko jednego fakira…
Kiedyś, w młodości, czyściłam rapir
Swojego męża – rycerza,
Gdy wtem do zamku wszedł pewien fakir
Który mógł siadać na jeża…
Byłam ja wówczas niezłą dzierlatką
Z fasonem, stylem i gestem…
Pan zbladł szeryfie?
Czy panu hadko?
Szeryf:
Ha! Tym fakirem ja jestem!!!
Jam to z chytrością cwanego węża
Usidłał ciebie przed laty!
Pójdź w me ramiona!
Mamusia:
Zyskałam męża!
Madej:
Mamusiu! Ja chcę do taty!
Szeryf:
Zaraz do miasta was wezmę fordem
Hej, przyszłość czeka nas zbożna!
(ten mój synalek ma taką mordę,
Że się wprost patrzeć nie można…)
Madej:
Już idę, tylko mój sprzęt zabierę…
Gdzieś w krzakach tu leżeć musi…
Mamusia:
Po co figlarzu bierzesz siekierę?
A coś przyrzekał mamusi!
Madej:
Fakt… przyrzekałem… niech to gęś kopnie!
Mamusia:
Stąd synu morał wyprowadź:
– Kto obiecuje nazbyt pochopnie,
Ten potem może żałować!!!
powrót

Krótka relacja kanclerza Helmuta Kohla, z jego pamiętnej wizyty w Polsce

Stałek cołki cajt na przodku,
Neben Premier, Bartosz w środku,
Żurnalisten mit kameren,
Judenrat, szturmbanfireren,
Dojcze kinder, in kostiumen,
Kacenjammer, Auszwic blumen,
Polen fragen: – Was mit grence?
Ich antworte: – Ence pence…
Graf von Moltke i w ogóle,
Dojcze nasz und dojcze szule,
Fater Nosol ciągnie hita,
Znak pokoju, dojcze vita,
Dojcze hilfe komt nach Polen,
Unterszrajben protokolen,
Dojcze mniejszość bez ucisku,
Dojczland, Dojczland na lotnisku.
Ajntrit flugcojg, łaps za wajchu,
Pierdut z rury i do Rajchu.
powrót

Krtka opowiest o pripadkowe demokrace w Czechosłowace

Czesko ta se bala, że ledwi ruchala,
Ne melo svobody (oprocz generala)
Na krku jeim sidili zbrojowany Rusak,
Na Hradczanach rzidil wrdny prnik Husak.
Hawel sidil w prdlu. Dupczek sidil w pace,
Bilak bral penizki za kolaborace,
Priroda zatruta, zdichla każda pticzka,
Do Polsko spuskano smrdena wodiczka.
Przisel Jakesz, takeż swinja a piekielnik,
Kraj bił simpaticzen ako czeski celnik.
Czesi se ne mieli do boju priuczki,
Kdy kto do nich strejlau – podnimali ruczki,
Woleli pociupciać jako krasnu holku,
Prdnut po knedliczkach, a stancowat polku.
Wtem jak coś ne dupne!… Hawel ostal w polu,
Zarozki podyrdal podlizat se Kohlu.
Teraz Czech uż ne da sobi srat do kaszy,
Chyba że go znowuż ktoś mocno nastraszy, konec.
powrót

Kryzys zaufania

Jakiś kryzys zaufania
Kraj nasz w salę przysiąg zmienia –
Wszędzie słychać ślubowania
Że o tak, że bez wahania,
I że resztką tchnienia!
|Wznoszą w górę dłoń Lechici
W oczach im się mienią łezki,
Przy rzekają emeryci,
Transportowcy, karmelici,
Twórcy i oseski.
|Bardzo to są szczytne sprawy,
Popieram je szczerze,
Lecz można by je bez obawy
Zrezygnować z tej oprawy,
Ja tam ludziom wierzę…
|Po cóż wszyscy tyle ruchu
I zamętu czynią?
Zamiast wznosić las paluchów
Niechby każdy przyrzekł w duchu
Że nie będzie świnią.
|Ale próżne me porady
Na nic przedsięwzięcie,
Bo my mamy te zasady
Że lubimy te parady
I duże zadęcie.
|Oto trąby dmą siarczyście
Hałas jak bógwico:
– Ślubujemy uroczyście…
…a bez ślubowania, byście
Nie umieli, czy co?
|Czyż to dla nas rzecz tak nowa
Żyć w walce, lub w trudzie?
O Wspaniała, o Ludowa,
Nie każ nam wciąż dawać słowa –
My uczciwi ludzie!
powrót

Kuchnia polska

Bekwarku, z zazdrości spuchnij
I nogi za pas weź –
Oto jest pieśń o kuchni,
Wysokich lotów pieśń!
Nad sadybami Słowian
W dorzeczu Odry i Brdy
Wicher historii, gdy powiał –
Zapachy kuchenne z nim szły.
Piekły się w skalnych bratrurach
Jesiotry, niedźwiedzie lub
Udźce z łosia i tura,
Jak również żubr, względnie bóbr.
Wrzucano do owej dziczyzny
To brukiew, to pencak, to groch,
A później – pęczki włoszczyzny
(gdy Bona przywiozła ją z Włoch).
Pan Kolumb odkrył ziemniaczki,
Car Iwan kabaczki nam dal,
Gdy Henryk Walezjusz zjadł flaczki,
To zaraz do Francji zwiał.
Batory się otruł rzodkiewką,
Król Staś wydawał obiady,
Horeszko czarną polewką
Nakłonił Soplicę do zdrady.
Przez Polskę, gdy jechał, Suworow
Do adiutantów rzekł swych:
Ech, skolko zdzieś pomidorów,
A skolko witamin w nich!
Stek, zrazy, pierogi, kołduny,
Wędzonych kiełbas dym…
Ułani jak jasne pieruny
Walczyli po wikcie tym!
Nasz rodak popuszczał szelek
(gdy nie stać go było na pas)
I mawiał: – O, kuchnia Felek,
To kuchnia w sam raz dla mas!
Dziś w kuchni też nie jest pusto,
Lecz nudno, że niech ja zdechnę:
– Poproszę schabowy z kapustą,
Pół litra i „Słowo Powszechne”!
powrót

Kundle i pudle

Poranne kłótnie słychać z okien,
Ludzie wychodzą na ulicę,
Kaprawy kundel, jednym okiem
Patrzy lubieżnie na pudlicę.
Pudlica, kąsek wielce łasy,
Wystudiowanej okaz gracji,
Reprezentuje szczyt swej rasy,
I szczyt swej psiej degeneracji,
Natomiast kundel – jak to kundel,
Poharatany w jakiejś drace,
Zapchlone to to, chude, brudne,
Lecz zaraz widać – bomba facet!
Niby się nudzi, niby ziewa,
Lecz działa – etap za etapem,
Na razie postponuje drzewa
Podnosząc przy nich tylnią łapę,
Pudlica kręci zgrabnym zadkiem,
Strzyżony łeb wysoko niesie,
A kundel – rzekłbyś że przypadkiem –
Żegluje ku niej po trawersie.
To gracz dopiero, wielkie nieba!
Rzecz się w sekundzie rozegrała:
Trącił ją nosem tam gdzie trzeba,
Coś warknął (pewnie „chodź-no, mała!”)
Poczem – rozpustnik i bezbożnik,
Plugawy kontrast pięknej dzidzi –
Powiódł nieszczęsną za narożnik
Gdzie dobra pani już nie widzi…
…a pani właśnie w oknie stoi,
Jeszcze nie gniewa się, nie smuci,
O psinę swą nie niepokoi,
Bo psina pewnie zaraz wróci…
Znam piękną panią, to prawniczka,
Kiedyś się kochał w niej mój kumpel,
Czesze się trochę jak pudliczka…
– Dzień dobry… jestem stary kundel!
powrót

Ku wiośnie

Ma się już ku wiośnie,
Dmie ciepły wiaterek,
Wkrótce nam wyrośnie
Rzepka i selerek.
Kolorowe kwiatki
Będą klomb okalać
I córka sąsiadki
Wyjdzie się opalać.
Siądzie na leżaku
W mini lub bikini
I będzie ją z krzaków
Podglądać Puccini,
Ale nie Giacomo
Tylko Jan Bazyli
Z sąsiedniego domu,
A właściwie willi.
Jana Bazylego
Podgląda natomiast
Kociutko z kolegą
Co się wabi Wdowiak.
Bowiem chcą go wspólnie
wysadzić z posady
Za – mówiąc ogólnie –
Niezdrowe zasady.
Wdowiaka z Kociutką
Też na szaro zrobi
Pielący w ogródku
Trypućko Zenobi.
Zenobiego – cizia
Superfajczak Fela,
Felę – sierżant Miziak,
Jego – ksiądz Chudzielak.
Ja zaś pooskarżam
Księdza Chudzielaka
Że zamiast brewiarza
Czytuje Balzaka.
Dzięcioł puka w sosnę,
Rośnie niezabudka…
Łatwiej nam na wiosnę,
Gdy wszyscy w ogródkach!
powrót

Quiz

O rany jaki ścisk,
A hałas – o kuchnia Felek!
Zaraz odbędzie się quiz,
Kto ma większy intelekt!
|Pchają się zawodnicy
Z calutkiej okolicy,
Szczególnie urzędnicy
Oraz ich sympatycy.
|Trwają eliminacje,
Pytają o różne sprawy;
– Co to były libacje?
– To były popijawy…
|– Co to znaczy hetera?
– Taki wyciruch grecki…
– A co pan czytał Faulknera?
– Rodzinę Połanieckich!
|Poziom doprawdy wspaniały,
Komisja jest szczęśliwa,
Już przeszły półfinały,
Już się finał rozgrywa!
|Oto czołówka ścisła
W dźwiękoszczelnych kabinach:
Magister Pomponik Zdzisław
I docent Cipiryna.
|Kto w sposób bardziej zręczny
Odpowie i błędów mniej zrobi,
Temu autograf odręczny
Da literat Dreptak Zenobi.
|Już głos zabiera docent,
Odpowiedź doprawdy świetna:
– Co to jest jeden procent?
– Jeden procent to jedna setna!
|Oklaski aż w uszach dzwoni,
Okrzyki: – Joj, ale uczony!
A już magister Pomponik
Na pytanie czeka, cały czerwony,
|A pan prowadzący się pyta,
Z wrażenia zupetnie mokry:
– Co to jest hipokryta?
– Hi, pokryta? Okrzyk, gdy ktoś pokrył,
|Na ten przykład, leżankę rypsem…
Tu kierownik quizu rzekł mu szeptem:
– Oj, pan, panie, nie jesteś Ibsen!
Pan przegrałeś, proszę pana, jak neptek!
|Tu dał mu na pocieszenie
Nagrodę w postaci lizaka,
A docenta wprowadził na podwyższenie
I mu wręczył autograf Dreptaka!
|Zaś kiedy obaj wyszli po tych ciężkich quizach,
Docent jeszcze zmęczony wspaniałym finałem
Zaczął prosić: – Ty, stary, daj trochę polizać!
– Kaktusa – rzekł magister. – Nie po to przegrałem!!!
powrót

Na baczność

Dla mnie wstrętna jest dwuznaczność,
Wiem dokładnie co popłaca –
Bardzo lubię stać na baczność
Kiedy szef się do mnie zwraca!
Wszystko razem trwa minutkę,
Nie rozkłada się na raty,
Ruki po szwam, pysk na kłódkę
W oczach wyraz aprobaty.
Żadnych wahań, żadnej tremy,
Zachwyt jak w obliczu nieba:
– Rozumiecie? – Rozumiemy!!!
– Więcej takich nam nie trzeba!
Tu uśmiecham się pogodnie
Bez kompleksu i frasunku
I popuszczam z lekka w spodnie,
Co oznacza szczyt szacunku!
Taka salwa – to nie despekt,
Szef się cieszy niesłychanie:
– Ha, czujecie, widzę, respekt???
– Trochę czuję, jasny panie!
Jasny pan przygładza baki,
Wzrok smutnieje, twarz mu blaknie:
– Wiecie, coraz mniej jest takich,
Co to będzie gdy was braknie?
To podcina mnie jak batem,
Klękam przed nim na arrasie:
– Szefie – wołam – jak świat śwatem,
N a snie braknie w żadnym czasie!
Wówczas on kraśnieje znowu,
Choć już był od lilii bledszy.
– Dzięki wam za dobre słowo,
Idźcie!
Idę… A on wietrzy…
powrót

Nadejście wiosny

Wiosna idzie, będą zmiany duże,
Wkrótce ptaszki zaćwierkają na sosnach,
Nawet w szarym zadymionym biurze,
Domyślono się, iż idzie wiosna.
Wprawdzie w biurze nie widać słońca,
Wprawdzie wszyscy toną w drukach i w druczkach,
Ale wczoraj obsypało gońca,
Ale dzisiaj odmarzła spłuczka
I bluznęła z szumem jak kaskada,
Aż naczelnik wyleciał z zebrania.
A w tym samym czasie w szufladach
Jęły cicho zakwitać podania
Jak murawa górska, na zielono,
Ze starości, bo je dawno złożono!
A na widok tej namiastki trawki
Ciepło w sercach zrobiło się wszystkim.
Urzędnicy zdjęli zarękawki
I spojrzeli na maszynistki.
Maszynistki się okryły rumieńcem
I zepsuły w roztargnieniu maszyny,
A głównemu księgowemu tak zadrżały ręce,
Że przekroczył fundusz na nadgodziny,
Ale zaraz podjął decyzję męską,
Nie pozwolił, by przygniotła go troska,
I w piśmie do centrali wytłumaczył ten cały bałagan żywiołową klęską,
Której na imię „Wiosna”.
powrót

Nagroda

(…) A jakby mi kiedyś przypadkiem przyznali nagrodę Nobla,
To wprost pojęcie przechodzi jak ja bym to zaraz oblał!
Zaprosił bym pana Miecia i Kwiatkowskiego i Zdzisia
I nie dał bym żadnej czyściochy, tylko żubrówkę i wiśniak.
Posadził bym koło stołu stryjaszka, jak również teściowę
I bym postawił parówki po dwie – trzy sztuki na głowę,
A sam bym siedział we środku, koło mnie pan Skoczylas
I co raz bym nastawiał płyty z Wiolettą Villas
I bym nalewał, i mówił: – No, proszę żeż się częstować!
A wszyscy na to – Mistrzu, po co się fatygować?
Już my za mistrza rozlejem, mistrz lepiej otwórz komodę
I pokaż nam, szaraczkom tę swoją wspaniałą nagrodę!
Więc w końcu bym może ustąpił przed ogólnymi prośbami,
I tylko bym grzecznie zabronił dotykać nagrodę łapami,
I bym wyciągnął z komody, tej koło telewizora
Prześliczny dyplom w rozmiarach pół metra na półtora,
Złocony niezwykle bogato, na nim same pochlebne zdania
A na górze wielkimi wypisane: DYPLOM UZNANIA
Dla Pana Zenona Dreptaka! (tu piękne esy – floresy)
Za bliżej nieokreślone, lecz bardzo niezwykłe sukcesy
I jeszcze nie zbadane, lecz strasznie ważne wyniki,
Przyznaje mu się abonament w barze szybkiej obsługi „Wiking”
I abonament do kina i kupon na nowe ubranie,
I wszyscy się mają odtąd liczyć z Dreptaka zdanie,
I jak coś mówi, to inni mają pysk zamknąć na skobel,
I słuchać, bo dupa blada! I tutaj podpis:/-/ NOBEL!
Hej dobrze by było, dobrze, być laureatem nagrody…
Ale nie wiem czy mi ją przyznają, bo tam zdaje się trzeba mieć
chody…
powrót

Najgorsza plaga

Człowiek – dziwna to postać i niezmiernie złożona,
Jakieś stresy, kompleksy prześladują go wciąż…
Ot, na przykład, powiedzmy – jest tam gdzieś czyjaś żona,
Z czego wniosek logiczny, że jest również jej mąż.
Zakładamy, że żona to osoba ponętna,
Mamy na nią ochotę, ona na nas ma też…
Postać męża natomiast jest nam tu obojętna,
Bo go wcale nie znamy… (wiemy tylko, że jest)
Nieprzemożne uczucie budzić się w nas zaczyna,
Nie ma sił, co by mogły przeciwstawić się mu,
Już w marzeniu prześliczny nam rysuje się finał,
Jakieś miłe we dwoje śni się nam randez-vous…
Już jesteśmy w przededniu! Jużeśmy umówieni!
Nie możemy wytrzymać pośród ścian, mebli, szyb,
Wychodzimy na spacer. I – pod niebem jesieni –
Spotykamy tę panią. A z nią jest jakiś typ.
Ukłon. Potem rozmowa. Pani czar swój roztacza,
– Pozwól – mówi – to właśnie jest małżonek mój, Piotr,
– A to – mówi do Piotra – mój znajomy z Karpacza!
A ja patrzę na Piotra, i już czuję, że łotr…
Oko Piotra poczciwe, lico Piotra – zmęczone,
Jest taki zacny, że tygrys rad by łasił się doń!
Z uwielbieniem i dumą patrzy, dureń, na żonę,
A z tak zwanym wylaniem ściska, kretyn, mą dłoń…
I ja także mu ściskam, zasłoniwszy się maską
Sympatycznych uśmiechów nie schodzących mi z ust,
Ale w duchu drętwieję, bowiem czuję już fiasko
Mojej pięknej przygody… nie zdobędę się, szlus!
Gdybyż on był zazdrosny! Albo gdyby był wredny!
Gdyby miał podejrzliwą minę, względnie też złą…
A on taki poczciwy, taki zacny i biedny,
Taka dupa nie człowiek, że wprost grzech skrzywdzić go…
Bracia moi! Nie bójcie się skorpionów ni wężów!
Narkotyków, cholery, wódek, kaw, ani kart,
Ale się zidiociałych strzeżcie – błagam was – mężów,
Bowiem samym wyglądem w falstart zmienią wam start…
powrót

Narkoman

Było kiedyś takie miasto, które miało prawie wszystko,
Adwokatów i lekarzy, w ZOO jeża i pawiana,
Dalej ratusz, teatr, kino, szpital, hotel i boisko
Literatów i malarzy, lecz nie miało narkomana…
Nieraz burmistrz tego miasta pan inżynier Dreptak
W swej łazience, pod prysznicem stojąc sobie na golasa
Myślał: – Żebyż chociaż tyci u nas zjawił się narkoman,
To już, prawdaż, inna ranga, to już, prawdaż, jakaś klasa…
Lecz niestety, narkomanów dookoła ani-ani,
Tylko kilku melomanów i kilkuset kleptomanów,
I megalomanów czterech oraz dwaj erotomani,
Narkomana zaś, to chyba by sprowadzić trza ze Stanów.
Wreszcie burmistrz wpadł na pomysł w poniedziałek, gdzieś nad ranem,
I wezwawszy urzędnika, który zwał się Jan Kundziela
Rzekł: – Od jutra wy, Kundziela, macie zostać narkomanem!
– Fajnie – odrzekł ten Kundziela, poczem dodał: – a za wiela?
Zaś gdy wszystko ustalono i umowę podpisano,
Tudzież opieczętowano czarnym i czerwonym tuszem,
Jan Kundziela już codziennie o godzinie ósmej rano
Elegancki, wyświeżony, siadał sobie przed ratuszem.
Zrobił się zeń nałogowiec i narkoman w każdym calu
Ale znowuż bez przesady, bo wszak nie brak mu rozsądku,
Ot, powącha dezodoro, ot, popije kokosalu,
I zagryzie mydłem ixi, beknie sobie, i w porządku.
Niech tam sobie w innych krajach narkomania mocniej kipi,
Ja jej wcale źle nie życzę, lecz rozwoju też nie wróżę,
U nas jest zasada zdrowsza: – W każdym mieście jeden hipi,
Lecz po pierwsze członek związku, a po drugie po maturze!
|wersja II
Wstrzyknie ciutkę kokainki, lub popije kokosalu,
I zagryzie mydłem ixi, lecz niedużo, i w porządku.
Niech tam sobie w innych miastach narkomania mocniej kipi,
Ja jej wcale źle nie życzę, lecz rozwoju też nie wróżę,
W tamtym mieście jest zasada zdrowsza: – Tylko jeden hipi,
Lecz po pierwsze członek związku, a po drugie po maturze!
wersja III
Ma służbową kokainkę oraz flaszkę kokosalu,
Czasem łyknie proszku ixi, beknie sobie, i w porządku,
Niech tam sobie w innych krajach narkomania mocniej kipi,
Ja jej wcale źle nie życzę, lecz rozwoju też nie wróżę,
W naszym mieście jest zasada zdrowsza: – Tylko jeden hipi,
Lecz po pierwsze członek partii, a po drugie po maturze!
powrót

Nasi ludzie w Ameryce

W początkach wieku siedemnastego
Po przemierzeniu burzliwych szlaków
Dotarła wreszcie z ulgą do brzegów
Amerykańskich, grupka Polaków.
Kraj ów zadziwił ich niesłychanie
Takie to było niezwykłe miejsce –
Wszędzie bizony albo Indianie,
Aż Miecio krzyknął: – Patrz Jasiu! Western!
Jasio uczynił dwa lub trzy kroki,
Ukląkł, odmówić chcąc pierwszy pacierz,
I rzekł: – O rany! Tu som ziemniaki!
Magda! Kociołek! Robimy zacier!
Tymczasem Józio, zdjąwszy ubranko
Zaczął uganiać się jak szalony
Za pewną bardzo ładną Indianką,
Bo chciał mieć dziecko biało czerwone.
Starsi rodacy, ci z kierownictwa,
We trzech usiadłszy w cieniu akacji
Stworzyli zaraz cztery stronnictwa,
Dwa odchylenia i osiem frakcji
Wreszcie magister Dreptak Emilia
Pisała, leżąc na brzuszku w trawie
Doktorat „Wpływy polskie wśród Indian”
(Podtytuł „Pióro orle, czy pawie?”)
Tak weszli w kraju owego plener
I w społeczeństwo też przy okazji,
Wnosząc swój folklor, upór i wenę,
Ciut rozrabiactwa, mnóstwo fantazji,
Kurpiowskie hafty na zgrzebnych portkach
/do dzisiaj dżinsy tak się wyszywa/
I nie wie nawet współczesny Morgan
Że jego dziad się Morda nazywał…
Dziś, gdy dążymy, po starych tropach
I gdy wzajemna nieufność znika,
Wspomnijmy czule polskiego chłopa
Co pierwszy krzyknął: – Ło! Hameryka!!!
powrót

Na skrzyżowaniu

Zamiast psioczyć, narzekać od wieków,
trwonić życie na mętnym gadaniu,
Opatrzności podziękuj, człowieku,
Ze stoimy na skrzyżowaniu!
Przecież mogliśmy gdzieś na Bałkanach
Lub w Australii za setna rubieżą.
A tu u nas przeciągi od rana,
A tu u nas ciekawie i świeżo.
A tu u nas i sztormy, i prądy,
Wichry dują i z prawa, i z lewa,
Wszystkie smrody, fetory i swądy
Momentalnie od nas wywiewa!
My średniaki, ni mali, ni duzi,
Patrzą na nas badawczo sąsiedzi;
Co za naród? Jak gdyby Francuzi
I jak gdyby ciut Samojedzi…?
Czasem kły no się szczerzą i warczą,
Czasom sobie w objęcie padają,
Czasem hasła bez masła im starczą,
Czasem masła bez hasła żądają,
Raz ponurzy, raz znowu w euforii,
To pariasów udają, to ziemian …
– Bośmy, bracia, w przedsionku historii,
W poprzek trasy wydarzeń i przemian,
W szarżach, marcach i świeconych jajach,
Gdzie na przemian to bodźce, to cuda…
Fajnie, żeśmy nie gdzieś, na Hawajach …
Szwagier Henia tam był: straszna nuda!
powrót

Następcy

Jest taki jeden kraj
W którym panowie i panie
Ledwie mają czas na to
Żeby spać pić i jeść,
Ponieważ panuje tam zwyczaj,
Że należy nieustannie
Przeróżnym nieboszczykom
Oddawać chwałę i cześć.
Ten stan doprowadzono
Do absurdu i do nonsensu,
Zaczęto coraz dobitniej
Wyrażać swój żal i ból,
Wprzągnięto w to małe dzieci
I starców którzy się trzęsą
I wytworzono smutny,
Przygnębiający kult.
Te dzieci kiedyś do szkoły
Wesoło i chętnie biegły,
Ale się coraz rzadziej
Rozlega ich śmiech i pisk,
Bo muszą wkuwać wierszyki
Ku czci szanownych poległych,
A taki wierszyk się składa
Z krwi, śmierci, ran oraz blizn.
A układają te wiersze
Przeważnie stare panny
Co się na wojnie nie znają
I ranach ani w ząb,
Rozładowując w ten sposób
Sny niewyżyte o rannych
Których by mogły przewijać,
A każdy chłop był jak dąb…
Włączają się w smutną zabawę
Różne osoby i szczeble
Reżyser film płodzi, a malarz
Batalistyczny kicz,
Nieustannie trwają apele,
Huczą po nocach werble,
Na rogu każdej ulicy
Dymi pochodnia lub znicz.
A ilość nieboszczyków
Wciąż wzrasta w owym kraju,
Bo ci którzy teraz są żywi –
za trzydzieści lat, albo za trzy
Zgodnie z prawami natury
Też zwolna powymierają
I także zaczną milcząco
Domagać się hołdów i czci.
I w rezultacie owego
Przyrostu i przesycenia
Żywoty całych pokoleń
Upłyną wśród wspomnień i łez
I nieprędko się zorientują
Kolejne pokolenia
Że ich spojrzenia na życie
Wykrzywia cmentarny zez.
A przecież ci, co polegli,
Unieśli pod martwą powieką
Wesoły i jasny obraz,
I ruch w tym obrazie i blask,
I właśnie po to ginęli,
By następcom było łatwo i lekko,
A następcy unieśli ich z ziemi
I na barkach dźwigają jak głaz.
powrót

Nasz przydział

Nie wiem, skad telewizja wpadła na pomysł taki,
Ale wciąż pokazuje od miesięcy i lat,
Jak chłop polski ładuje na furmankę buraki
I w dodatku mi każą, żebym z tego był rad.
|Ta metoda codziennie mi przysparza frasunku.
Ciagle myślę, że jakaś nowość pewnie w tym tkwi,
Czy gatunek buraków czy metoda ładunku,
Bo inaczej dlaczego powtarzano to by?
|Lecz na próżno wpatruję się z wysiłkiem jak durak,
Nie ma żadnej różnicy, ani tyciej, o włos –
Chłop jak chłop wciąż wygląda, każdy burak – jak burak
I ten chłop szuflą wrzuca te buraki na stos.
|Patrzę, dumam, zdziwienie i niepewność wciąż rośnie
Czy mam bielmo na oku, a na mózgu mam guz?
Może obraz zawiera jakąś wielką przenośnię?
Ale nie, chłop z łopatą, stos buraków i wóz.
|Nie wiem, czym się przechwala pozostała Europa
Pewnie każdy w czym innym ma swą działkę i prym
Myśmy się nastawili na buraki i chłopa
I do specjalizacji dochodzimy już w tym.
|Tak widocznie przewidział w ONZ-ecie rozdzielnik,
Że problemów światowych każdy musi wziąć część
Nam buraki przypadły, szufla, ten chłop piekielnik
I ten spiker, co twierdzi, że to powód do szczęść.
powrót

Na wczasach

(…) Więc wiosna była wilgotna, aż w swetrach kurczyła się włóczka,
A jeden mały urzędnik dostał wczasy w Kociomruczkach,
Malutkiej miejscowości położonej w lesie sosnowym
I w związku z tym przebywa w niedużym domu wczasowym
W którym jest ze dwadzieścia osób, a może trzydzieści,
A deszcz pada, więc nie ma co robić, w zasadzie tylko jeść i
Spać, albo czytać w czytelni ubiegłomiesięczne „Szpilki”
I trzy razy dziennie przychodzić na pożywne mleczne posiłki…
A można też wziąć pelerynę jeżeli przypadkiem ktoś ma ją,
I przejść się przed frontem lasu z podniesionym wysoko kołnierzem
I posłuchać pisków i trzasków co się w gąszczu drzew rozlegają
I popatrzeć (z dreszczem na plecach) w wyloty leśnych ścieżek,
Ale wchodzić tam, wchodzić nie trzeba! Bo się może wysunąć łapa!
Niesłychana! Niepoczytalna! Nie lubiąca księgowych i referentów
I może z nienacka za włosy albo za nogi cię złapać
I wciągnąć. I las cię przetrawi i wchłonie w siebie do szczętu.
I staniesz się liściem przegniłym, sosonową igłą i szyszką,
I wilkiem i jarzębiną i borsukiem i brusznicą i myszką
I szumem, i dymem, i cieniem, i czerwonym ptasim grzebieniem.
Ach niestety, nikt o tym nie wie, nie mówi się o tym nikomu,
A jeśli ktoś nawet słyszał – też ani słowa nie powie,
Że w Kociomruczkach, na wczasach, kierowniczka wczasowego domu
Jest od lat trzystu dwudziestu z czarnym lasem w zdradzie i zmowie
I kiedy mrok zapada, wylatuje na elektroluksie
I ląduje na leśnych polanach i konferuje z wilkiem i niedźwiedziem
I powiada: – A w pokoju szesnastym mieszka brunet, co chodzi w
sztruksie
Podprowadzę go jutro do lasu natychmiast po obiedzie!
Ale nie podprowadza, bo urzędnik – istota ostrożna!
Umie się, umie wymawiać! Umie się migać, umie!
– A nie – powiada – nie wejdę, bo tam – powiada – nie można!
I uśmiecha się głupio, a chytrze i poprawia krawat na gumie…
A potem, przy kolacji opowiada współbiesiadnikom,
Jak to się przechytrzyło, jak się kierowniczce podstęp nie udał,
I przy wszystkich stolikach urzędnicy opowiadają to urzędnikom…
…bo bez takich opowiadań, na wczasach panowałaby koszmarna nuda…
powrót

Negocjacje

Gdy delegacja Pistacji miała odwiedzić Oskomę,
Ambasadorzy tych krajów usiedli sobie na moment,
Żeby wyjaśnić resztę niuansów i niedomówień
Oraz ustalić teksty oficjalnych, powitalnych przemówień,
I doszli do wniosku, że trzeba ogólnie przyjętym zwyczajem
Wymienić cechy, lub więzy łączące oba te kraje,
Na przykład wspólną walkę, rozwinięte stosunki handlowe,
Kontakty kulturalne, zbliżoną choć trochę mowę,
Lub choćby podobny kolor skóry obywateli…
A tu co tylko poruszą – to wszystko ich raczej dzieli…
Pistacjanie są bowiem zieloni, Oskomowie są lila-róż,
Żadnych więzów, żeby jak szukać, nie odnajdzie się ani rusz,
Ba, nawet małżeństw nie mogą zawierać panowie i panie
Bo w Pistacji rozmnażają się przez kłącze, a w Oskomie przez
pączkowanie…
Aż nareszcie po długich badaniach ustalili i uzgodnili
Że dotychczas mieszkańcy tych krajów jeszcze nigdy się ze sobą nie
bili,
A wiadomo, kto się nie bije – do przyjaźni dąży i zgody,
Czyli można powiedzieć, że przyjaźń łączy oba wspaniałe narody.
Podpisawszy przeto protokół odlecieli w swoich rakietach.
Bo to się nie działo na ziemi, lecz w kosmosie, na dalekich
planetach!!!
powrót

Nerwoludki

Zwiedzam czasami muzea
i naraz obłędna idea,
I naraz powód do smutku –
Spoglądam na stare pancerze
I myślę: – Ci dawni rycerze
To kupka liliputków!
Te rachityczne rączki,
Te nóżki jak pajączki,
Jeszcze wątlejsze niż moje,
Te wklęsłe piersiowe klateczki
I te chudziutkie dupeczki,
Co się mieściły w te zbroje…
Wciąż nam po głowie się pęta
Longinus Podbipięta,
Piotr Włost wspaniały Polonus,
Albo Zawisza Czarny,
Też bardzo podobno mocarny…
Ja nie wierzę, też pewnie był konus.
A jeśli nie byli potężni,
To jakże mogli być mężni,
Brać udział w bitwach, potyczkach?
Toż wystarczyło w walce
Ścisnąć takiego w dwa palce,
By wyszła zeń biedna duszyczka…
Atoli historia nie kłamie –
Wygraliśmy pod Płowcami,
Pod Grunwaldem-śmy wlali wrogowi,
Więc myślę, że oni po prostu
Nie mieli być może wzrostu,
Ale byli piekielnie nerwowi.
Jak ich co dobrze wkurzyło,
To tylko się zakurzyło,
Tak wypadali zza murów
Ze zjeżonymi wąsami;
Z wyszczerzonymi zębami
Jak stado wściekłych kocurów.
A jeśli w takim razie
Byli troszeczkę na gazie,
I jeszcze ciupinkę głodni –
Robili się straszni tacy,
Że co najtężsi krzyżacy
Wyskakiwali ze spodni.
…więc kiedy słyszę dziś lament
Na polski nasz temperament
I że przodkowie winni,
To myślę w takiej chwili:
– Ba, czy my byśmy dziś żyli,
Jeśli oni by byli inni?
Dziś to się już tak nie gmatwa,
Wyrosła nam nowa dziatwa,
Taka sama jak szwedzka czy ruska.
A jednak gdzieś, w głębi ducha,
Podziwiam dzielnego malucha:
Cholernego Polskiego Nerwuska.
powrót

Niebezpieczeństwo

Idzie drogą polski urzędnik
Zimny deszcz mu po głowie bębni,
Siwa wierzba szumi na zakręcie:
– Gdzie ci śpieszno, miły referencie?
Pisnął zając w krzakach schowany:
– Chyba ci szajba odbiła, kochany?
Ale jemu nie odbiła szajba,
Tylko mu się przyśniła łajba,
Cała w żaglach, masztach i wantach,
A on na niej w złotych akselbantach,
I ze szpadą komandorską u boku
I z lunetą pełnomorską przy oku,
I z załogą buńczuczną acz sprawną
I z dziewczyną, strach jak powabną!
A pod wpływem tego omamidła
Nasz urzędnik połamał liczydła,
Potem rozbił dziurkacz ze szczętem
I obsikał naczelnika atramentem
A następnie w szalonej szarży
Rozbił szwadron przemysłowej straży.
No i idzie pod niebem pochmurnym,
Żona za nim woła: – Wracaj durny!
Wsiowe kundle go szarpią za spodnie
A on tylko się uśmiecha łagodnie,
I przeciera okulary mokre:
– Ja – powiada – muszę na okręt!
Coś – powiada – mnie popycha i dźwiga,
I tak chciałbym jak Leonid Teliga!
Maszeruje od miasta do miasta,
Owłosieniem i legendą obrasta,
Już się o nim mówi wieczorem,
Już dla innych się staje wzorem,
Już windują go na piedestał,
Więc go trzeba złapać, żeby przestał!
Bo co będzie, gdy we wszystkich biurach
Zabrzmi raptem zbiorowe „Hurra”?
Bo co będzie, gdy urzędnicy
Ruszą tłumnie środkiem ulicy
Porzucając wygodne etaty
I gdy każdy zażąda fregaty?
Statków wprawdzie robimy bez liku,
Ale jak tu żyć bez urzędzików???
powrót

Nieładnie!

Cuda dzieją się na świecie!
Oto historyjka jaka:
Przyszło na świat dziwne dziecię
Płci chłopięcej u Dreptaka.
Maluch, niby dość normalny
(znaczy się z zewnętrznej formy!)
Całkiem był proporcjonalny,
Każdy członek według normy,
Chłopczyna ów, wieczorem
Zamiast się pobawić z tatą –
Siadał przed telewizorem
Jakby jakiś głupi matoł,
A słuchając wiadomości
Z niezdrowymi wypiekami,
Denerwował wszystkich gości
Dość dziwnymi uwagami.
Ot, na przykład jest w dzienniku
Że się udał zbiór buraka,
To on zaraz fiku miku!
– Ot, – powiada – radość jaka!
Szczęście bije mu z oblicza,
Dłońmi aż się klepie w uda:
– Ech, kompania cukrownicza
Pewnie się w tym roku uda!!!
Albo też o brygadziście
Mówią, Janie Frydryszaku,
Który spisał się fajniście
Przy produkcji saletrzaku,
A nasz chłopczyk, zamiast spatki,
Leci, zeszyt, pióro niesie,
Bo on robić chce notatki
O wspaniałym tym sukcesie!
…więc wśród rodzinnego grona
Nie patrzono nań życzliwie…
– Chyba robi z nas balona!
Mawiał tato podejrzliwie…
Aż raz, gdy się syn radował
Wieścią że ktoś dostał order,
Tato tak się zdenerwował
że dał mu dwa razy w mordę,
Poczem gonił go po chacie
W tyłek kopiąc go co chwila…
Dziwię się, oj dziwię tacie!
To nieładnie bić debila!
powrót

Nie sztuka kochać Szwecję

Nie sztuka kochać Szwecję,
Hawaje lub Honduras,
Bo jakież tam obiekcje
Mieć możesz albo uraz?
Bo jakieżeż pretensje
Wysuniesz do tych krajów?
Ty kochaj swoją pensję
I ranny tłok w tramwaju!
Nie sztuka kochać Paryż
I Pana Prezydenta!
Prezydent nie obdarzy
Paczuszką cię na święta,
Nie wyśle cię na wczasy
Pod Szczyrkiem lub Kudową –
Ty kochaj, byku krasy,
Swą Radę Zakładową,
Klub kochaj lub świetlicę,
Gdzie kiedyś cię pobito,
I ciemną swą ulicę,
Gdzie mieszkasz wraz z kobitą,
I kiepską dość konfekcję,
I odciągane mleko…
Nie sztuka kochać Szwecję,
Gdy Szwecja jest daleko!
Ty wierny bądź ideom
Krajowym i plenerom,
W Pieninach kochaj przełom
I na swym dworcu peron,
Penaty swe i lary,
p wredną ciotkę z Gniezna –
Nie sztuka kochać Paryż,
Zwłaszcza jak go się nie zna!
Nie sztuka kochać Szwecję
Bajkową jak zjawisko,
Ty – jeśli nie chcesz wściec się –
Abstrakcji musisz strzec się,
I podziwiając Szwecję
I Grecję, i Wenecję,
To kochać – co jest blisko!
powrót

Nietolerancja

Choć kochamy się we Francji,
Choć nas Francją wschodu zwano,
Nie ma u nas tolerancji
Takiej jak tam, nad Sekwaną.
Serce w nas odmienne bije
Co w tej chwili słychać właśnie:
|Chórek:
A kto z nami nie wypije
Niech go piorun trzaśnie!
|Jeśli gość jest niepijący,
Jeśli nie jest wytrzymały,
To się prosi, cały drżący
By nie wlewać weń gorzały,
Ale próżno drań się wije,
Zaraz towarzystwo wrzaśnie,
|Chórek:
A kto z nami nie wypije
Niech go piorun trzaśnie!
|Niech to nawet grozi życiu,
Niech jak kwas przepala kiszki,
Niech faceta po przepiciu
Obskakują białe myszki,
Niech go w łeb obuchem bije,
Niech mu mętny wzrok zagaśnie!
|Chórek:
A kto z nami nie wypije
Niech go piorun trzaśnie!
|Rośnie we mnie duch oporu,
Desperacja mnie ogarnia –
Niech mnie lepiej trzaśnie piorun,
Zawszeć krótsza to męczarnia,
Zrobię ja im jeszcze chryję
Co ich wstrząśnie i zadraśnie!
|Chórek:
A kto z nami nie wypije…
|Dobra, niech mnie trzaśnie!
(piorun)
|Chórek: (rozczarowany)
Ueeeeeee…!
|(konająco) No… pozbyłem się tych gości…
Skończyły się… waśnie… (upadek)
|Chórek: (pogrzebowo)
Niech mu gwiazda pomyślności
Nigdy nie zagaśnie…!!!
powrót

Niezadowolenie

Skonstatowali to uczeni
Z ich prac najlepiej się dowiecie
Że tylko niezadowoleni
Coś uczynili na tym świecie,
Bo zachwycony sobą facet
Co dzierżył berło lub biskupstwo
Sam sobie zwykle dawał placet
Na bierność, mierność i nieróbstwo.
Nie szurał, nie rwał się do boju,
Nie myślał o odległych celach:
Chwalca ustroju – dla ustroju
Jest gorszy od nieprzyjaciela!
Na co nam grzeczni, cisi, zgodni?
W boju do kitu są grubasy,
Postęp robili zawsze głodni
Lub naukowcy dużej klasy,
I różne duchy niespokojne
Łase na kłótnię i krytykę,
Co rozrabiały, szły na wojnę
Lub odkrywały Amerykę.
Kolumb nie siedział w domu kołkiem
Ronald Amundsen nie tkwił w betach
Gagarin nie był zaś aniołkiem
Jak to podaje się w gazetach.
Gdy inni się kłaniali nisko
Z wyrazem cichej aprobaty –
Polak nie zgadzał się na wszystko
Przed stoma, i przed dwoma laty.
Że za to dzisiaj jest ceniony,
Że jest mu lepiej i radośniej –
Ze wszystkich niezadowolonych
Zadowolenie niech w nas rośnie.
Chlebem nie tuczmy ich i solą
Nie pieśćmy w noce, ani we dnie,
Bo – Boże broń – się zadowolą,
I będzie cicho. Ale wrednie.
powrót

Nieznana wersja „Powrotu taty” Mickiewicza

(…) Wtem słychać turkot, wozy jadą drogą
I wóz znajomy na przedzie,
Skoczyły dziatki i krzyczą jak mogą:
– Tato, ach tato nasz jedzie!
|– Ruszajcie! – kupiec na sługi woła –
Ja z dziećmi pójdę ku miastu!
Idzie, aż zbójcy obskoczą dokoła,
A zbójców było dwunastu.
|Wóz zrewidował pewien starszy zbójca,
Groźniejszy niż sam Korwin-Mikke,
Poczem, za gardło pochwyciwszy ojca
Spytał: – Skąd masz ceramikę!
|– Z Wrocławia! – chórem zakrzyknęły dzieci,
Gdyż ojciec drżał jak senator –
– Przy Szybowcowej, pod dwudziestym trzecim
Działa tam firma CREATOR!
|Zbójcą rzuciło jakby był pod gazem,
Oczy wylazły mu z głowy:
– Toż to Cybińska robiła tę wazę,
A tamtą chyba Horbowy!
|Dajcie telefon, to was rżnąć nie będę! –
Tu nóż przystawił dziewięciu…
– Pięćdziesiąt jeden, dziewcięćdziesiąt siedem,
Dwadzieścia cztery. Do pięciu.
|– Hurra! – wrzasnęli bandyci drogowi –
Na Szybowcową! Po łupy!
Zaś tatko złożył hołd CREATOROWI
Za ocalenie swej grupy.
powrót

Nieznany fragment „Pana Tadeusza”

(…) Właśnie nowiutką bryczką wjechał młody panek
I okrążywszy trawnik, zawrócił przed ganek.
– Tadeusz! – krzyknął sędzia na widok chłopczyka –
Jedziesz prosto z Wrocławia? A cóż to za bryka?
Jakaś dziwna… Brak koni… Tablica rozdzielcza…
– Ha! – prychnął Tadzio – Stryjo nie poznaje Jelcza?
– A któż robi te cuda i w świat je wyprawia?
– Toż Jelczańskie Zakłady, tuż koło Wrocławia!
Jelcz to krzepa, nie jakiś tam trabancik kusy,
Możesz waść dla swej szlachty nabyć autobusy,
Samochody skrzyniowe, ciężarówki chwackie,
A będą chcieli sikać, to wozy strażackie!
– Ba… – zawahał się Sędzia – Lecz ja ciągle w siodle,
Na koniu, więc w tym wozie poczułbym się podle…
– Nieprawda! – krzyknął Tadzio, bo to go ubodło –
Kupuj ciągnik siodłowy i wyłaź na siodło!
My obadwaj na czele! Z tyłu szlachta wali!
Szast-prast i wygonimy z ojczyzny Moskali!
– Wyganiać? A skąd takie pomysły wisielcze!
Ściągnąć ich jak najwięcej i sprzedać im Jelcze!
Posprowadzać ich tutaj i sprzedać im Jelcze!
Oni wreszcie poznają urok dobrobytu,
A my zyskamy nowe, wschodnie rynki zbytu!
– Lecz jak zakupić Jelcza? Pewnie z tym ambaras…
– Wrocław, trzy – osiem – zero, sześć – jeden dzwoń zaraz!
– Trzy – osiem – zero… – Sędzia notował w napięciu –
Sześć – jeden…? – Do sześćdziesięciu dziewięciu!
Sędzia wykręca numer i o Jelcza prosi.
A Tadzio też wykręca numer, swojej Zosi.
powrót

Niże

Gucio Dreptak przerwał pracę, wstchnął, wyszedł do ogrodu
Znowu westchnął, bo się poczuł jakiś słaby i maleńki,
A to tylko brzydkie niże nadciągały od zachodu
Niosąc oprócz zmian ciśnienia różne stresy, łzy i lęki.
Gucio Dreptak swój żywopłot sekatorem wielkim strzyże,
Ciacha, macha, bo ma stracha, że nie skończy z tym przed nocą,
A z zachodu ciągną sznurem obrzydliwe, małe niże
I już Gucio zamiast ciachać, z rezygnacją myśli: – Po co?
Stanął Gucio na trawniku, wzniósł zmartwione oczki w górę,
Szarpnął rzadką swą fryzurę i pomyślał: – Matko Boska!
Jadowite małe niże od zachodu ciągną sznurem,
A na każdym, jak na koniu, jedzie jakaś podła troska!
Wszystko wokół zdrowe, nowe, i zielone, i ruchliwe
Mamy więcej kalafiorów, tranzystorów i prodiży,
Ale ciągną od zachodu małe niże obrzydliwe,
A co będzie, gdy nade mną któryś taki niż się zniży?
I popatrzył Gucio Dreptak na sąsiadów, też Dreptaków,
Co czytali, pracowali, spali, gnali za potrzebą,
A nad nimi też te niże szły jak stada wrednych ptaków,
Ale mało który Dreptak tak jak Gucio zerkał w niebo.
Więc pomyślał sobie Gucio: – skoro wszyscy tacy sami,
To dlaczego mam żyć w trwodze na krawędzi paraliżu
I od innych czemu bardziej mam przejmować się niżami,
Które ciągną tu stadami, od zachodu, niż po niżu?
I to – mówiąc między nami – jest jedyna słuszna rada,
Nie przejmować się, szczególnie gdy się na noc drzwi zatrzaśnie,
Że paskudne, małe niże od zachodu ciągną w stadach,
I że któryś może wybrać domek Gucia, lub twój właśnie…
powrót

Noc grudniowa nad Polską

Noc zimowa nad Polską,
Ciemna nocka grudniowa.
Od Szczecina po Krosno
Wszystko w lodu okowach.
Śnieg zasypał nam okna,
Dźwięczą dzwonki u sanek,
Noc nad Polską głęboka
I daleko poranek.
|Wicher w pustych kominkach,
Sad skostniały od mrozu,
Nasza biedna choinka
Tak niewiele ma ozdób –
Kilka słodkich okruchów,
Kilka świeczek, co kopcą,
I blask zimny łańcuchów
Pod tą gwiazdą tak obcą.
|Noc grudniowa nad krajem,
Ale bliski kres cierpień.
Wrócą kwietnie i maje,
Wróci lipiec i sierpień.
Wyplenimy nienawiść,
Broń zamkniemy w kaburach,
Usiądziemy na ławie
Razem z braćmi w mundurach.
powrót

Nota protestacyjna

Ostra, protestacyjna nota:
– Nieprawdą jest, jakoby w naszym mieście
Zjawił się ptak o kształcie kota
I wysiadywał jaja w gnieździe.
|Wszelkie na ten temat informacje
Opublikowane w wiadomej audycji
Są to ordynarne prowokacje
Spreparowane z określonych pozycji.
|Przez rozmaitych wyciepków i niedonosków
Przy umyślnym zachwianiu proporcji,
Więc zastrzegamy sobie prawo wyciągnięcia ostatecznych wniosków
I zastosowania retorsji
|Oraz opublikowania prac na ten temat,
Które nasi naukowcy już przygotowują,
Zwłaszcza że ptaków o kształcie kota w ogóle nie ma.
I jaj w gniazdach nie wysiadują.
|Natomiast, faktycznie, w ogrodzie Jana Dreptaka
Przy ulicy imienia Bohaterskich Mężów Brydżit Bardo,
Zjawił się kot o kształcie ptaka,
I zażądał dwóch jajek na twardo,
|Tak więc kot ptaszkokształtny
Nie zaś kotokształtny ptak,
Co zaświadcza weterynarz Józef Pikantny,
I zootechnik Alojzy Kłak,
|Oraz farmaceuta Zdzisław Ciemieniucha,
A tamtą wiadomość, która nam ubliża
Wyssaliście z własnego, brudnego palucha!
– Społeczeństwo,
i Senat
Kocmyrza.
powrót

Notomania

O muzo, rękę moją poprowadź
Gdyż chcę rymami spytać rodaków:
– Czy my musimy wszystko notować
Z uporem, godnym kupy maniaków?
Przez historyczne wszystkie okresy
Przez różne zwadki, zdradki, przypadki
Przeszliśmy, dzierżąc w dłoniach notesy
I robiąc szybkie, zbędne notatki.
Pewien kronikarz zgłupiał ze szczętem
Gdyż zanotował – słuchajcie młodzi! –
Iż Leszek Czarny był impotentem.
Co to – przepraszam – kogo obchodzi,
Z wyjątkiem Leszka, pani Leszkowej
(dorzućmy jeszcze dwie – trzy osoby)
A może Leszek miał bóle głowy,
Albo po prostu miał inne hobby?
A weźmy radio! Cóż tam gadają!
Oto dziś rano spikerka rzekła:
– W północnej części naszego kraju
Zanotowano pięć stopni ciepła!
Było co zaraz wpisywać w notes!
Było co bazgrać – marne pięć stopni!
O, muszę ostry założyć protest,
Bo się stajemy wszyscy okropni.
Niech-no kartofle sprzeda gospodarz –
Wnet dziennikarze żmudnie wypocą:
– Zanotowano zwiększoną podaż…
Kto zanotował? Na co i po co???
Zyzio notuje co rzekł Antoni,
Antoni każdy notuje grosik,
Henio z notesem jak głupi goni
By zanotować kto spał u Zosi…
Ludzie! Ja pierwszy protestowałem
Przeciw tej manii, nim nas omota!
…nawet tu wszystko zanotowałem,
Zawsze co nota, to jednak nota…
powrót

Nowe spojrzenie na „Hamleta”

Hej, nie wiadomo zupełnie jak trzeba grać Hamleta,
Grano Hamleta różnie, bo grała go kobieta,
Niejaka Modrzejewska, czy też Kwiatkowska nawet?
I Holoubek i Hanuszkiewicz stworzyli kreacje ciekawe:
Był Hamlet furiat i wariat, Hamlet cwaniak i Hamlet filozof,
Nawet Hamlet na motocyklu, Hamlet z pieskiem i Hamlet z kozą,
Hamlet myśliciel, zbawiciel i Hamlet zrobiony na chama,
Więc jeden młody reżyser kiedy otrzymał ten dramat,
To najpierw ze zmartwienia zzieleniał jak jaki ogórek,
A potem uderzył głową w kamienny, przydrożny murek,
I płakał i głośno biadolił: – O losie, losie fatalny,
Co robić, żeby mój Hamlet był całkiem oryginalny,
I żeby wśród grona krytyków i kompetentnych osób
Mówiono, że odczytałem Hamleta na nowy sposób?
I tak się tym wszystkim sfrustrował, tak o tym myślał dużo,
Że rozpił się, i nie było dnia żeby się nie urżnął,
A tu już premiera nadchodzi, już wali na salę publika,
Już znawca siada przy znawcy, a krytyk koło krytyka…
A wtem się uniosła kurtyna, orkiestra zagrała hopaka,
I spoza kulis wyleciał reżyser na czworakach,
Wyłącznie w sztywnych mankietach przymocowanych sznurkiem,
Z półlitrówką pod lewą pachą oraz z wetkniętym piórkiem,
I rąbnął ryjem o deski po stracie równowagi,
A jeden krytyk szepnął: – To aluzja, że król jest nagi!!!
Tymczasem nasz reżyser czknął, usiadł, potężnie chuchnął,
Odgryzł zębami butelkę i jął się zalewać matuchną
I krzyknął do Naczelnika Kultury: – A żebyś trzasnął!
A potem się wypiął na wszystkich, ziewnął dwukrotnie i zasnął,
A potem oklaski zabrzmiały i okrzyki: Bis! Brawo! Cudownie!
Ach jakież to nowe spojrzenie! Dać mu medal, kupić mu auto!
A jeden młody recenzent nawet rozdarł się „Autor, autor!!!”
– Ależ panie – wyszeptał kolega – przecież Szekspir nie żyje
niestety…!
Młodzik pobladł i jęknął: – No patrz pan… a ja dzisiaj nie czytałem
gazety…
powrót

Nowe sporty

Bardzo kiepskie są wyniki
Naszej lekkiej atletyki,
Polak kiedyś był potęgą
A teraz jest niedołęgą,
Jak pobiegnie to zemdleje
A jak skoczy to się zleje
Zimnym potem, oraz przedtem,
I o pomoc prosi szeptem.
Ja bym tam inne metody
Wprowadził na te zawody,
Nie jakieś biegi wzdłóż toru,
Tylko raczej coś z folkloru,
Jakąś specyfikę naszą
Której inni się przestraszą,
A my w absolutnej chwale
Zgarniamy wszystkie medale.
Na przykład zrobiłbym skoki
Nie w górę, tylko na boki,
A zamiast skoku o tyczce
Wprowadził Skok O Zaliczce,
Bieg po pensję dał czasami
/trzy tysiące. Z przeszkodami/
A znowuż wyścigi w chodach
Rozgrywałbym w samochodach,
Bo po marce samochodu
Zaraz poznać klasę chodu.
Poza tym po co te rzuty?
Dużo lepsze są odrzuty
Z zagranicznego eksportu,
W sam raz dla naszego sportu,
A jak rzut – to nie oszczepem,
Tylko po naszemu, cepem,
Ewentualnie nie młotem
Tylko od sąsiadów kotem,
Natomiast również nie kulą
Tylko Józefem Kotulą
Co chodził do twojej żony
I ukradł ci kalesony.
Wreszcie zamiast rzutu dyskiem
Można by dać rzut przyciskiem
Biurowym, w głowę kolegi,
Potem rozegrać grę w piegi,
Po zawodach palnąć mówkę,
Zamiast nagród dać łapówkę
I zdrowo popić na mecie,
A nie gdzieś jeździć po świecie
Żeby się z nas inni śmiali
Że my tak kiepsko biegali…
I owszem, zaprosić drani:
– Przyjedźcie do nas kochani,
Włóżcie tenisówki, szorty,
Uprawiajcien a s z esporty!
Lecz mało kto stąd wyjedzie…
powrót

Nowy model sylwestra

Hej, sylwester już za pasem,
Mama ściska biodra pasem
Elastycznym, przez co chudnie
I wygląda wręcz przecudnie!
Tata wyjął garniturek
I patrzy, czy nie ma dziurek,
Bo się przecież kilka moli
Mogło wkraść, mimo kontroli.
Mama wkłada adamaszki,
Tato nogi wbił w kamaszki,
Przy czym dosyć głośno wrzasnął,
Bo mu się zrobiło ciasno
I się cały z bólu spocił,
Tak mu szewc te buty sknocił.
Ale wreszcie są gotowi,
Stoją śliczni i różowi,
A mama robi wymówkę:
– Kopnąłbyś się po taksówkę!
Tato na to, żeby mama
Się kopnęła raczej sama,
Dalejże się głośno spierać,
Dalej złościć się i gderać,
Było mnóstwo krzyku, śmiechu,
Mamci brakło już oddechu,
Wciągnęła powietrze w płucka
I się stała rzecz nieludzka,
Bo tu naraz jak coś huknie,
I na mamci pękły suknie,
I różne takie nadmiary
Wyskoczyły przez te szpary,
Co widząc kochany tata
Ryknął śmiechem jak armata;
Zapomniał o bólu w stópce
I wyciął ze trzy hołubce,
Ale zaraz zbladł, osłupiał
I się więcej nie wygłupiał,
Tylko – by mieć ulgę w mękach –
Usiłował stać na rękach,
A udałoby się, gdyby
Nie wyrżnął nogami w szyby…
Hej, zawyło, zaświstało,
Meble śniegiem zasypało,
Zamarznięta cała chatka,
Długi sopel zwisa z dziadka,
Babcia, twarda i uparta,
Dotarła do klo na nartach,
A syn Kazio pod schodami
Stoczył walkę z pingwinami,
Dalej wszyscy okna wprawiać!
Dalej czyścić i ustawiać!
Dalej machać szczotką, ścierką!
Lśni mieszkanko jak lusterko.
W piecu huczy, w telewizji
Nie ma przerw w odbiorze wizji,
Na ekranie Matka Boska…
O, pardon, to pani Loska,
Z pamięci zapowiedź szasta,
Że zaraz za pięć dwunasta.
Mama zdjęła strój popruty,
Tata zdjął te ciasne buty,
Jęli bratać się i kochać,
Życzyć sobie tudzież szlochać,
Z nimi dzieci i dziadkowie,
Tata wzniósł toast na zdrowie,
I wszyscy o wpół do pierwszej
Zasnęli w zgodzie najszczerszej.
A inni pili żubrówkę,
Marnotrawili gotówkę,
I nazajutrz mieli katza,
I co? Czy to się opłaca?
powrót

Śluby rycerskie

Przed kolejną, wojenną, rycerską wyprawą
Składali wszyscy śluby jak wymaga prawo.
Na przykład Bobczyk, który miał w herbie pawiana
Ślubował nie jeść mięsa, aż zabije chana
Tatarskiego. Niestety, wyrok losów sprzeczny
Spowodował, iż wybuchł tam przewrót społeczny,
Chanowi łeb urżnięto, nogi et cetera,
I wybrano sejm, senat, rząd oraz premiera,
Bobczyk ślubu nie spełnił i już nieustannie
Żył odtąd na sucharkach i na kaszce mannie.
Natomiast Rosołowski poprzysiągł się wcale
Nie golić, aż odzyszcze święte Jeruzalem
I wyruszył samotrzeć, lecz gdy przez Podole
Posuwał, wpadł ciupasem w turecką niewolę
Kędy sułtański chirurg, w charakterze szpasa
Zrobił mu pewien zabieg i dał mu pół basa
Na drogę. Rosołowski nie zdobył więc miasta,
Przeto wciąż się nie goli, lecz i nie zarasta.
Cerę ma różowiutką, mieszka wraz z mateńką,
I podśpiewuje raźnie, tyle że dość cieńko.
Zaś rycerz Dreptak przysiągł:
– Miejcie mnie za burka, jeślibym do zabicia ostatniego Turka
Dotknął swej ślubnej żony w jakikolwiek sposób.
Tu podpisał, wzbudzając podziw mnóstwa osób,
Na koń skoczył i ruszył, gdy wtem krzyknął hetman:
– Na boga, panie Dreptak, do Turcji to nie tam,
Tylko w przeciwną stronę! – Wiem – rzekł Dreptak kwaśnie
– Że w przeciwną, dlatego też tam jadę właśnie…
– Jeżeli Turczynów nie wygnieciesz w walce
Nie możesz dotknąć żony nawet małym palcem!
Dreptak warknął przez zęby: – Mój zacny hetmanie,
Nim co powiesz, obejrzyj wprzódy moją Franię…
I wyjął miniaturkę. Co widząc szef armii,
Wzdrygnął się i rzekł cicho: – Synu… jedź do Warmii…
powrót

Śmierć kontradmirała

Pośród zamieci, śniegów i lodowców
Dryfuje stary zardzewiały wrak –
To kontradmirał na kontrtorpedowcu
Wyruszył znów na antarktyczny szlak.
Zasypał śnieg kontradmiralski salon,
Z wybitych szyb wypełza zimny mrok,
A w mroku lśni kontradmiralski galon.
A nad nim lśni kontradmiralski wzrok.
Śmiertelny mróz na gardle palce kładzie.
A kontradmirał snuje wspomnień nić.
Jak z kontrabandą walczył w kontrwywiadzie.
W kontrofensywach jak się umiał bić…
I wielka mu wspomina się opera,
I jednej Kasi słyszy znów kontralt,
I widzi twarz jej gacha, kontrolera
Od kontramarek, przy odbiorze palt…
Zahuczał wiatr, zadrżało pudło stare.
Pochwycił je w stalowe kleszcze prąd.
A kontradmirał chciał dać kontraparę,
Lecz nagle zawył: – Dość już tego „kontr”!!!
Dać całą naprzód – krzyknął w jakąś rurę –
Z żelaznych ram wypadły resztki szkła
I stary wrak wpadł na lodową górę
I ruszył w swój ostatni rejs – do dna!
powrót

Środek na korozję

Gdy go deszcz zmoczył i wiatr przewiał
Lub śnieg przysypał w srogich bojach,
To rycerz Dreptak strasznie rdzewiał
(znaczy nie on, lecz jego zbroja).
|Nie dość, że kaszlał, kichał, skrzypiał,
Rzęził, charkotał, lał i kaszlał,
To jeszcze tak okrutnie zgrzytał
Jakby po szybie stara raszpla.
|Czasami kneź za łyżkę chwyta,
By zjeść na obiad smaczne skwarki,
A tu za onkem cos tak zgrzyta,
Że aż przechodzą wszystkich ciarki.
|Apetyt wszystkich wnet odbiega,
Truchleje dwór w ksiażęcym domu
– Rety, to znowy ta lebiega,
Chodzący symbol zbiórki złomu.
|Widząc tak wielkie animozje
Dreptak, by prestiż swój ocalić,
Wynalazł środek na korozję
I przyszedł, by się nim pochwalić.
|Wchodzi bez zgrzytu i bez szmeru…
Tłum dworzan właśnie zupkę chłeptał,
Wtem wszyscy w krzyk: „- A to dopiero!
Niech żyje wynalazca Dreptak!!!”
|Zaraz rycerzy wstało paru,
Ucalowali jego szczerze
I mówią: „- Ty, daj trochę smaru
Bo nam rdzewieją też pancerze…”
|– A proszę, niech panowie biorą. –
Rzekł Dreptak. – zaraz wszystkim zważę,
Lecz kosztowało mnie to sporo,
Więc teraz uncja po talarze.
|Wszyscy spuścili nos na kwintę,
A książę spuścił nos na kwartę
I wpadł na pomysł w jednej chwili,
I krzyknął grożnie: – A gdzie patent?
|Dreptak zaś dumnie podniósł głowę,
Nie zląkł się, bo był z dobrej szlachty,
Poprosił księcia o rozmowę
I obaj wdali się w konszachty,
|I doszli do ustaleń pewnych,
I zapisali rzecz do książek:
„Pancerzol” – patent przeciwrdzewny.
Autorzy: Dreptak oraz książę.
|I pieniądz sikał im do kasy
Od wszystkich zbroi, tarcz i mieczów…
Takie to wredne były czasy
W tym zafajdanym średniowieczu.
powrót

Święcone Materialisty

Żył sobie materialista, co miał wierzącą żonę,
A przez to moc kłopotów, ponieważ ta żona
Koniecznie chciała mieć w domu święcone
A że nie miała, więc była wkurzona,
Tłukła szklanki, raz zupę wylała mu na głowę,
Więc ten nieszczęśnik, czując że w łeb sobie strzeli,
Krzyknął: – Możemy mieć święcone, ale wyłącznie ludowe!!!
No i mieli… Przede wszystkim zmienili nazwę zgodnie z tym planem,
Ze „święconego” na „akceptowane”,
Następnie przygotowali potraw zestaw wielki,
Upiekli więc nie baby, lecz obywatelki,
Miast palmy zrobionej z bazi, postawili w przepięknej wazie
bardzo ciekawą książeczkę o nadbudowie i bazie w językoznastwie…
Skończywszy te prekursorskie praktyki
Udali się w celu odbycia przedświątecznej samokrytyki,
Poczem wrócili weseli w piękny, wiosenny poranek,
I nagle spostrzegli, że przecież wcale nie mają pisanek,
Ani jajka, by się nim dzielić. Na myśl o tym, wierzącej żonie
Zaczęły się oczy pocić i latać nerwowo dłonie,
Lecz mąż zawołał przytomnie: – Ach, na to także poradzę!
I podzielił się z nią wspomnieniami z okresu walki o władzę.
powrót

Święta krowa

Mlekodajna, piękna, zdrowa,
Żyła kiedyś zwykła krowa.
Z przodu żarła trawę z sieczką,
A z tyłu dawała mleczko.
Dawała je w zimie, w lecie,
Uwielbiali krowę kmiecie.
Prawie hołd składali krowie,
Aż jej przewrócili w głowie.
Uwierzyła że jest święta
I zrobiła się nadęta,
Okrąglejsza od balona,
I jakaś taka natchniona…
Poszedł ją wydoić Wicek,
A krowa w krzyk: – Won od cycek!
W ziemię bij przede mną głową,
Jestem bowiem świętą krową!
Przyjechał krówski pan likarz,
– Co ty tak – powiada – brykasz?
Krowa, nie speszona wcale,
– Odejdź – mówi – konowale,
Właśnie czuję, że powoli
Dostaję już aureoli!
– Nieraz – rzekł lekarz – przy wzdęciu
Szajba odbija bydlęciu,
Nie bierz żeż, durny bawole,
Tej szajby za aureolę,
I posłuchaj mojej rady –
Zrób ze dwa lub trzy przysiady,
Bo cię te gazy uśmiercą!
– Milcz – krowa na to – bluźnierco!
Nie chciała słuchać dyrektyw,
Bluzgała stekiem inwektyw,
Aż doktor, co nie miał czasu,
Zasunął jej szprycę z kwasu,
Poczem schował się w lucernie,
A ta krowa jak nie świernie!
(czyli jak nie zaświergoli)
I brzuch jej opadł powoli,
Znów zrobiła się zwyczajna,
Grzeczna, i w ogóle fajna…
Wniosek: żadne dyrektywy,
Nie zastąpią lewatywy!
powrót

Święto kwiatów I

O efektownej, smukłej dziewannie
Mówi się wszędzie i nieustannie,
Ot, mąż na przykład gdy wraca z drogi,
Woła: – Dzie wanna? Ide myć nogi!
|Fiołek jest wśród kwiatków rodzajem wesołka,
Nie razu się powiada o kimś że „ma fiołka”.
Natomiast o kimś ważnym powiada się zgoła
Inaczej, bo z szacunkiem: Ten, ale, ma fioła!
|Bratek ma dosyć mocną pozycję,
Gdyż popierany jest przez milicję.
Podczas włamania, albo wypadku,
Milicja woła: – Ha! Tuś mi, bratku!
|Hodowanie rezedy bardzo się opłaca,
Gdyż jej zapach wybitnie pomaga na katza.
Pijaka przenosimy w rezedę, i wtedy
mówimy że przeniesiony został do rezedy.
|Nasturcja jest odbiciem historycznej fali –
Kiedyś, tośmy się nawet trochę Turcji bali,
A teraz – prawdę mówiąc – panie redaktorze,
Nas Turcja może …
powrót

Święto kwiatów II

Pożytek z mlecza:
|Siadł w mlecz
Pewien rozrabiaka…
Mała rzecz,
A radość jaka!
|Kiedyś pewien kneź w Klecinie
Zrobił forsę na roślinie,
Więc ten kwiatek, zgodnie z tradycją,
Zwiemy po dziś dzień forsycją.
|Pan Mickiewicz w wierszu „Lilie”
Okrył wstydem swą familię
Pisząc: „W wieńcu lilije
Ach czyjeż to są, czyje?”
Tymczasem wie nawet dziecię
że Lilii nikt nie uplecie,
Bo jest sztywna, więc się złamie…
Do szkoły panie Adamie!
|Raport o kaktusie:
|Donoszę odnośnie kaktusa
Panie naczelniku
Że nie ma on krewnych w USA,
Ale ma mnóstwo w Meksyku!
|Do pachnącego groszku
Groch się przybliżył po troszku,
Obwąchał, i spytał niecnota:
– Ciota?
powrót

Święty Włodzimierz

Między żywych schodzi co jesieni
Dobry święty, towarzysz Lenin.
Wieczorami stąpa po asfalcie
W leninówce i w niemodnym palcie,
|Chodzi, bracie po szarym świecie,
Wiatr mu liście pod nogi miecie,
Idą deszcze, żółkną ogrody,
Obryzgują go samochody.
|Patrzy Lenin w lewo i w prawo,
Czasem mruczy sam do siebie: – Brawo!
Czasem okiem mongolskim błyska
I w kieszeni pięści zaciska.
|Wielkomiejski ruch dokoła,
Tu fabryka, tam nowa szkoła,
Oświetlone sklepy przy drodze
I urzędnik w błyszczącej wołdze.
|Myśli Lenin: – Wszystko przewidziałem,
Moje słowo stało się ciałem,
Nawet trochę za dobrze się stało –
Ciała dużo, a słowa zbyt mało…
|Jak to mało? W kinach i witrynach
„Leninowi”, „Z Leninem”, „Lenina”,
Jego portret maluje chałturnik
I kicz o nim nakręcają w wytwórni.
|Ściąga Lenin leninówkę na oczy,
Ulicami jesiennymi kroczy,
Widzi pałac błyszczący i nowy
Ale nie wie czy to Smolny, czy Zimowy?
|Idzie Lenin, w tył założył ręce,
Drepcze za nim moje stare serce,
Moje serce melancholijne
Gówno warte, bo bezpartyjne.
powrót

Paliwo

Ty nie siedź z miną nieszczęśliwą,
Włóż spodnie, odstaw denaturat,
Idź, formowane kup paliwo,
Na zimę przyda się akurat!
Nadlecą wichry rozszumiane,
Przyjdą zawieje i śnieżyce,
A ty paliwo formowane
Będziesz już dawno miał w piwnicy…
Rodzina skupi się, szczęśliwa,
Przy piecu wszyscy siądą blisko,
Formowanego garść paliwa
Rzucisz łopatką w palenisko,
I zapijając grzanym piwem
Wędzone lub smażone trocie,
Uformowane tym paliwem
Będziesz się cieszył niczym kocię…
I będziesz w myślach swych dziękował
Naukowcowi dużej klasy,
Który paliwo uformował
Żebyś nie zamarzł, byku krasy!
I wyobrazisz sobie w dali
Zamglonej, ustawiony szereg
Wytwórni formowanych paliw,
Funkcjonujących bez usterek.
I zespół pracowników, który
Żadnych czynności nie pominie,
Skomplikowane receptury
Realizując precyzyjnie!
Więc, rozpalając piec, rodacy
Kawałkiem formowanej kostki
Pomyślcie, ile tkwi w niej pracy,
Ile rzetelnej, ludzkiej troski,
Jakie problemy wewnątrz siedzą
I jakie naukowe dane!!!
…dzięki ci, ścisła wiedzo
Za to paliwo formowane!!!
powrót

Pana Mikołaja Reja z Nagłowic rozmyślania…

…dlaczego w Polszcze nie wyszedł drugi etap reformacyjej?

Jako fala ogromna w biblijnym potopie
Widmo Reformacyjej krąży po Europie.
Każda nacja, gdy z Rzymem nie bardzo się zgadza
Obiera tę religię, która jej dogadza:
We Szwajcarjej kalwinizm ma swoje mieszkanie,
Hugonoci we Francyjej, w Angliej – anglikanie,
Husyta siedzi w Czechach, protestant we Szwecjej,
Posłuszny ewangelik żywie w Enerdecjej.
Przyszła Reformacyja i na polskie kresy,
W pierwszym etapie spore odnosząc sukcesy,
Gdyż lud tutajszy, chocia niezbyt pracowity,
bywa tolerancyjny, zwłaszcza gdy jest spity.
Szerzy się apostazja, papież piuskę targa,
Blednie kardynał Hozjusz i młodziutki Skarga,
Już drżą czy ocaleje w Polszcze kościół święty,
Gdy wtem śród innowierców wszczęły się fermenty
I – jako się to u nas bardzo często zdarza –
Już ten tego podgryza, ten tego naparza,
Dalej że w dyskusyje, sejmiki, dystrakcje,
Dalej się na wyznania dzielić i na frakcje,
Mikołaj w protestanty, do Kalwinów Marian,
Jasio poszedł w husyty a Stasio do arian.
To co w każdym z narodów płynie własnym nurtem –
Polaczkowie u siebie chcieli zrobić hurtem,
Wedle swoich rodzimych, lechickich poetyk
(o czem sam wiem najlepiej, bom takoż heretyk)
Aż się całkiem pożarli, i z tej właśnie racyjej
Nie wyszedł w Polszcze Drugi Etap Reformacyjej.
powrót

Panienka z pierwszej i drugiej ręki

Panienka z pierwszej ręki
To przedmiot lirycznych westchnień,
Promy czek słońca maleńki,
Kwiatki nad wodą niebieskie.
Jeszcze są przed nią udręki
Pierwszy, dziewiczy jęk
Panienka z pierwszej ręki
Świeżutki, cieplutki wdzięk.
Panienka z pierwszej ręki
Czysta, jak kwiecie akacji:
Nie wie, co stresy i sęki
Prostracji i alienacji.
Przez życia burze i lęki
Na rękach musisz ją nieść –
Panienkę z pierwszej ręki,
A razem z nią – i jej cześć.
Panienka z pierwszej ręki,
Gdy ją porzucić spróbujesz,
Odwoła się do maleńki:
A ta ci życie zatruje.
Przetrzymaj, zaciśnij szczęki
I znajdź – rozejrzawszy się w krąg –
Panienkę z drugiej ręki
Lub z kilku dalszych rąk.
|Panienka z drugiej ręki
To przedmiot naszych pożądań,
Nie ma, jak inne panienki,
Przesadnych życzeń i żądań,
Rzadko przeżywa udręki,
Obcy jej upór i lęk.
Panienka z drugiej ręki
Sprawdzony, zmierzony wdzięk.
Panienka z drugiej ręki
Dobra na okres wakacji,
Ma już za sobą sęki
Społecznej weryfikacji.
Kmicic do swojej Oleńki
Uderzał pięć lat lub sześć
Panience z drugiej ręki
Wystarczy życzliwe – cześć!
|Panienka z drugiej ręki.
Gdy ci się znowu znudzi
Rzecz załatwicie od ręki
Jak dwoje dorosłych ludzi.
Lecz czasem na dźwięk piosenki
Nagle zapatrzysz się w dal
Panienka z drugiej ręki,
Panienka z drugiej ręki…
Panienka z drugiej ręki…
Z drugiej… A jednak żal!
powrót

Panika

W roku tysiąc czterysta dwudziestym i siódmym
Stała się rzecz paskudna i wielce niemiła –
Kneź Witold, zdyszany, spocony i brudny
Wpadł i rzeki do Jagiełły: – Żona cię zdradziła!
|Była to czwarta żona (trzy już król pochował)
Księżna Zofia Holszańska, w skrócie Sonką zwana;…
Siedemdziesięciosześcioletni król skoczył do pował
I krzyknął: – Łapać tego, tfy erotomana!
|Zaraz wieść się rozeszła, że stary się piekli,
I naród się dowiedział i przeraził szczerze
Poczem – tej samej nocy – precz z Polski uciekli
Trzej bardzo szanowani i dzielni rycerze.
|Pierwszy – Jan z Koniecpola umknął w samych gaciach,
Ażeby za granicą ukryć się u cioci,
A tuż za nim w panice zwiewali dwaj bracia –
Nierozłączni Dobiesław i Piotr ze Szczekocin.
|Inni zaś nie zdążyli. Wpadł Hincza z Rogowa,
Wpadł młodziutki Jan Kraska i Wawer Zaremba,
Wreszcie został schwytany rycerz Piotr z Kurowa,
Gdy, nieświadom niczego, dłubał mieczem w zębach.
|Drżeli w lochu, czekając aż ich kał obedrze
Ze skóry, lub powsadza ich na kotki w płocie,
Gdy wtem królowa Sonka przysięgła w katedrze
Że jest taką niewinną jak malutkie kocię.
|Jagiełło się rozjaśnił, wypuścił ich z ciurmy,
Żonę na przeprosiny buchnął dwakroć w mankiet,
Spostponował Witolda, krzycząc: – Oż ty durny!
A niedoszłych wisielców zaprosił na bankiet.
|Że zaś już był wiekowy (jak się wyże; rzekło)
Więc puchar wychyliwszy, zdrzemnął się nad michą.
Wówczas królowa rzekła: – No, to się upiekło…
Na co oni jęknęli:
– Sza! Będziesz ty cicho???!!!
powrót

Pan Tadeusz – Inwokacja

O czymże dumać na paryskim bruku?
Siędę, napiszę jaką rzecz do druku,
Niedługą wszakże, gdyż szkolne reformy
Nie preferują zbyt rozwlekłej formy.
Oto – na dowód – list najświeższej daty
Z podpisem Pani Minister Oświaty:
” – Panie Mickiewicz, ogromnie mię wzrusza
Epicki patos „Pana Tadeusza”,
Nie mam też żadnych uwag co do treści,
Lecz w gabarytach szkolnych się nie mieści,
Bo polska młodzież, chociaż nader bystra,
Dźwigając nadmiar wiedzy w swych tornistrach
Nie zdąży nawet poznać Mistrza Jana
Dobraczyńskiego, cóż dopiero Pana?
Chcąc przeto zyskać u nas popyt szerszy,
Skróć każdą księgę gdzieś do ośmiu wierszy,
Piętnując przytem alkoholizm szlachty
I prozachodnie, niezdrowe konszachty…”
Do ośmiu wierszy… zabieg dość ponury…
Lecz mamże wypaść z ram literatury?
Nigdy! Doczekać muszę takiej chwili
By te komiksy pod strzechy trafili!
|KSIĘGA I: Gospodarstwo
Cichy wieczór na Litwie, owczarz owce maca
A Tadeusz po studiach do domu powraca
Chce usprawnić rolnictwo, do pracy aż wzdycha
Ale Wojski natychmiast daje mu kielicha
Pod wpływem alkoholu Tadzio czując Wenę
Podrywa własną ciocię, starą Telimenę
A Asesor z Rejentem kłócą się przy wódce
Wreszcie wszyscy posnęli. Dalszy ciąg już wkrótce.
|KSIĘGA II: Zamek
Pośród krat, baszt i różnych innych dupereli
Siedzi Hrabia po mieczu, pochwie i kądzieli
Zaś Gerwazy oparty na swym Scyzoryku
Opowiada mu serial o starym Stolniku
Co Jackowi Soplicy nie chciał dać swej córki
Więc tamten go – i słusznie – uwalił z dwururki
Hrabia pije z Gerwazym i zemstę przysięga
Zaś Woźny pędzi bimber. Tu kończy się księga.
|KSIĘGA III: Umizgi
Wszyscy idą na grzyby. Wybucha panika
Bo krótkowzroczny Sędzia zeżarł sromotnika
Szczęściem kapitan Ryków co tam był akurat
Wrzasnął : „Wy jemu dajtie skorje dienaturat.
Na truciznu – trucizna.” Sędzia chwycił flaszkę,
Ucałował odbitą na niej trupią czaszkę
Wypił, huknął jak wszystkie pułki artylerii
I wyzdrowiał. Niestety, koniec trzeciej serii.
|KSIĘGA IV: Dyplomatyka i Łowy
Lud prosty w wiejskiej karczmie szykuje powstanie
Zaś Hrabia z Tadeuszem robią polowanie
Lecz że obaj pijani kiepsko im się wiedzie
I każdy zamiast jednego widzi dwa niedźwiedzie
Aż dopiero ksiądz Robak wybiegłszy zza krzaka
Wygrzmocił misia pałą jak Ryndszus Polaka
Pałą? – zdziwił się Wojski – A gdzie ksiądz ją znalazł?
Dał mi ją przeor Kiszczak. Dalszy ciąg już zaraz.
|KSIĘGA V: Kłótnia
Asesor pił Jarzębiak, Rejent ćpał Wiśniówkę
Jankiel z Woźnym Protazym chlali Pejsachówkę
Telimena Vistulę obciągała bratu
Gdy Klucznik wleciał z okrzykiem : Biorą do Senatu!
Zaraz tam pogonili wypluwając płuca
Płócienniczak, Gargamel, brat Glempa i Guca
Z tym, że jakoś do Izby Wyższej nie trafili
Więc są w izbie wytrzeźwień. Dalszy ciąg po chwili.
|KSIĘGA VI: Zaścianek
Słynie szeroko w Litwie Dobrzyński Zaścianek
Spożyciem alkoholu, ilością skrobanek
Pieśniami, które nuci lud prostolinijny
Czasem jakaś głodówka, strajk protestacyjny
Lud przyciśnięty nędzą, szlachcic mazowiecki
Za kilka marek pacierz odmawia niemiecki
Zaś miejscowej starszyźnie profesor Wisłocka
Doradza, jak dać dupy. Teraz dobranocka.
|KSIĘGA VI: Zaścianek wersja II
Sędzia razem z Protazym knują za kominem,
Potem z księdzem Robakiem knują, Bernardynem,
Zaś w Dobrzyńskim Zaścianku dzielnej szlachty wiele
Knuje z Maciejem, zwanym „Kurkiem na kościele”.
Tadeusz słuchał, patrzył, wreszcie spytał: – Wuju,
Dlaczego wszędzie słychać „knuju knuju knuju…”?
– Ty też knuj… – mruknął Sędzia, więc Tadeusz w nerwach
Zaczął knuć Pannę Zosię. Koniec księgi – przerwa.
|KSIĘGA VI: Zaścianek wersja III
W Zaścianku dziś wybory, więc głosuje wiara:
Ten chce Napoleona, a ów obstawia cara.
Wreszcie podsumowano wszystkie elementy:
Napoleon – dziewięćdziesiąt, car ma dwa procenty.
A więc car, co jest jasne nawet niemowlęciu,
Ma większość: sześćdziesiąt pięc do trzydziestu pięciu.
Kto tego nie zrozumiał, ten jest kawał ścierwa,
Oj, będzie z tego draka – przedtem krótka przerwa.
|KSIĘGA VII: Rada
Szlachta radzi jakby tu pozbyć się Moskali
Nadjeżdża pędem Hrabia, strasznie konia wali
Wiezie wieść, że jak słychać z plotek i przecieków
Ksiądz Jankowski masowo nawraca Ubeków
Jezu! – krzyknął ksiądz Robak – To dopiero kino!
To przez to pół kościoła mam zapchane gliną!
Wzburzona tym niechlujstwem szlachty cała zgraja
Wyrusza na Soplicę. Teraz będą jaja.
|KSIĘGA VII: Rada wersja II
Szlachta radzi, jak by tu pozbyć się Moskali,
Nadjeżdża pędem Hrabia, strasznie konia wali,
Wiezie wieść, że krajowa lista się zesrała,
Wszedł tylko Kozakiewicz, bo pokazał wała.
(Chwileczkę – rzekł Asesor. Nabrać się nie damy
To nie ten Kozakiewicz!- Ale wał ten samy!!!) [1]
A tymczasem Rózeczka kłóci się z Konewką,
Gerwazy z Kropicielem a Jankiel z Brzytewką,
Wreszcie zamiast na wroga, cała owa zgraja
Wyrusza na Soplicę. Teraz będą jaja!
|KSIĘGA VIII: Zajazd
Podkomorzy miał właśnie obalić Pershinga
Gdy wleciał cwałem Hrabia, w dłoni lśni mu klinga
Za nim szlachta szturmuje dwór, kuchnie, piwnice
Gerwazy lewą dłonią pochwycił Soplicę
I z okrzykiem Soplico! Giń kanalio chytra!
Odbiwszy główkę wypił Soplicy pół litra
Ale zaraz uczciwie wszystko zwrócił z pluskiem
Padł i zasnął. W następnej księdze przyjdą Ruskie.
|KSIĘGA IX: Bitwa
Szlachta związana w pęczki leży chłop przy chłopie
Patrząc, jak brzydki Moskal polską wódkę żłopie
Major Płut Telimenę już dosiadał gwałtem
Gdy kwestarz Robak wjechał swoim starym autem
I wykrzyknął basem: „Zciągnąć z niej tę carską glizdę!”
Za późno! Płut wystrzelił. Salwa poszła w izbę
A cała rota jegrów poszła spać do piachu
W następnej księdze nasi będą wiać na Zachód.
|KSIĘGA IX: Bitwa wersja II [1]
Szlachta związana w pęczki leży chłop przy chłopie
Patrząc, jak brzydki Moskal polską wódkę żłopie
Major Płut Telimenę już dosiadał gwałtem
Gdy kwestarz Robak wjechał swoim starym autem
I kaznodziejskim basem ryknął „ Won od dupy!!”
Za późno, Płut wystrzelił. Sypnęły się trupy
A cała rota jegrów poszła spać do piachu
W następnej księdze nasi będą wiać na Zachód.
|KSIĘGA X: Emigracja
Nazajutrz wszyscy zbiegli do Napoleona
Tylko ksiądz Robak nie mógł, bo akurat kona
Kona, kona, aż zgłodnał. Zerwał jabłko z krzaka
Nadgryzł je i w środku też ujrzał robaka
Cześć kuzynie – rzekł robak. Ksiądz zasłonił lica
I wyszeptał Spierdalaj, jam Jacek Soplica
„Wiedziałem – mruknął Sędzia – już od pierwszych kartek”
Koniec księgi. W następnej wkroczy Bonaparte.
|KSIĘGA XI: 1812
O roku ów! Kto cię widział na Litwie i w Rusi
Ten wiedział, że ten burdel źle się skończyć musi
Tłok, że nie ma na czym usiąść, co najwyżej w kucki
Poniatowski, Dąbrowski, Wałęsa, Piłsudski
Jankiel miast poloneza majofesa grzmoci
Zosia płacze, bo Tadzia złapała na cioci
A z RFN-u już wraca stara wołowina
Co ją kiedyś skradł Hitler. Łoj, zbliża się finał!
|KSIĘGA XI: 1812 wersja II [1]
O roku ów! Kto cię widział na Litwie i w Rusi
Ten wiedział, że ten burdel źle się skończyć musi
Tłok, że nie ma na czym usiąść, co najwyżej w kucki
Poniatowski, Dąbrowski, Wałęsa, Piłsudski
Jankiel miast poloneza majofesa grzmoci
Zosia płacze, bo Tadzia złapała na cioci
A naród skreśla wszystkich od dołu do góry
I tak się wepchną jutro podczas drugiej tury.
|KSIĘGA XI: 1812 wersja II
O roku ów! Kto widział cię na Litwie i Rusi,
Ten wiedział, że ten burdel źle się skończyć musi!
Tłok, nie ma na czym usiąść (co najwyżej w kucki),
Poniatowski, Dąbrowski, bodajże Piłsudski,
Jankiel miast Poloneza, majufesa grzmoci,
Zosia płacze, bo Tadzia złapała na Cioci
A uwłaszczone chłopstwo wyrywa do miasta
I tworzy proletariat… Wnet księga dwunasta.
|KSIĘGA XII: Kochajmy się!
Pije szlachta przy Wiejskiej ulicy skupiona
Zdrowie Sędziego, Zosi i Napoleona
Wiwat Sejm, wiwat Naród, wiwat wszystkie Stany!
I prezydent tych Stanów, pan Clinton kochany
Nikt nie chodzi do pracy, wszędzie dzwony dzwonią
Towarzysze pancerni do spowiedzi gonią
Bonaparte ocipiał i na Moskwę rusza
No, tu na szczęście koniec Pana Tadeusza.
|KSIĘGA XII: Kochajmy się! wersja II
Szlachta pije jak zwykle i wiwaty wznosi
Napoleona, Wodzów, Tadeusza, Zosi,
Zaproszonych, jak również nieproszonych gości,
Mniejszości narodowych, milczącej większości,
Wiwat nasza Reforma, wiwat PRON kochany,
Wiwat Sejm, wiwat Naród, potępiamy Stany,
Wyrównać stary Portfel, Hu – Ha, hulaj dusza…!
…koniec dwunastej księgi „Pana Tadeusza”.
|KSIĘGA XIII: Geopolityka
Już się przed Litwą przyszłość rysowała lepsza
Gdy nagle krzyk się podniósł : „Napoleon spieprza!”
Faktycznie, cesarz nawiał w kapciach i w negliżu
„Aj, waj – zmartwił się Jankiel – uciekł do Paryżu”
W tejże chwili od wschodu wśród gromkich okrzyków
W kufajce i walonkach wszedł kapitan Ryków
I rzekł patrząc życzliwie na szlachtę struchlałą :
„Nu, wot my znowuż razem” I tak już zostało.
powrót

Pan Wołodyjowski

Powyciągawszy smutne wnioski
Z sukcesów polskiej nowej szkoły
Film – gigant „Pan Wołodyjowski”
Robimy, barwny i wesoły
Już przydzielona każda rola,
Już słychać krzyki reżyserów,
Już wynajęto Dzikie Pola
W jednym z czołowych PGR-ów,
Już wykopano stromy parów
By w nim grasanci grasowali
Wśród nich kilku jest Tatarów,
Czterej kozacy (wszyscy biali),
I innych osobników tłuszcza,
Co – chociaż niesprecyzowani –
To patrząc na nich się przypuszcza
Że mniej lub więcej esesmani…
Słychać okrzyki „Rachu-ciachu”
(bo głupio mieszać tu Allacha…)
Wołodyjowski na wałachu
szabelką i czym może macha.
myślą Żukrowski i Kotowicz:
– Jakże tu Azją zwać bandytę?
Ameryka-Tuhajbejowicz
Niechaj porywa tę kobitę!
Faktycznie! Oto porwał basię
Chociaż się darła: – Jejku! Mamo!
Zaś Luśnia warknął: – Ty burasie!
Zaraz ja zrobię ci to samo!
I rzeczywiście wśród dąbrowy
Niewąsko zajął się padalcem,
Na maszt go nadział antenowy
I oczko mu wydłubał palcem!
Jeszcze benzyną zlał odmieńca,
Podpalił go, obrzucił stekiem
I wszyscy chodu do Kamińca
Co walczył już z Czang-Kaj-Szekiem.
Niestety, padły zamku mury,
Pan Michał wpadł więc na myś mądrą,
A zaraz potem wpadł do dziury,
Gdzie rozbił buzdyganem jądro.
Jak ci nie huknie! Jak nie strzeli!
To ci fajerwerk był dopiero!
Wszyscy w powietrze wylecieli
Wraz z reżyserem i kamerą…
Ocean ognia wszystko zalał,
Płacz podniósł się od Tatr do Wdzydzów,
I nikt dosłownie nie ocalał…
…z wyjątkiem nas, kinowych widzów…
powrót

Paryskie dożynki

Żniwa, żniwa w Paryżu,
Żniwa owsa i ryżu,
Wszędzie tańce i śpiewy wiejskie,
Plon latoś bardzo fajny,
Jadą, jadą kombajny
Przez Pola Elizejskie.
|Niosą żeńcy jak trzeba
Ogromny bochen chleba
Wypieczony genialnie,
– Hej, plon niesiemy, plon,
W gospodarza maison!
Zawodzą rytualnie.
|Toczą się przez bulwary
Wozy pełne bez miary,
Idą różne dziewczynki w szeregu,
Słodko brzmi w ich usteczkach
Pioseneczka „Szła dzieweczka
do laseczka”. Bulońskiego.
|Jadą, jadą skuterem
Bardotka z Rene Clairem.
A za nimi sto motorów z wyciem.
Marc Chagalle wraz z Picassem
Machają wielkim hasłem:
„Śtafeta Ślakiem Zwycięstw”!
|Idzie, idzie Prezydent,
W ręku trzyma Farridę,
W drugim ręku – pół litra koniaku,
Namawia gospodarzy:
– Pijta, niech wam się darzy
W pszeniczce i w rzepaku!
|Hej, grają tarabany,
A w Notre-Damie – organy
Naprawione w ramach gwarancji,
Brzmią pieśni w całym kraju…
Dobrego urodzaju
Wam życzymy, chłopi z Bratniej Francji!!!
Księga piąta – Legowisko Lwa
powrót

Patent

Od kiedyśmy przyszli na ten ziemski padół,
Uśmiech nigdy nie był naszą główną wadą –
Francuski jest lekki, ciężki jest tyrolski,
Angielski jest dziwny… Jaki jest ten polski?
Można to prześledzić już od wieków paru –
Nie lubi uśmiechu ni władza, ni naród.
Skrzetuski się nie śmiał w domu ani w polu,
Pan Zagłoba śmiał się, lecz po alkoholu,
Jagiełło był smutny jak cmentarne brzózki,
A Stańczyk? Wystarczy zobaczyć Hołd pruski…
Spróbuj się uśmiechnąć nagle na deptaku:
– Ty się z kogo śmiejesz, cholerny ciapciaku?
W biurze przełożony uwagę ci zwraca:
– Żadne chichy-śmichy, tu jest, panie, praca!
Uśmiech na zebraniu też burzę rozpęta:
– On się śmiał z wytycznych oraz prelegenta!
W szkole nauczyciel przy elementarzu:
– Ja ci się pośmieję, ty jakiś gówniarzu!
Student na wykładach też słyszy: – Kolego,
Nasza ekonomia to nic wesołego!
Nie śmiej się przed grzechem, podczas i po grzechu:
– Ja ci zaufałam, a tobie do śmiechu!
Nie śmiej się ho urząd, kościół, sekretariat,
Każdy kto się śmieje to wróg albo wariat…
Więc gdy mnie czasem ktoś zahacza krótko:
– Wam z jakich powodów jest tak wesolutko?
Wariackie papiery wydobywam r buta:
– Cretin satiricus chichrajtis acuta.
powrót

Patent na uśmiech

Od kiedyśmy przyszli na ten ziemski padół,
Uśmiech nigdy nie był naszą główną wadą.
Francuski jest lekki, ciężki jest tyrolski,
Angielski jest dziwny… Jaki jest ten polski?
Można to prześledzić już od wieków paru –
Nie lubi uśmiechu ni władza, ni naród.
Skrzetuski się nie śmiał w domu ani w polu,
Pan Zagłoba śmiał się, lecz po alkoholu,
Jagiełło był smutny jak cmentarne brzózki,
A Stańczyk? Wystarczy zobaczyć „Hołd Pruski”…
Spróbuj się uśmiechnąć nagle na deptaku:
– Ty się z kogo śmiejesz, cholerny ciapciaku?
W biurze przełożony uwagę ci zwraca:
– Żadne chichy-śmichy, tu jest, panie, praca!
Uśmiech na zebraniu też burzę rozpęta:
– On się śmiał z wytycznych oraz z prelegenta!
W szkole nauczyciel przy elementarzu:
– Ja co się pośmieję, ty jakiś gówniarzu!
Student na wykładach też słyszy:
– Kolego, nasza ekonomia, to nic wesołego…
Nie śmiej się przed grzechem, podczas, i po grzechu:
– Ja ci się oddałam, a tobie do śmiechu…
Nie śmiej się bo kościół, urząd, sekretariat,
Każdy kto się śmieje to wróg albo wariat.
Więc kiedy mnie czasem ktoś zahacza krótko:
– Wam z jakich powodów jest tak wesolutko?
Wariackie papiery wydobywam z buta:
– Cretin satiricus chichrajtis acuta!
powrót

Październik

Ech, to byli chłopaki!
Mieli stare waciaki,
Nie tam żaden dziesiejszy ortalion!
Szturmowali Zimowy,
Poczem zmyto im głowy,
Bo ktoś zgwałcił Kobiecy Batalion.
|Bagnetami zjeżeni
Przypadali do ziemi,
Podsadzali pod bramy petardy,
Obsiadali taczanki
Strojni w czapki uszanki,
A na czapkach czerwone kokardy.
|Byli dzielni i prości,
Nieświadomi wielkości,
Nie równajmy się do nich, bo wstyd aż –
Od nich się agitacji
Oraz argumentacji
Mógłby uczyć współczesny dygnitarz.
|Mamy fiaty i wołgi,
Samoloty i czołgi,
Przydział chleba, i cukru, i masła,
Produkcyjne narady,
Personalne układy,
Książki, wstążki, pieniążki i hasła.
|Dla nas Rzymy i Krymy,
Gdzie zechcemy – jeździmy,
Rakietami latamy do nieba,
Młodzież coraz piękniejsza,
Nawet śmierć coraz lżejsza,
Czego, kurcze, właściwie nam trzeba?
|Może właśnie fufajki
I machorki do fajki,
Żeby zamiast posady i kawy
I rozważań przy biurku –
Mieć karabin na sznurku
I na patrol iść, ważny dla Sprawy.
powrót

Pean na cześć intronizacji ministra Sidorowicza

Szumi Odra, pluszcze Wisła,
Świeży wietrzyk powiał,
Wrocław wreszcie ma ministra
W Ministerstwie Zdrowia.
Zdychają mikroby,
Pryskają choroby,
Już nie będą nas gnębiły
I naszej chudoby.
Smutna Czerwonka
Po polu się błąka,
Tak przelękła się ministra
Aż się biedna jąka.
Krętek, całkiem blady,
Ucieka w Bieszczady.
Szukaj sobie, Blady Krętku
Gdzie indziej posady!
Spotkała się Grypa
Z kompleksem Edypa:
– Wie pan, wczoraj umarł Tyfus,
Jutro ma być stypa…
powrót

Pejzażyk

Stoi kiosk, a przed kioskiem
Walkowiak z Rosołowskim
Piją z butelek piwo
I dyskutują żywo.
A stoją jak trębacze,
Jakby w sposób junacki
Grali na trąbkach czaczę
Względnie hejnał mariacki
Lewe dłonie na szelkach
A prawe na butelkach.
Ustalony porządek,
I schemat już utarty –
Lewa bada żołądek,
Prawa odmierza kwarty.
Tymczasem ich zmysły
Pracują w sposób ścisły
Aż słychać przez naskórek
Chrobot szarych komórek,
I spod nawisłych powiek
Oko błyska rozumnie,
Zaraz widać, że człowiek,
A człowiek to brzmi dumnie
Zwłaszcza gdy podsłuchacie
Jak dyskutują z mocą,
Walkowiak: – No co bracie?
Rosołowski: – A bo co?
Tu się uśmiechną do się
Okrzykną pannę Helcię:
– Panno Helciu, poprosiem
Jeszcze raz po dubelcie!
Mrok już ziemię ogarnia,
Słychać w krzakach wrzask koci,
A w nich wre uczuć nadmiar
Oraz nadmiar wilgoci.
Et z wilgocią pół biedy,
Można i na półpiętrze,
Ale co począć, kiedy
Uczucia coraz większe?
Więc już się jeden słania
Drugi się wspina miętko,
Po schodach do mieszkania
Do żony, byle prędko!
Jak wysoko… mój boże…
Ręka za klamkę łapie…
Homo sapiens? Być może
Na razie homo sapie…
powrót

Pełnia!

Jedni lubią filety,
Drudzy wolą kobiety,
Jeszcze inni – uprawę ziemi,
Lub sportowe zmagania.
Ja – kocham sprawozdania
Z różnych otwarć i akademii.
Żadnych tam niespodzianek,
Wszystko zgodne z planem,
Każde słowo, gest każdy i okrzyk,
Tak samo od stuleci,
Bo to już Ramzes Trzeci
Rzecz ustalił, i Scypion Młodszy.
Wchodzą różni panowie,
Wiem co każdy z nich powie,
Jakich w mowie użyje metafor…
To samo w przeddzień bitwy
Mówił ongiś do Litwy
Nowogródzki władyka, Litawor.
Znaczy się żeby razem,
Oraz znaczy się z gazem,
bez pardonów i bez zachamowań,
Że jak zewrzemy tyły
To nie na nas siły:
Polepszymy jakość opakowań!
Wszystko z jednej matrycy –
Karafka na mównicy,
Małe dzieci wręczają kwiecie,
Harcerze wszystkich duszą
Chustkami (widać muszą!)
Tak w centrali, jak na powiecie.
Patrzę pełen zachwytu –
Żadnych potknięć, ni zgrzytów,
Niepotrzebnych, niezdrowych sensacji,
Wszystko jak trzeba płynie…
…wreszcie w jakiejś dziedzinie
Mamy pełnię stabilizacji!
powrót

Pewny słup

Czasami pośród rozważań licznych
Tak sobie myślę teoretycznie,
Czy słup, powiedzmy telegraficzny,
Jest całkiem pewny politycznie?
Chyba w zasadzie jest pewny raczej,
Dużych pretensji sobie nie rości,
Nie miewa błędów, ani wypaczeń,
Wahań, załamań i wątpliwości…
Wprawdzie nikomu nigdy nie pomógł,
Ale też nie wpadł w mieszczańskie gusta…
Tylko że po co potrzebna komu
Ta jego pewność, drętwa i pusta?
Już ja tam wolę Zyzia Dreptaka,
Co nie od razu sztywno stać umiał,
Co nieraz gryzł się, męczył i płakał,
I często błądził, zanim zrozumiał.
Już ja go bardziej kocham i cenię,
Chciałbym jak brata wziąć go w ramiona
Za jego wady, jego zwątpienia,
ZA jego wierność – gdy się przekona.
Zyzio wędruje wśród huraganów,
Szlak jego bywa wąski i śliski –
Słup będzie służyć każdemu panu,
Jest politycznie pewny dla wszystkich
…ale przy wstrząsach ziemskiej skorupy
W krytyczniej chwili, w walce lub biedzie
Walą się nieraz bezduszne słupy
A człowiek myśli. I nie zawiedzie.
powrót

Pierwsze poważne ostrzeżenie

Ot, zmartwienie i zgroza:
Wchodzi ciocia skleroza
Ukradkiem pod czyjś dach,
Gość siada do obiadu
A ona go od zadu
Zachodzi i w łeb trach!
I spójrzmy, co się dzieje?
Facet cały sztywnieje,
Oczy mu stają w słup,
A ciocia grubą laską
Macha, i jeszcze raz go
W wierzchołek czaszki łup!
Gość popada w amnezję,
Zupy do końca nie zje,
Wstaje, biegnie do drzwi,
Wraca, siada, coś bąka,
Wreszcie w obrus siąka
Śmiejąc się: – Hy hy hy!!!
Następnie na szwagierkę
Wylewa salaterkę
I potok brzydkich słów,
I wyjąwszy dwururkę
Krzyczy: – Tę wodną kurkę
Zastrzelę z obu luf!!!
Tu świadomość mu wraca,
Gość po głowie się maca
Obrzuca wzrokiem dom,
A widząc trwogę gości
Udaje, że to dowcip
Mówiąc: – Kaj my to som?
Więc nastrój się odpręża,
Żona całuje męża,
A żonę pieści mąż,
Lecz skleroza przez kuchnię
Znów wchodzi i jak buchnie!!!
…i tak już będzie wciąż!
Hej, czyś cieć, czyś dygnitarz,
Też cię kiedyś przywita
Zacna ciocia skleroza
I też ci da po głowie,
Więc żyj z ludźmi jak człowiek
I nie bądź taki kozak!!!
powrót

Pieśń finałowa

Hej ramiona swoje złączmy
Niech poglądy nas nie dzielą
Śmiałym krokiem wspólnie kroczmy
W czwarty wiek przed naszą erą,
Wprawdzie wiatr złowrogi zadął
I nastaje na nas Pers,
Ale my z helleńską swadą
Zakrzyknijmy z głębi serc:
Jakoś to będzie, jakoś to będzie,
Tu się doczepi, tam dolepi lub doprzędzie,
Tu się wywróży, tam się przedłuży,
Ciut zachachmęci, ciut wykręci, ciut wykurzy,
Trochę przysiędzie, trochę zbędzie,
Trochę w oczy sypnie kurz,
Jakoś to będzie i już!
Kiedyś w szkole każde dziecię
Będzie wkuwać greckie mity,
Jak do domu przez lat dziesięć
wracał Odys tak był spity,
I co łabądź zrobił Ledzie,
A co znów Europie byk…
Bedzie o nas głośno, bedzie,
Więc radosny wznieśmy krzyk:
Jakoś to będzie, jakoś to będzie,
Tu się doczepi, tam dolepi lub doprzędzie,
Tu się wywróży, tam się przedłuży,
Ciut zachachmęci, ciut wykręci, ciut wykurzy,
Trochę przysiędzie, trochę zbędzie,
Trochę w oczy sypnie kurz,
Jakoś to będzie i już!
powrót

Pieśń klientów ORS-u

Wróg się do nory kryje jak Borsuk
A malkontentom także nie w smak –
Dziesięć milionów klientów ORSu
Wyszło ze śpiewem na jasny szlak!
Dźwięczą im pieśni, zdobią ich kwiaty,
Ziemia się nisko ściele do stóp,
Szmaty i graty – wszystko na raty,
Tuptajmy śmiało, tup tup tup tup!
|Krzywią się zbóje i bumelanci,
W leśnych ostępach płoszy się zwierz,
Płaczą jak bobry liczni żyranci:
Weźcie nas z sobą, my chcemy też!
A oni idą, silni, bezwzględni,
W setkach szeregów, w tysiącach grup,
Ich nie zatrzyma żaden urzędnik,
Tuptajmy śmiało, tup tup tup tup!
|Uśmiech na twarzy, kwiatek przy gorsie,
Już nie zapłacę zaległych rat!
Możesz wekslami wypchać się ORSie,
Nas czeka lepszy, weselszy świat!
Tam wszystko w srebrze, złocie i bieli,
Tam przez dzień cały na harfach, lub
Na bałałajkach grają anieli,
Tuptajmy śmiało, tup tup tup tup!
|Wyżej i wyżej, po orlej perci,
Nie ma się czego wahać i bać,
Życie jest krótkie – za to po śmierci
Nikt ci nie powie: – Te, raty płać!
Mnę z satysfakcją ratalny talon,
A potem z gracją sam włażę na grób,
Niech sobie zdobi ORSowski salon
Mój żyrant-balon! Tup tup tup tup!
|Niech sobie zdobi ORSowski salon
Nasz żyrant-balon, Tup tup tup tup!
powrót

Pieśń o bimbrze

Proso się prosi, smęda się smędzi,
Artysta rzeźbi Grupę Maryny,
A Wojtuś Dreptak bimber se pędzi,
Który i smak ma, i witaminy.
Idzie nowymber, za nim decymber
(jak to w Paryżu mówi się ładnie),
A Wojtuś Dreptak pędzi se bimber,
Pędzi z wszystkiego czego dopadnie.
Potrafi z cukru, względnie melasy,
Z żyta, z pszenicy, z marchwi, z brukselki,
Z maku, z makuchów, kaszy, kiełbasy,
Z dębowej, względnie sosnowej belki.
Czasem to taki szwung ma, aż warczy,
I wtedy pędzi bez dania racji
Ze świecy, z karborundowej tarczy,
Jak również z drenów od melioracji,
Ze szwedzkiej stali, z żydowskiej macy,
Z kaloszy, z transmisyjnego pasa,
A jak gdzieś dorwał kiedyś „Głos pracy”,
To też wydoił z niego pół basa.
Ba, to nie koniec! Gdy katecheta
Diabła z Trypućki wypędzał z trudem,
To Dreptak zabrał się do faceta,
Bęc, i wypędził! Tyle że wódę.
Tyle w nim werwy, tyle pomysłów,
Geniusz i lotny, i aktualny…
Wziąć go, wykąpać i do przemysłu,
Niech nam przerabia węgiel brunatny!
Niech mu wagony zwożą i barki
Ropę naftową, fosfor, piryty,
Dajcie mu miedzi! Dajcie mu siarki!
A on narobi z nich okowity,
I ruszy eksport do Senegalu,
I innych krajów podzwrotnikowych,
…a Dreptak pędzi,
dziś z esperalu
I z broszur antyalkoholowych…
powrót

Pieśń o górkach rozrządowych

Jest gdzieś, na wyspach koralowych
Rozsianych jak korali sznurek
Kraina Górek Rozrządowych
Niezwykle dumna z owych górek.
Wachlarz – rzec można – dość rozległy:
Paryż jest dumny ze swej mody,
Rzym chlubi się swym Colloseum,
Istambuł – piękną Odaliską,
Leningrad piękne ma muzeum,
A Pekin ma wogóle wszystko…
Zaś w tej krainie, za morzami
Za sześćdziesiątą zagranicą,
Rozrządowymi się górkami
Mieszkańcy nałogowo szczycą.
Prasa wypluwa z siebie żyły,
I w radio nieraz nucą chórki:
– Daj Bóg, by latoś obrodziły
W ojczyźnie górki jak ogórki!
W telewizorze widać biurko
I się odbywa akademia
Na temat: „Rozrządową górką
Jak spowodować falę przemian?”
Poeta w rymy wiąże słowa
Poemat pisząc na maszynie:
– O górko, górko rozrządowa,
Wolę cię, niźli swą Marynię!
Wyspierz, gdy się w pościeli tarza
W jednym z bezsennych swoich stanów
Te górki sobie wyobraża
Jak stado licząc je baranów,
Myli, zaczyna więc od nowa
Chcąc snem ukoić biedną głowę:
– O… roz-rządowa, dwu-rządowa,
Trzy, cztero, czterysto-rządowe…
Budzi się nagle… Wszędzie ciemno…
Wtem jak nie wrzaśnie: – Joj, sen mara!
Tam znowu górki dwie przede mną…!
Nie… to śpi tylko moja stara…
Spokojnie wstaje, je śniadanie,
Poczem do pracy mknie, fachowiec,
Zadanie: górek rozrządzanie,
Zawód: górkowiec – rozrządowiec.
Cel życia: Tak zadaniom sprostać
I taką się wykazać głową,
Żeby samemu kiedyś zostać
Największą Górką Rozrządową!
powrót

Pieśń o obłapce

On: Obłapka przy śniadanku
To miły zwyczaj nasz,
Bo zwykle o poranku
Na baczność wszystko masz,
Więc zachwycona babka
Podziwia: – Ho ho ho!
|chór: Obłapka, ach obłapka,
Doprawdy to jest to!
|duet: Obłapki przy obiadku
Też nie ma się co bać,
Choć wolałbyś w swym sadku
Na trawce świeżej spać,
Gdzie wokół pachną jabłka,
I pająk snuje nić…
|chór: Obłapka, ech obłapka,
I bez niej da się żyć!
|duet: Obłapka przy kolacji
O jejku jejku jej…
|Grek 1: Toć już za okupacji
(tej perskiej) było lżej…
|Grek 2: I potem się kuciapka
Straszliwa śni jak lew…
|chór: Obłapka, pfe, obłapka,
To coś naturze wbrew!
|duet: Obłapek przy biesiadze
Nie zdzierży długo nikt,
Szczególnie iż w Helladzie
Ostatnio kiepski wikt,
A kiedy człek jak szczapka
|chór: To nie stać go na gest!
Obłapka, ach obłapka,
Dla sytych dobra jest!
powrót

Pieśń o obronie Trembowli

…a kiedy tatarskie hordy podeszły pod Trembowlę,
To komendant Chrzanowski zgubił ze strachu pantofle,
Wypił pół kwarty miodu, rozbił czekanem stągiew
I powlókł się na wały wywieszać białą chorągiew.
Atoli jego małżonka, niewiasta wielkiego ducha,
Krzyknęła: – Zwariowałeś? Zrobią z ciebie eunucha!
Tu załkała na myśl o tym, nerwy w niej dziarsko zagrały,
Chwyciła w rękę pogrzebacz i wrzasnęła:
– Wszyscy na wały!
I dalejże rzucać w pohańców miski, sztućce, kawałki jarzyn,
Lać kaszkę mannę wrzącą, aż się z bólu skręcał Tatarzyn
I bluzgać gorącym barszczem, w którego zdradliwych falach
Tonęli krwiożerczy Nogajcy Jęcząc żałośnie „O Allach!”
Wtem nagle Dreptak-Aga, pryszczaty, wąsaty potwór,
Zaszedł Trembowlę od tyłu, babach i wybił otwór
I właził już do środka, a ta pani bęc w łeb go pięścią
I zatkała wyłom. Sama sobą. A raczej swoją częścią.
Obróciwszy się jednak uprzednio twarzy do wnętrza fortecy,
By móc wydawać rozkazy, a w tę dziurę wstawiwszy…
hm… plecy.
Długo by opowiadać jak czterdzieści tysięcy napastników
Zdobywało tę barykadę bez najmniejszych bodajże wyników!
Jak się nad nią straszliwie znęcali przy użyciu dzid, jataganów,
Samopałów, strzał zapaląjących i oblężniczych taranów.
Jakie piekielne petardy i miny zastosowali,
I jakie ohydne świństwa na niej wypisywali,
Aż nadszedł hetman Sobieski, przepędził całą tę zgraję,
Podszedł pod mur i zapytał: – Przebóg, a cóż to wystaje?
A sześć chorągwi husarskich krzyknęło: Jezus, Maryja!
O ile nas wzrok nie myli, to pani Chrzanowska Zofija!
Wówczas hetman zdjął z szyi medalion – przypiął jej z wielką wprawą,
Kazał pochylić sztandary i trzykroć zawołał: Brawo!!!
Następnie zaś – chcąc wyrazić najwyższą cześć i szacunek –
Złożył na męczennicy hetmański pocałunek.
A pani Chrzanowska, myśląc, że ma dale za sobą tę tłuszczę,
Ryknęła: – Możecie całować! Po dobroci też was nie wpuszczę!
powrót

Pieśń o równości

Hej za ramiona się weźmy
Czy ktoś z nas fruwa czy pełza,
Toć wszyscy równi jesteśmy
Wobec Zeusa.
Mieszkańcy gór albo równin,
Wzrostem więksi czy mniejsi –
Wszyscy ludzie są równi,
Z tym, że niektórzy równiejsi.
|Dalejże, dalej w drogę
Gdy taki rozkaz Pan dał,
Równajmy bracia nogę
Sandał w sandał!
Wieniec – laurowe drzewo,
Publiczność – da nam brawa,
Hej, kto tam stąpa lewą?
Prawa prawa prawa!
|Kocha nas Tracja i Dacja
Uwielbia nas Azja Przednia,
Ateńska my demokracja,
Bezpośrednia!
Maszerujemy równo
Szewc, kupiec, drwal i artysta!
…o, równo wleźliśmy w gówno…
Ciekawe kto się tu wysrał?
powrót

Pieśń o rzeźnikach

Oto jest pieśń o rzeźnikach,
Ponura i smutna pieśń –
Jak topór nad karkiem byka
Ty pieśni nad miastem się wznieś
Bij jak obuchem po głowie,
Niech pojmie nareszcie świat
Że rzeźnik to także człowiek,
Chociaż z pozoru – kat…
Rzeźnik – kreator kotletów,
Narzędzie pracy – nóż,
Lecz serce rzeźnika – sonetów
Łaknie, motyli, i róż!
W nim trel się rozlega słowiczy,
W nim srebrna fontanna…
…Cholera! Znów tucznik kwiczy,
Trafiony nie tam gdzie trza!
Gdzieś, hen, jest noc księżycowa,
Jaśminy na brzegach rzek,
A tutaj pierwsza krzyżowa,
Comber, rozbratel i stek,
I nóżki, podgardla i karki,
Więc boleść w rzeźnikach, i gniew,
I w domach hodują kanarki
By uszy im cieszył ich śpiew…
…lecz patrząc na miłe ptaszynki
I w głosów wsłuchując się chór,
Wciąż widzą ich udka… i szynki
Obrane ze skórek i z piór…
I bawi się dłoń scyzorykiem
A w serce zakrada się dreszcz…
Pointa:
– Kto był raz rzeźnikiem –
Już raczej nie będzie zeń wieszcz!
powrót

Pieśń o teściowej

Liczne o mamie są pieśni,
Wciąż na jej temat ktoś wzdycha –
Pan Roberto Loretti
Pan Fogg i Piecha Edyta.
każdy powtarza to samo
Jedno lub wielo-głosowo:
– Mamma! Mamasza! O, mamo!
Przepraszam, a co z teściową?
Teściowo, tobie śpiewam tę pieśń,
Teściowo, w podarunku ją weź!
Kto inny chciałby może dostać „skodę” nową,
A ja od „skody” wolę ciebie, o teściowo, Bezwarunkowo!
Teściowo, ty mi gotuj i smaż,
Teściowo, niech przytyję od kasz!
Najpiępniejsze z wszystkich słów,
Ciche ocho moich snów
Tchnące wonią białych bzów:
Teściowa!
Jeżeli szukasz oparcia
Bo czujesz oparcia
Bo czujesz się niezbyt dobrze –
Teściowa jest nie do zdarcia,
Teściowa zawsze cię poprze –
Da ci śniadanie do biura,
Setkę przed pierwszym odpali…
Teściowa jest jak bratrura:
Ogień we wnętrzu ze stali!
Teściowo, tobie śpiewam tę pieśń,
Teściowo, w podarunku ją weź!
Mojego serca wszystkie zrywy i wybuchy
Są konsekwentnie skierowane do teściuchy,
Kocham jej ruchy!
Teściowo, ty bieliznę mi szyj,
Teściowo, ty mnie głaskaj i myj,
Ty pielęgnuj mnie i pieść
Abym mógł się wreszcie wznieść
tam gdzie wzniósł się cwany teść…
Teściowa!!!
…mowa!
powrót

Pieśń o tłamszeniu

Podupada nam Hellada
Nikt nie robi, każdy gada
Od Kythery do Tessalii
Wszystko się dokoła wali,
Więc skrupuły swe oddalmy
I się także zdrowo walmy,
Wnet zaroi się przychówek,
Składający się z krzyżówek:
Faun – pół chłopa, a pół capa,
Centaur – pół chłop, a pół szkapa,
Zaś syrena, jest to chyba
Na wpół-baba, na wpół-ryba,
Baba-ryba, baba-ryba,
Baba-ryba, rock.
|Wkurza nas dzisiejsza młodzież
Która chętnie zrzuca odzież
I bezwstydnie sobie hasa
Po zaroślach na golasa,
A nam starym niewesoło,
Bo lubimy też na goło,
Ale co zrzucimy szaty –
Zaraz krzyk dezaprobaty:
– Aż wy prukwy, mumie, wraki,
Pochowajta te siwaki!
powrót

Piętnasta

(…) A kiedy miejski zegar wybija godzinę piętnastą
To zamierają na chwilę ulice, zaułki i place
A potem z ogromną ulgą oddycha całe miasto
I wszyscy ludzie w mieście równocześnie kończą prace.
A mianowicie: szewc odkłada niedokończone buty,
Palacz – cybuch na długiej antypce,
A dyrygent – niewyżytą batutę,
A solista – niedorżnięte skrzypce,
I przerywa sprzedaż ekspedientka
A znów kanciarz – jeden ze swych kantów,
Urzędniczki zatrzaskują okienka
Obcinając łby interesantom,
Łby się toczą, lecz nikt ich nie sprząta,
Bo sprzątaczka stawia miotłę do kąta.
W lunaparkach stają karuzele,
Księża tłumnie opuszczają balaski,
A chirurdzy odkładają skalpele,
A pacjenci budzą się z wrzaskiem,
I kochankę porzuca kochanek
A sikawkę strażak, choć się nie pali,
Poczem wszyscy mkną do swych mieszkanek
Mówiąc: – Ale żeśmy dziś popracowali!!!
…i tylko jeden Jan Dreptak, posiadacz licznej rodziny
Drzemie w milczącym biurze. I lecą mu nadgodziny.
powrót

Piosenka dziewczyny i chłopca

dziewczyna w oknie, chłopiec wspina się do okna, na dole starucha
Chłopiec:
Hej gdzie jest ma ptaszynka
Do której jam tu biegł?
Dziewczyna:
Tu tu jest twa Greczynka,
Chłopiec:
A tu tu tu, twój Grek!
razem:
Turu tu tu, kochamy się
Evohe, evohe!
Dziewczyna:
Pośpiesz się mój efebie,
Czeka cię łoże i szkło!
Chłopiec:
Już wkrótce, już wkrótce ja ciebie,
Lecz ściągnij ło, to to to!
razem:
Wszakże nie szata zdobi człowieka,
Pi razy oko, heureka!
Chłopiec:
Ach ledwie z miłości dyszę.
Dziewczyna:
Gdzie jesteś kochanie moje?
Chłopiec:
Tu na tym oknie wiszę
Lecz wisząc częściowo stoję.
razem:
O, już pierś w pierś, a w dłoni dłoń,
Niech wjeżdża trojański koń!
Dziewczyna:
Ach ileż nas czeka dreszczy
Gdy obejmiemy się czule…
Chłopiec:
Ratunku… Ta gałąź trzeszczy…
Dziewczyna:
Spadłeś?
Chłopiec:
Tak, spadłem w cebulę…
Ha… na Atenę… ktoś mnie tu rucha…
Kto to?
Starucha:
– To twoja starucha!
powrót

Piosenka wstępna

Daleko, daleko za morzem,
Gdzie świat się dopiero zaczyna,
Lub tam, gdzie się kończy być może
Jest pewna niezwykła kraina.
|Jej ludność też dziwna dość zda się,
Ma kształt niecodzienny i nowy –
Pas każdy mniej więcej ma w pasie,
Zaś uszy po bokach ma głowy.
|Ta głowa się mieści na górze,
I – nie wiem czy mi uwierzycie –
Że duży człek ma nogi duże,
A mały, to znowu o, tycie…
|Część ludzi jest chuda, część tłusta,
Część wszystko pochwala – część psioczy,
Jadają przeważnie przez usta,
I płaczą przeważnie przez oczy.
|Ich dzieci nie lubią jeść zupy,
Szaliki wkładają zaś dziwnie
Na szyjki, a majtki – na pupy,
A nigdy, przenigdy przeciwnie.
|Wychodzą na spacer czasami,
Czasami wstępują do barów,
Lub tańczą, przeważnie parami…
Nieprawdaż, że dziwny to naród?
|A leży ta dziwna kraina
Daleko, daleko za morzem,
Gdzie świat się dopiero zaczyna,
Lub tam, gdzie się kończy być może…
powrót

Płazem

Jeden pan miał niewierną żonę
I żył w rozpaczy oraz wstydzie,
Bowiem zdradzała go z Zenonem
Dreptakiem średnio raz na tydzień.
Zaś gdy wracała, to pod gazem
Będąc wołała przerażona:
– Ach, puść mi, puść to, Heniu, płazem,
Więcej nie będę, niech tak skonam!
Ale niestety, już za tydzień
Wychodzi, niby to po smalec,
I znowuż do Dreptaka idzie,
Co w chacie czekał jak padalec.
I znów, jak za poprzednim razem,
Płacze, narzeka i udaje:
– Ach, puść mi, puść to, Heniu, płazem!
A on jej puszczał, bo był frajer.
Aż wreszcie, gdy już cały powiat
Śmiał się, że żona kręci Heniem,
Nad Heniem jakby wicher powiał,
Jakby nań przyszło oświecenie,
I wyszlachetniał był zarazem,
I mądrość w nim jak rzeka pluszcze,
I rzekł:
– No, jeśli zechce płazem,
To ja nie puszczę jej, lecz spuszczę!
O, właśnie wraca już ta zgaga,
Ze smutnym patrzy nań wyrazem,
I – jak zazwyczaj – jego błaga:
– Ach, puść mi, puść to, Heniu, płazem!
Zaś Henio sięgnął za pazuchę,
Szukał przez chwilę za pazuchą,
Wyciągnął taką… o… ropuchę
I jak przysunie żonie w ucho!
Pada na babę raz za razem,
– Co robisz? Prawie żem bez ducha!!!
– Spuszczam ci, siostro, lanie płazem,
Płazem albowiem jest ropucha!
Tu wyjął jeszcze krokodyla,
Choć ten nie płazem jest, lecz gadem,
I jeszcze jej po plecach przylał,
I kazał zająć się obiadem,
I już na zawsze ustał nierząd,
I miłość znów zakwitła mocna!
Tak, tak, systematyka zwierząt
Czasami bywa nam pomocna!
powrót

Pochłonięcie Dreptaka

Dziadziunio drgawek dostał
I dech zaparło kobietom,
Gdy speaker rzekł: – Dreptak został
Wchłonięty przez peleton!
Ach, straszny to jest obraz,
Ach, groza w nas się spiętrza!
Peleton – jak pyton lub kobra –
Wchłonął Dreptaka do wnętrza!
Nic ż niego nie zostawił,
Zgryzł, wyssał i wychłeptał,
Zapił, mlasnął i strawił,
Ach biedny, biedny Dreptak!
Dreptak jechał tak ślicznie,
Lecz coś przeczuwał być może,
Bo się oglądał panicznie
(Widziałem w telewizorze!)
Aż nagle jak nie wrzaśnie
Tak strasznie jakby tonął,
I peleton nadleciał, i właśnie
Dreptaka bez reszty wchłonął.
Jest gdzieś na świecie dąbrowa,
A pod dąbrową krzaczki,
I domek, a w nim Dreptakowa
Tuli płaczące Dreptaczki.
I jest tu – oprawna w safian –
Sczerniała od całowania
Pamiętna fotografia,
Jak peleton Dreptaka wchłania.
Wieczorem rodzina siada
Przy starym samowarze.
A Dreptakowa powiada:
– Z was też wyrosną kolarze!
Ruszycie w wyścigi, pogonie,
I sława i cześć wam zaświeci!
– A jak nas peleton wchłonie?
Pytają ze strachem dzieci.
– A jak was pochłonie peleton,
Jak tatę waszego, Dreptaka,
W żałobny przybiorę się kreton.
Lecz łzy nie uronię, bom taka!
Wszak zaszczyt to być, pochłoniętym
W obronie barw polskiej drużyny!
Hej, zapał to wielki i święty,
O, czcijcieżeż matkę swą, syny!!!
powrót

Pochodzenie Hipcia

Z Hipcia koledzy się śmieją, z tej mianowicie racji,
Że Hipcio się wywodzi prosto z arystokracji,
Więc jest przeżytkiem epoki i czymś w rodzaju kiksa
W muzyce, a znowuż w przyrodzie czymś w rodzaju archeopteryksa.
Hipcio ma wieczne zmartwienia i niepokoje wieczne,
Kiedy go gdzieś zapytają o pochodzenie społeczne,
„Rolnicze” – powiada przeważnie, stremowany przy tym niezmiernie,
„A jaki areał miał tatko?”
– Dwie…
– Dwie morgi?
– Nie… dwie gubernie…
Dźwigając więc od lat wielu piętno arystokraty,
Hipcio dostawał na ogół dosyć podrzędne etaty,
Zwłaszcza że staż naukowy także miał dosyć kiepski,
Osiemnaście lat w podstawówce i kurs tańca Braci Sobiszewskich,
A nazywał się Lubomirski Waldemar, co też było powodem bryndzy,
I na próżno się starał o zamianę nazwiska na Hryćko Dzyndzyk,
I w dodatku się ożenił pechowo z niejaką Pelagią Ciapą,
A następnie się okazało, że ona po tatku Rapaport,
A po matuli Ping-Piao, więc Hipcio zawył jak upiór
I zalał się z rozpaczy łzami, niszcząc zupełnie ubiór,
I naubliżał sam sobie, a raczej swojej mamusi,
I postanowił, że wreszcie sytuacja zmienić się musi,
I jął szukać nowej posady. I znalazł. A personalny
Znowu pod nos mu podsunął ankietowy formularz fatalny,
A Hipcio – ponieważ tę pracę ogromnie otrzymać chciałby ~
W rubryce „pochodzenie społeczne” wpisał prędziutko… „od małpy…”
Personalny przeczytał, następnie spojrzał z niejaką obawą
Na Hipcia, potem w instrukcję, o wreszcie rzekł:
– No cóż… brawo!
powrót

Początek lata

Oto mamy początek lata
I początek kolejnych wakacji,
Pojedziemy w różne strony świata,
Dojedziemy do różnych stacji –
Do Paryża i do Kocmyrza,
Do Kijowa, do Pruszkowa być może…
Zawiadowca z lizakiem się zbliża,
Mój Boże…
Jest uroczo, przykro tym niemniej,
Rozpaczliwie, chociaż przyjemnie.
Oto mamy początek lata,
Coś zaczyna się, więcej się kończy,
Powiesiła się niejaka Beata,
Lecz ją odciął niejaki Pstrokończyk.
Ząb jej wybił (prawą szóstkę górną)
I przepraszał, i nazwał ją durną.
– Coś zrobiła ty, głupkowata?
– A, bo mamy początek lata,
Jest uroczo, przykro tym niemniej,
Rozpaczliwie, chociaż przyjemnie…
W radio właśnie śpiewa Okudżawa,
Całe miasto w upale się smaży:
– No, to sobie pobiegamy po trawach,
No, to sobie poleżymy na plaży…
Taka fajna była nasza klasa
I już nie ma jej. Wszyscy na wczasach.
Kukuruźnik nad rynkiem lata,
A gołębie nad pałacem biskupim.
Oto mamy początek lata
Wymarzony, straszny i głupi.
Wolę wrzesień, gdy wszyscy wracają,
Gdy pociągi częściej przy- niż od- jeżdżają,
Gdy się kończą lasy i trasy,
Gdy się łączą licealne klasy,
I Pstrokończyk znów jest z Beatą,
I się martwi kolejną ratą,
I niech nawet śpiewa Okudżawa –
To już wtedy całkiem inna sprawa,
Już nie robi z tata wariata
Ten cholerny początek lata,
Gdy uroczo jest, przykro tym niemniej,
Rozpaczliwie, chociaż przyjemnie…
powrót

Poczucie

Raz Zbigniew Dreptak, adwokat, człek bystry i gładki z pozoru
Doszedł do wniosku, że wogóle nie ma poczucia humoru.
Więc bardzo się tym przejął i strasznie zasmucił,
Bo czytał, że ludzie wybitni wszyscy mają takie poczucie,
A on był stale poważny, ba, smutny jak głaz na grobie!
– No cóż – pomyślał – jak nie mam poczucia, to sobie wyrobię!
I poszedł do psychiatry, a ten psychiatra był raptus,
I ledwo go zobaczył, to spytał: A, mente captus???
– Nie, Dreptak… – A co panu? – Poczucia humoru brak mi!
– Zdarza się – mówi lekarz – idź się pan rozbierz w szatni!
Trochę to nagłe żądanie zdziwiło mecenasa,
Ale się nie chciał sprzeciwiać, więc rozdział się na golasa,
I wchodzi do gabinetu. Nie kryje go żadna osłona.
Lekarz popatrzył i ryknął: – Ojejku! Ja chyba skonam!!!
I zaczął go klepać i pstrykać i szczypać w kształty tłuste…
– Pan nie masz poczucia humoru? To stań pan – powiada przed lustrem!
To Dreptak, wyraźnie czując że zaraz go weźmie cholera,
Wziął z biurka skalpel i krzyknął: – Niech pan się też rozbiera
Zadrżał nieszczęsny medykus, strach go obleciał wielki,
Powiedział: – A…leż z rozkoszą… – i zaczął odpinać szelki.
– Prędzej!!! – zawołał Dreptak, aż doktor panice uległ
I zrzucił kamizelkę, skarpetki i podkoszulek,
A nawet – przepraszam najmocniej – i jegierowskie gacie…
– Dość! – warknął Dreptak – Wystarczy! Możesz pan zostać w krawacie!
Następnie przetarł binokle… popatrzył na lekarza…
I po raz pierwszy w życiu zaczął ze śmiechu się tarzać!
Zawijać w dywany! W kilimy! Gryźć swoją własną nogę!
A przy tym jęczał co chwilę: – O rany… ja już nie mogę…!!!
Tu ubrał się, krzyknął: Buźka! Wyrazy współczucia dla żony!
Zostawił dwieście złotych i wyszedł. Wyleczony.
I teraz ma takie poczucie humoru, że aż się dziwią koledzy.
Hej, ileż to zawdzięczamy wspaniałej, medycznej wiedzy!!!
powrót

Podkładaniec

Duże zmiany niesie życie,
Folklor też postępy czyni,
Kiedyś było świniobicie,
Dzisiaj – podkładanie świni.
Obrzęd śliczny jak dożynki
Słychać śpiewy i żarciki,
Idą chłopcy i dziewczynki
Niosą śliczne bukieciki,
Niosą, niosą je przez salę
I wręczają je z ukłonem
Facetowi co ma talent
Lub co ma przepiękną żonę,
Względnie temu co ma stołek
Albo co go cieszy praca,
A on patrzy jak matołek
I się wcale nie odwraca…
Ach, niedługo jego tryumf,
Guzik warta kwiatków kupka!
Głowę trzeba mieć na słupkach!
Bo gdy dzieci tu trzy po trzy
Wznoszą okrzyk – Niech nam żyje!
Tam, od tyłu, już kumotrzy
Wnoszą świnię z wrednym ryjem!
Już mu cichcem podłożyli!
On tu jeszcze gada, pieprzy,
Jeszcze się na grzeczność sili,
A tam za nim tęgi wieprzyk!
Wreszcie jak się gość pośliźnie,
Jak mu splączą się odnóża,
Jak się przez tę świnię gwiźnie!!!
A na sali – radość duża.
Możesz zacny być i święty,
Mieć zasługi niesłychane,
Gdy ci mówią komplementy –
Usuń bracie się pod ścianę,
Bo już coś w półmroku chrząka,
Już coś cichcem ryć zaczyna,
Już tam widać cień ogonka
Skręconego jak sprężyna…
Nie bądź asem i chojrakiem,
Kieruj się rozsądną linią:
– Lepiej jest być przeciętniakiem?
…a najlepiej – być tu świnią…
powrót

Podstęp archiwisty

Archiwista Carskiej Ochrany
Swe archiwum znowu przegląda,
Dobrotliwym wzrokiem ze ściany
Car Mikołaj mu się przygląda.
Z dokumentów spiętrzonej matni
Archiwista wskrzesza przeszłość sławną,
Archiwista to już ostatni,
Wszyscy inni umarli dawno.
Cień na ścianie apokaliptyczny,
Światło lampy odbija łysina –
Ongiś postrach więźniów politycznych,
Dzisiaj mały nędzny starowina.
Archiwista myśli: – Co mi z tego,
Żem przechował te wszystkie księgi,
Że mam donos na Piłsudskiego,
Że Frunzemu mógłbym sprawić cięgi,
Że wiem wszystko – kto, gdzie, kiedy, co krzyczał,
Kto co mówił w Argentynie i w Turynie…
Już Józefa Wissarionowicza
Żebym nawet stanął dęba – nie przyskrzynię…
Im to dobrze, mieli życie ciekawe,
Ciągłe walki, różne czyny wspaniałe,
Każdy zdobył jakąś chwałę lub sławę,
A ja jeden nieznany zostałem…
Tutaj tak się wzruszył i podniecił,
Że wyszeptał: –
O moi mili,
Moje orły, moje drogie dzieci,
Czegoż wy mnie tu samego zostawili?
Sklerotyczna myśl w głowie się plącze,
Łza wypływa spod kaprawej powieki:
– Ja – zawołał – do was też dołączę!
Już my razem będziemy, na wieki!
Pióro skrzypi gwałcąc nocną ciszę,
Po papierze błądzi ręka stara,
Archiwista sam na siebie donos pisze…
Straszny donos, że chciał opluć cara…
Wsadzi donos między dokumenty
Jak bandyta między żebra scyzoryk,
Niech tkwi donos, spinaczem przypięty,
Aż go kiedyś znajdzie młody historyk.
Przestudiuje wszystkie akta, listy,
Publikację napisze długą,
I przerzuci trupa archiwisty
…z jednej strony barykady – na drugą!…
I – być może – archiwista nas wykiwa,
Zyska naszą wdzięczność lub życzliwość…
Historyku! Badając archiwa,
Miej na względzie i taką możliwość!
powrót

Pogodny poranek ojca Chudzielaka

Hen, na świecie gdzieś się strzela,
Coś się rodzi i coś tonie,
A tu zacny ksiądz Chudzielak
Sadzi sobie pelargonie.
Pelargonie sobie sadzi
(a na świecie krzyk i salwy)
I się katechety radzi,
Czy by może lepiej malwy?
Żydzi bombardują Liban,
Opium się wyrabia z maku,
Ponoć mają znieść celibat
Zacny ojcze Chudzielaku?
Czarni się w Nigerii piorą
I w powiecie coś się zmienia,
Cztery śluby, chrzcin pięcioro,
Dwa ostatnie namaszczenia.
Dreptak się poczubił z żoną,
Na Sycylii proces mafii,
Ktoś na księżyc latał pono
(dobrze, że nie z tej parafii).
Zasypało gdzieś kopalnię
Waldheim [USA] wydał znów orędzie,
Organista, nielegalnie,
Był w świetlicy na big-bendzie,
Plan kwartalny kończą porty,
Już za trzy miesiące święta,
[Kościelnemu spuchła pięta],
Ministranci palą „Sporty”
A ta gałąź jest uschnięta,
A gosposia znów ma obrzęk,
A „Śląsk-Wrocław” znów do zera,
A jak jakiś lepszy pogrzeb,
Toż się wtedy gardło zdziera!
A w dzieciństwie „Powrót Posła”,
A we wrześniu stał tu szwadron,
A czubatka znów się zniosła
A tam w sadzie jabłko spadło,
[A miziaka złe napadło]. A w GS-ie dwaj panowie
(pewnie znowu manko wyszło)
A „Krzyżacy”, to jest powieść!
A w „Przekroju” to ci piszą!
A brat księdza Chudzielaka
Wprawdzie cywil i dygnitarz,
Ale ksiądz jest dumny z brata –
Brat też prawie wszystko czyta!
powrót

Polonez w Soplicowie

Poloneza czas zacząć, Podkomorzy rusza
I z lekka zarzuciwszy wyloty kontusza
Chciał podać rękę Zosi, gdy nagle, w pół ruchu
Wzdrygnął się, zbladł i spytał: – Cóż ty masz na brzuchu?
|– Toć sukienkę… – szepnęła spłoniona panienka.
– Ha! – prychnął Podkomorzy – ładna mi sukienka!
Ni to łata ni szmata, ni worek, ni halka,
Wyglądasz w niej jak stara pijana góralka,
|Kolor masz jak kapusta gdy ją źle ukiszą,
Jeszcze w dodatku widać że ci cycki wiszą!
– Cóż więc robić? – jęknęła nieszczęsna dziewucha.
– Zasuwaj do Cichockich i kup sobie ciucha!
|– Lecz gdzie owi Cichoccy? – Cóż za tępe babsko!
We Wrocławiu, u zbiegu Łaciarskiej z Oławską.
Ganiaj prosto jak strzelił, na rogu weź wiraż
I tam ujrzysz tablicę z napisem „Le Mirage”.
|– Ale to pewnie drogo będzie mnie kosztować…
– Idź durna, tam się można o cenę targować,
Wiedzą już o tym dobrze handlowi spryciarze
Australijczycy, Niemcy i makaroniarze.
|Dlatego chór zachwytów echem się odbija:
– Bjutiful! Joj! Hajl Hitler! Albo „Mamma mia”!
– Piękne dzięki! – krzyknęła panna Zosia dziarsko –
Proszę chwilę zaczekać, lecę na Łaciarską!
|Co rzekłszy do Wrocławia pomknęła jak łania
Zaś podkomorzy poszedł posłuchać kazania,
Które właśnie ksiądz Robak dukał przy ołtarzu
W swej duchownej sukience. Także z „Le Mirage'u”.
powrót

Polska baba

Czoło potem się perli,
Tętni bruk pod stopami,
Maszeruje na Berlin
Polska Baba z jajami.
Maszeruje przez fronty,
Przez granice się rwie,
Tak jak w czterdziestym piątym
Pierwsza Armia WP.
|Idzie Baba po lesie
Podśpiewuje pod nosem,
Oprócz jaj serek niesie
I kociołek z bigosem.
Zadrżał Zachód Europy,
Spojrzał z lękiem na Wschód.
Obudziły się Szkopy:
– Salmonella u wrót!
|Berlin broni się słabo,
Faszyzm w norze swej kona,
Myśmy z tobą, o Babo,
Polska Babo natchniona.
Za kompleksy, za cięgi,
Za historię, za kraj,
Bij w zachodnie potęgi
Celną serią swych jaj!
powrót

Polski diabełek

Płacze gorzko polski diabełek
Nad złamaną parą widełek.
Dźgnął grzesznika przed chwilą w kłęby,
Ząb wyłamał, a zgiął dwa zęby,
W tych widełkach, nie w tym grzeszniku,
Taki grzesznik był twardy na styku…
Grzesznik zresztą też był znad Wisły,
Ciągle zgłaszał własne pomysły:
Gdy go diabeł przypiekał od przodu.
To on żądał żeby go od spodu.
Kiedy z prawej strony był męczony,
Mówił: – Lepiej będzie z lewej strony!
Wreszcie wkurzył się diabeł na niego:
– Ja – powiada – mam przepisy, kolego!
– Et, przepisy – odrzekł ten ladaco
A pan myśli że ja tutaj za co?
Właśnie za to dostaję po pupie
Że przepisy wymyślam głupie.
Przepis betka, instrukcja fiume,
Nie ma to jak własnym rozumem!
Tak namawiał go do zmiany konceptu,
Aż diabełek zrezygnował z receptur,
Jak miał widły wbić pod kątem prostym,
Tak spróbował czy nie wyjdzie mu pod ostrym…
Koncept durny, sprzęt wybrakowany,
Siedzi teraz diabeł podłamany,
Zły, skrzywiony jak wieża w Pizie
Własny ogon ze złości gryzie.
Ale nic mu nie pomoże, choćby płakał:
Rodak zawsze namówi rodaka,
Bowiem rodak zawsze i wszędzie
Chce spróbować co z tego będzie?
Czy teściowa przestraszy się szczura?
Jak by z krową skrzyżować kocura?
Czy mu manko wykryje rewizor?
Co we środku ma telewizor?
Jak przerobić ciotkę na fuzję?
Czy redaktor mu przepuści aluzję?
…Anioł lepszy jest, i ma skrzydełka
Lecz ja kocham polskiego diabełka!
powrót

Polskie delfiny

Pragnąc koniecznie zwabić Szwedów nad polskie morze
Postanowiono zamnożyć w tym morzu ogromne węgorze
Które by mogły udawać bajeczne morskie węże
Ogólnoświatową sensację wzbudzając w sposób tenże.
Niestety, ponieważ zatruto fenolem wszystkie kanały
I rzeki, węgorze nie rosły, a wprost przeciwnie – zdychały
Bo węgorz ma swoje dziwne i tajemniecze marszruty,
I żyje co prawda w morzu, lecz w rzekę wpływa na ksiuty.
Zejdźmy już jednak z węgorza, a raczej z jego padliny,
Gdy z węgorzami nie wyszło – nastawiono się na delfiny,
Czyli podjęto uchwałę że wpuści się je do Bałtyku
Ażeby wokół okrętów robiły swe skiku-skiku,
Że jednakowoż delfin żyje w cieplejszym klimacie
A do zimnego Bałtyku trzeba by ubrać je w gacie
I w nauszniki, przeto ktoś wpadł na pomysł niezgorszy
By do skakania przyuczyć stado rodzimych dorszy
Ucharakteryzowanych, ufając, że z dala chyba
Szwed kamuflażu nie pozna i mruknie po szwedzku „wsio rawno”
Faktycznie, już wkrótce te dorsze skoszarowano w bursie,
To jest, przepraszam, w basenie, i przeszkolono na kursie,
W program w którego wetknięto zestaw wykładów maleńki,
Takich jak dzieje Egiptu, język polski, życiorys Łysenki,
Krótka Teoria Kwantów, Fizyka, Paleografia,
Etyka, Estetyka, Etnologia i Etnografia,
Zasady Księgowości, Pogadanki Ekonomiczne,
Diana Dors a Sprawa Dorszy, oraz inne wykłady liczne
Aż wreszcie, po egzaminach, rozmieszczono dorsze na szlakach
I oto Szwedzi już jadą, a instruktor woła: – No, skakać!!!
Zaś dorsze zebrały się w kupie, wybałuszyły oczy,
I dalejże dyskutować który z nich pierwszy podskoczy,
– Ja – mówi jeden – chciałbym, ale już jestem wiekowy,
– A ja – powiada drugi – jestem na chorobowym
– Ja mam natomiast urlop – trzeci dorsz z ulgą powiedzał,
Zaś pani dorszowa akurat płynęła na chatę do śledzia
I akcja się zakończyła ogólnym rozczarowaniem…
Morał: Nadmierne szkolenie wyklucza podskakiwanie.
powrót

Polski Kilder

(na walczyku „Szła dzieweczka”)
Dobrze ma doktor Kilder,
Wszyscy mu biją brawo,
Pewnie żyletką „Silver”
Się goli, a ja – „Rawą”.
|Kieruje nim doktor Gillespie,
Facet przy dużej forsie,
A mój szef, doktor Pipciewski
Każe mi się żyrować w ORS-ie.
|Lecznica lecznicy nierówna,
U Kildera się leczą kociaki,
A do mnie Dreptakówna
Przychodzi, że ma żylaki.
|U niego – psychonerwice
Alienacje, kompleksy Edypa,
U mnie – Frączak złapał kłonicę
I Kwiatkowskiemu przyrypał.
|Ot, dziwna jest chorób podzielność
Aż mnie to czasem wkurza,
Tylko że u mnie śmiertelność
Nie taka jakby duża…
|(…)
|Kręćcie u nas, też jest trochę ruchu
Też byłby fajny dramat:
– Pipciewski w nowym fartuchu.
Pacjenci w czystych piżamach,
|Ja robię dożylny zastrzyk,
Siostra Marta w momencie mycia…
Dla powiatu byłby honor i zaszczyt
A film bylby taki więcej z życia…
powrót

Polski kryminał

(Próba syntezy polskiej szkoły filmu kryminalnego)
To był typowo polski kryminał
Pan sierżant Miziak jechał po szosie
Gdy nagle takie hasło otrzymał:
– „Wierzba do Dziupli, rejon W8.”
|Przyjeżdża, patrzy, sejf spruty „rakiem”
Śladu po żadnym nie ma bandycie
A obok stoją Ciaptak z Dreptakiem
Tacy niewinni jak małe kicie.
|W kasie zaś braknie: planu rozwoju,
Podpunktów zbiórek na dom sieroty,
Średnich wyliczen, dziennych udojów,
Listy ubojów i 200 złotych!
|Dopieroż Miziak dał wszystkim lekcję
Jak przeprowadza się takie akcje:
Zarządził sekcję i introspekcję,
Dokumentację i ekshumację.
|Aż coś huknęło w sąsiedniej gminie
I biedny sierżant został bez butów,
Bo ktoś podłożył mu wielką świnię
Wprawdzie krajową, ale z odrzutów.
|Tu nastąpiły szepty i spiski
Zwłoki w omłotach i zwłoki w stawie.
Osiem bimbrowni przeszło na whisky
A ksiądz Chudzielak – na prawosławie!
|Wszystkim dokładnie się pomyliło,
Kto był pozytyw a kto negatyw.
Autora chłopi przerżneli piłą,
A kamerzyście wkręcili statyw!
|Premiera filmu też się udała:
Scenograf dostał tytuł magistra,
Widownia wyła, obsługa łkała,
Minister rugał wiceministra.
|Lokal doszczętnie zdemolowano,
Bileter dostał po łbie gitarą.
Po wyjściu z kina się zakładano,
Kto był mordercą a kto ofiarą?
|Reżyser zyskał wiejąc z tej hecy
Czas na sto metrów – 6 koma zero
(nieoficjalnie, bo wiatr miał w plecy
a za plecami widza z siekierą!)
|Pan prokurator wpadłszy na salę
Szefa produkcji złapał na finał
I prędko zamknął go w kryminale
I TO BYŁ TAKŻE POLSKI KRYMINAŁ!
powrót

Polski prześcieradłowiec

Jeden nasz reżyser, wielki postępowiec,
Podobno nakręcić ma prześcieradłowiec!
A prześcieradłowiec jest to film takowy,
Co cały się dzieje we wnętrzu alkowy.
We wnętrzu alkowy, we wnętrzu sypialni
Jakiś pan przeważnie, zwykle jakaś pani,
Oczywiście kołdra, jasna rzecz poduszka,
Cztery nogi ludzkie, tyleż nóg od łóżka,
Tu, powiedzmy, szyja, tam, powiedzmy, łydka,
Najazd, szwenk, zbliżenie, nakładka, przebitka,
Kamera na okno, następnie na dechy…
Cały dźwięk to skrzypy, jęki i przydechy.
Reżyser poprawia ciemne okulary:
– Jeszcze jeden dubel. Pif ją! Huzia, stary!!!
A potem się robi hałas, że o rany,
Że film nie jest wcale zaangażowany!!!
Ale to już drobiazg, nie wart naszej troski:
Wystarczy zaznaczyć, że chłopak jest z wioski,
Dziewczyna natomiast, to Radziwiłłówna,
Więc on te klasowe krzywdy sobie równa,
A to prześcieradło, gdzie oni fikają,
Jest darem bratniego, przyjaznego kraju.
By zaś atmosfera była bardziej swojska,
Za oknem też mogą rżnąć się. Jakieś wojska.
Lub może trwać walka z członkami dywersji!
Ot prześcieradłowiec! I to w naszej wersji!
powrót

Polski rzemieślnik

Roztargniony i smutny jak poeci współcześni
Ulicami, drogami, idzie polski rzemieślnik.
Idzie piekny, wspaniały i tragiczny zarazem,
wziął przed chwilą wodociąg i połączył go z gazem.
|Padła trupem rodzinka: tatuś, mamusia i córka,
Woda sika z kuchenki, gaz ulatnia się z kurka.
Idzie polski rzemieślnik mistycyzmem owiany,
Wlasnie okno chciał wstawić i wywalił pół ściany.
|Przez klienta pobity, bo mu uszył źle spodnie,
Idzie polski rzemieslnik, malowniczo i godnie.
Antytalent wspaniały i odwieczny amator,
Idzie tak jak ułani szli naprzeciw armatom.
|Idzie pełen zadumy romantyzmu i czaru.
Czyżby szedł się doszkolić? Gówno, skręcił do baru.
powrót

Pomnik

Raz mieszczanie pewnej włości
Popadli w kompleks niższości,
I żarła ich zazdrość dzika
Z powodu braku pomnika,
|Podczas kiedy inne sioła
Nie przejmowały się zgoła,
Mając tych rzeczy nad miarę,
Niekiedy nawet po parę.
|I tak w Grzdyćkach koło kina
Był piękny pomnik Darwina,
Z ogonem, dla podkreślenia
Faktu od małp pochodzenia.
|Zaś w Wóice tuż przy remizie
Stała kobieta w striptizie,
Z podpisem: „Marzenie wieszcza
na temat Marii Wereszczak”,
|Wreszcie w Zgrzebnych Pozytronach
Mieli biust Napoleona,
Ubrany przez skromność w stanik
Na polecenie plebanii,
|A z inicjatywy gminy
W hasło „Kontraktuj rośliny”.
A tymczasem w naszej wiosce
Prominenci byli w trosce,
|Bo dokładnie nie wiedzieli,
Jaki wystawić obelisk.
Wreszcie – nie mówiąc nikomu –
Kupili w składnicy złomu
|Statuę z obitym nosem
Z napisem „Friedrich Der Grosse”.
Ten napis zamalowali,
Głowę całkiem odłupali
|I opatrzyli go nową
Ulepioną z gliny głową,
Po czym w sposób bardzo cwany
Robili często wymiany,
|I mieli a to Szopena,
To Urbana, to Ibsena,
To znowuż Szymonowica –
Zależy, jaka rocznica
|Lub jaka zmiana we władzach –
Już wójt nową głowę wsadza.
A wy, panowie plastycy,
(a szczególnie ze stolicy)
|Malować wreszcie przestańcie
Rozmaite gołe pańcie,
I to jeszcze w wygibasy,
I w różne takie pikasy,
|Rzućcie to wszystko w cholerę
I – by zaspokoić teren –
Rzecz bez precedensu czyńcie:
Pomniki z głową na gwińcie.
powrót

Poprawka do planu

Rzecz to niezwykła w zasadzie,
A nawet nadprzyrodzona:
Tyle lat w jednym zakładzie
Pracują on i ona,
Widują się tam codzień,
Każde ma swe kłopoty,
Pogwarzą o pogodzie,
Cześć-cześć, i do roboty…
Aż tu nagle, z jakąś chwilą
sytuacja się zmienia:
Przyjrzał się jej z profilu
W półblaskach i półcieniach,
POdczas jakiejś odprawy
Lub w stołówce to było…
I nagle – dziwne sprawy,
I nagle – wielka miłość,
Już się nawzajem szukają
Na przerwie śniadaniowej,
O wczasy się pytają
W Radzie Zakładowej,
Diabli wiedzą co jeszcze,
(choć przwidzieć nietrudno)
fakt że załoga szepce:
– O, Dreptak z Trypućkówną!
– Wczoraj pryzniósł jej dalie!
– I wiózł ją motocyklem!
I tak dalej i dalej,
Jak zawsze i jak zwykle,
Po ludzku i banalnie
Jak w innych krajach świata,
Ale – oryginalnie,
Bo: Skąd po tylu latach?
Czemu nie osłupieli
I nie zadrżeli czemu
Wówczas, gdy się ujrzeli
Pierwszy raz, dawno temu?
A teraz – ona blada,
On – dużo więcej pali,
A przecież stara kadra,
No, więc na co czekali?
Nie wiem. Ale przypuszczam
Że coś dziwnego chadza,
Coś co ludzi podpuszcza,
Coś co w pracy przeszkadza,
Coś co w życiu pomaga
I ma dziwne działanie…
I w związku z tym się domagam
Żeby to ująć w planie!
powrót

Portret

Gucio Dreptak, szef Wydziału Analizy,
Raz nadwyżkę finansową miał w budżecie,
Więc zakupił za nią portret Mony Lizy,
I powiesił Monę Lizę w gabinecie.
Mona Liza w złotej ramce sobie wisi,
Aż tu przyszli na odprawę urzędnicy,
Jedni byli długowłosi, inni łysi,
Zaś szefowa kadr z wąsami – a w spódnicy!
|Przywitali się z Dreptakiem i usiedli,
Wtem ktoś spojrzał na Giocondę i osłupiał,
Za nim inni popatrzyli i pobledli,
I powstała atmosfera nader głupia.
Gucio Dreptak, nie spostrzegłszy co jest grane,
Chciał obrady już zagaić dziarskim tonem,
Wtem ktoś spytał go półszeptem: – Mamy zmianę?
I dyskretnie wskazał wzrokiem piękną Monę.
|Próżno Gucio im wyjaśniał, kim jest ona,
Popatrzyli wszyscy nań jak na matołka
I szeptali między sobą: – Jaka Mona?
Kociobrzycka dochrapała się do stołka!
Poznajemy tę cholerę, to jej japa,
Jej to uśmiech słodko – kwaśny, jej wzrok rybi!
Pewnie jest już w ministerstwie ta szantrapa,
Gucio pierwszy się dowiedział, więc ją przybił!
|Tutaj wszyscy – młodzież, starcy i kobiety
Z planowania, z księgowości i z produkcji,
Jak nie rzucą się gromadnie po portrety –
Wykupili cały nakład reprodukcji!
…a w niebiesiech coś stuknęło naraz twardo,
Jakieś okno otworzyło się ze zgrzytem,
Siwą głowę wytknął przezeń Leonardo
I ów popyt obserwować ją z zachwytem.
|Michał Anioł, co zawistny był szalenie
Rzekł ze złością do sławnego starowiny:
– Słuchaj, Leoś, to nie nagłe uwielbienie,
Lecz omyłka, z dużą dozą wazeliny!
Leonardo się roześmiał na to szczerze,
Zamknął okno, siadł, wymoczył nogi w Styksie,
Po czym odrzekł: – Też tak sądzę, ty frajerze,
Ale licznik jednak stuka mi w ZAIKSIE!
powrót

Porwanie

Na nazwisko miał Dreptak a na imię miał Lolo
Od lat siedział spokojnie w PSS na etacie
Aż mu nagle odbiło: wziął i porwał samolot,
Postraszywszy pilota puszką dorsza w tomacie.
Pilot dorsza nie lubił, zwłaszcza jego zapachu,
Etykietę gdy zoczył – wnet wysiadły mu nerwy,
Włosy mu się zjeżyły, wzrok słupiał ze strachu:
– Lecę dokąd pan zechce! Nie otwierać konserwy!!!
Wtedy Dreptak pomyślał, że właściwie sam nie wie,
Czy by wolał być w Rzymie, Krymie czy w Hondurasie,
Więc na wszelki wypadek kazał lecieć przed siebie,
A tymczasem jął szukać gorączkowo w atlasie.
Szuka, niucha wytrwale, bada lądy i kraje,
Porównując ze sobą Paryż i Ułan-Bator,
To go Irak podnieca, to go kuszą Hawaje,
Jednym słowem – z Dreptaka fupa, nie nawigator!
A tymczasem samolot leci sobie leniwo
W tę i we wtę, jak pijak lub jak konik szachowy,
Lada chwila w zbiornikach skończy mu się paliwo
I usiądzie w rejonie Mielca lub Częstochowy.
Pewnie wsadzą Dreptaka na dwa lata do paki,
Lub nie wsadzą, gdyż sędziów swą głupotą rozrzewni…
Wiele jest samolotów, w wielu siedzą Dreptaki,
Lecz lądują bliziutko. Pod tym względem są pewni.
powrót

Porywacze

Co to się dzieje na świecie!
Ostatnio podano w okólniku
Że Cyganie oprócz małych dzieci,
Porywają małych urzędników,
Takich od ósmej grupy w dół.
Najpierw stuzłotówką kuszą ich, podniecają,
A gdy się który wychyli, to chwytają go w pół i porywają.
I nocami, wertepami wiozą
Aż przywożą urzędnika do obozu.
A w obozie grają skrzypki i drumle
Kipi w kotłach pachnący gulasz,
A cyganki mają w oczach zadumę
I pytają: – Ef, referent, pohulasz???
A referent jak referent, niska stopa,
I w dodatku płaska, wikt – przeważnie kasza,
Któżby się – mówiąc szczerze – oparł,
Kiedy piękna cyganka zaprasza
Do czardasza i do gulasza?
Więc urzędnik podnosi głowę,
Wszystkie nerwy grają w bidaczku,
I zdejmuje zarękawki satynowe
A binokle przekrzywia po kozacku,
Chrząka cienko, pręży biust chudy
I się puszcza. Na razie w prysiudy…
Więc trzeba by coś zadziałać,
Bo dzięki tym cygańskim praktykom
Może nam się wykruszyć wspaniała
Kadra naszych polskich urzędników
I co by się wtedy z nami stało?
Oj, ładnie byśmy na tym wyszli!!!
…tylko że Cyganów u nas jakoś mało,
A żeby ich zaimportować, to jakoś nikt nie pomyśli.
powrót

Pośrednictwo

Gość, który nie potrafi zmierzyć sobie tętna,
A kroplę krwi ujrzawszy, zaraz drżeć zaczyna,
Niech się nie dziwi, że go biorę za natręta,
Gdy chce wyjaśnić, jaka ma być medycyna.
Facet nie umiejący stawiać cegieł w pionie
Swym inżynierstwem niech się chwalić nie zamierza,
Nie cenię generała, co na poligonie
Lub na froncie nie zaczął od stopnia żołnierza.
Zły to pisarz, co nie zna wierszy Mickiewicza,
Zły kasjer, który nie wie, ile ma w swej kasie,
A o tym, czego pragnie klasa robotnicza,
Niech nie gada osobnik, co nie jest w tej klasie.
Człowiek, co w każdym czasie zgadzał się na wszystko,
Wszystko wiedział, brał grzecznie wszystko, co mu dali,
Był zawsze gotów objąć każde stanowisko,
Z wyjątkiem stanowiska w produkcyjnej hali,
I gdy – zrządzeniem losu – sam jest antytezą
Robotnika – w przenośni i dosłownie zgoła –
Jak pragnie się gdzieś dostać, to go autem wiezą,
Gdy chce przesunąć szafę – robotników woła…
Ja na przykład potrafię sam zmontować regał,
Sam posypuję chodnik w razie gołoledzi,
Jeżdżę tramwajem albo pieszo sobie biegam,
A liczni robotnicy to moi sąsiedzi,
Ani bardziej bogaci, ani bardziej biedni,
Też wyjadą na wczasy z rodziną na lato,
Często z nimi rozmawiam…
Po cóż nam pośrednik?
Pośrednictwo kosztuje.
A nas nie stać na to.
powrót

Potencjalna szuja

Taka mnie smutna myśl gryzie
I taka wewnętrzna opinia,
Że kiedyś ze mnie wylizie
Paskudna i wredna świnia.
Zszargam nazwisko i duszę,
Stracę posadę w biurze,
Ale ześwinić się muszę,
To tkwi już w mojej naturze.
Ach, bić mnie, walić do świtu,
Pałką, gazrurką, pocięglem:
Nie budzą we mnie zachwytu
Rysunki Piórkiem i Węglem.
Podziwia Zina rodzina:
Babcia, i szwagier, i wujo.
Ja – nie podziwiam Zina,
Więc chyba muszę być szują?
Sąsiadka z zachwytu się zwija,
Gucio przestaje pić czystą,
A mnie to jakoś omija…
Czyżbym był syjonistą?
Znajomi stukają się w czoła,
Opuszcza mnie resztka ferajny…
Jakże wyjaśnić im zdołam,
Że Zin jest dla mnie zbyt fajny?
Że każdy rysunek śliczny,
Że tempo roboty obłędne,
Sam autor – patriotyczny,
A to, co mówi – bezbłędne.
Ja jestem człowiek przeciętny,
Mam sferę marzeń osobną –
Jakieś tęsknoty mętne,
Zęby mistrz kiedyś się rąbnął…
Ach, padłbym z radości trupem,
Gdybyż się kiedyś ciut ciachnął
I zamiast starą chałupę –
Do rymu niechcący coś machnął.
A potem w telewizorze
By zaklął lub kopnął co w złości…
Ach, panie profesorze!
Taż ja bym dał na mszę z radości!
…dziś mnie rzuciła dziewczyna,
A wczoraj pies uciekł ode mnie…
Hej, chciałbym pokochać Zina –
Nie mogę… Ech, bydlę ze mnie…
powrót

Potęga statystyki

Mnie nie bawi nowela ni poemat liryczny,
Polska Szkoła Filmowa to jest dla mnie wprost szyfr,
Ale za to studiuję Rocznik nasz Statystyczny,
Gdyż uwielbiam wymowę różnych tabel i cyfr.
Moi kumple gdzieś jeżdżą, piją wódkę lub krzyczą,
Forsę ciuła w PKO familijny mój klan,
A ja zgłębiam pozycje, co Wrocławia dotyczą,
I zestawiam z danymi innych miast – jego stan.
Wszystko mam jak na dłoni: siarkę, rzepak i mocznik,
Rozwój żłobków, rajtszuli, kiosków Ruchu i hut.
Radio gra po cichutku, a ja biorę ten Rocznik,
Kładę się na tapczanie i już czytam jak z nut!
Cyfry nigdy nie kłamią, nie tumanią, nie mylą –
Każdy z nas choćby nie chciał, choćby stękał i wył,
Mięsa w ubiegłym roku zżarł pięćdziesiąt sześć kilo,
Kilo cholesterolu wprowadzając do żył.
Wrocław nie jest w najgorszej sytuacji w ogóle,
Bo wnioskuję – w Rocznika zagłębiwszy się treść –
Żem ja płacił sześć złotych koma cztery cebulę,
A nieszczęsny warszawiak płacił sześć koma sześć!
Lecz przy dalszych pozycjach już mi nie jest tak hardo,
I niedrogiej cebuli zaraz brzydule mi smak:
Inwestycje – Warszawa jedenaście miliardów,
Wrocław – trzy koma cztery… Krasnoludek czy jak?
Zagęszczenie ludności większą radość mi sprawia,
Miejsca u nas jest sporo, kto przeczyta, ten wie:
Dwa tysiące przypada na kilometr wrocławian,
Łodzian trzy! I to wszystko przy Piotrkowskiej, he he!
Więc nie biadam nadmiernie ani się też nie żalę,
Skarg nie piszę, niczego nie zazdroszczę też wam,
Jedną całą sześć setnych mam kobiety w przydziale,
Spirytusu czystego trzy i pół litra mam…
Obserwując sąsiadki statystyczną urodę,
Statystycznie raz w roku statystyczną mam chęć,
By z nią przeżyć liryczną, statystyczną przygodę
I mieć śliczne dziateczki…
Tak ze trzy…
Koma pięć…
powrót

Potęga śledzia

Jeden rycerz, dość ponury,
Konno wybrał się w konkury,
Przez cały dzień trząsł się w siodle,
Więc pod wieczór czuł się podle,
Bo mu pancerz czynił rumor,
Co na ogół psuje humor.
Aż nareszcie ujrzał blanki
Zamczyska swojej bogdanki
I ukłonił się jej tacie
Który stał tam przy armacie.
Tata spojrzał nań łaskawie
I pyta: – Pan w jakiej sprawie?
Na to ten rycerz wkurzony,
Powiada, że jest zmęczony,
– Jak zjem i jak się wypluszczę,
To – mówi – sprawę wyłuszczę!
Tato w śmiech: – Czyś waszeć głupi?
Tu jedzenia pan nie kupi,
Bo właśnie wszystko wysłali
Na eksport do Gwatemali.
Rycerz więc uśmierzył gniewy,
Wyjął śledzia zza cholewy,
Z przyłbicy dobył cebulkę,
Zwinął wszystko w ładną kulkę,
Połknął, beknął, wypluł skórkę
I oświadczył się o córkę.
Lecz tato nie odpowiedział
Tylko patrzył w tego śledzia,
Przyczem do ust starowiny
Napłynęło mnóstwo śliny,
Zadrżał mu chudy tyłeczek
I prosi: – Daj kawałeczek!
– Chałę! – odparł rycerz na to –
– Najpierw córkę daj mi tato!
Ale gdy starzec ponury
Wciąż się wzbraniał co do córy,
Wówczas nasz rycerz zza pasa
Wyjął drugiego matjasa,
Popieprzył, oblał keczupem
I zjadł razem z kręgosłupem.
Wtedy w nieszczęsnym staruchu
Coś jak pies zawyło w brzuchu,
I – nie robiąc żadnych scysji –
Udzielił swojej permisji,
Czyli córce swej pozwolił
Żeby ją rycerz zniewolił,
Poczem już bez dalszej zwłoki
Rzucił się na rybie zwłoki,
Wyżej ceniąc te delicje
Niż swe ojcowskie ambicje.
Stąd dewiza nam wyrasta:
– Śledź potęgą jest i basta!
A wy, gdy ojczyzna w biedzie
Błaga byście jedli śledzie,
Bo rybacy dla odmiany
Znów poprzekraczali plany
I śledź cuchnie w braku chłodni,
To wy jesteście wygodni,
I każdy się tylko ino
Rozgląda za wieprzowiną,
W dupie mając wyższe cele?
Fuj, brzydko, obywatele!
powrót

Potop

Zarzuciwszy na głowę od opończy połę,
Skacząc po kałużach błotnych i sadzawkach,
Wpadł do swojej sadyby patriarcha Noe
I zawołał ze wstrętem: – Fu, paskudna mżawka!
|Tutaj spojrzał badawczo po synach i córkach,
Krzyknął: – Co tak siedzicie, powiedzcie coś, durnie,
Może któryś z was słyszał, co mówiła Chmurka?
A jeden z wnuków odrzekł: – Co ma być? Bezchmurnie.
|Usłyszawszy odpowiedź tę, godną idioty,
Noe w nagłej rozpaczy rzucił się na klęcznik,
Ale zaraz się zerwał i rzecz: – Do roboty,
Będziemy budowali dziesięciotysięcznik.
|Tu rodzina struchlała, niczym stado owiec,
Żona zaś jęła jęczeć, narzekać i biadać,
Wołając: – On zwariował, on chce być stoczniowiec!
Noe, idź do doktora i daj sobie zbadać.
|Ale biblijny mędrzec nie dał się zbić z tropu
I z pomocą siekiery, wśród stosów paździerzy,
Ze snu zrezygnowawszy, z jadła i z urlopu,
Zbudował jakieś takie coś jak Dar Młodzieży.
|Powganiał tam zwierzęta, od słonia do mszycy
I rodzinę, z wyjątkiem szwagra Ubermana,
Wiec ten Uberman z krzykiem ganiał po ulicy,
A Noe siedział w oknie i rąbał banana.
|A tymczasem aniołki lały z nieba wodę
I archanioły lały, i lali prorocy,
I zrobiła się powódź, jak pod Wyszogrodem,
I trwała przez czterdzieści i tyleż nocy.
|Gdy zasię wody spadły, a po drzew koronach
Spływało czarne błoto, świecąc w słońcu tłusto
I gdy legła przed nimi ziemia wyludniona
Pani Noe westchnęła: – Boże, jak tu pusto.
|Ani z kim poplotkować, ani z kim się pobić.
Co słysząc Noe chrząknął, splunął, zezuł buty,
Uśmiechnął się i mruknął: – To sze da odrobić.
Po czym skinął na żonę i wszedł do kajuty.
powrót

Poufałość

Na przyjęciu u państwa Dreptaków
Kiedy wszyscy zajadali bryzol,
Młody Dreptak, popiwszy koniaku,
Wlazł do szafy z jedną panną Izą
Kaczorkówną, pod byle pretekstem,
Że niby tam szuka szala z lamy,
A ta Iza była z dużym seksem,
A on miał niewąski temperament.
A nim wszedł tam, to włosy przylizał,
Mrugnął okiem i na ręce chuchnął…
A za jakiś kwadrans panna Iza
Wyskoczyła i woła: – Mamuchno!
I zaczęła mamci w ucho szeptać
Budząc podziw i ciekawość gości,
Że tam w szafie ten paskudny Dreptak
Się dopuścił z nią poufałości…
Na to mama na swej otomanie
Podskoczyła i w ryk jak armata:
– I ty na to pozwalasz Stefanie?
Bowiem Stefan zwał się Izy tata…
Stefan powstał, choć był chuderlawy
I narażać się nie lubił zgoła,
Lecz chcąc jakoś włączyć się do sprawy
Wymamrotał: – No, to twoja szkoła!
Wtedy jeden z wujów, względnie stryjów,
O przepięknym, wręcz cerkiewnym basie,
Do Dreptaka rzekł: – Ty świński ryju!
A ów odparł ciepło: – Ty złamasie!
Stryj się zachwiał, myślano że runie,
Lecz go w porę złapał szwagier rudy,
I posadził na śpiącą babunię,
Która budząc się, krzyknęła: – Wódy!
Wówczas mama, tłumiąc straszną żałość
I chcąc wagi nadać całej gaffie,
Zażądała: – Opisz poufałość,
Której drań ten dopuścił się w szafie!
Tu spojrzeli wszyscy na podleca,
A panienka szept wydała cichy:
– On mamuńciu rąbnął mnie po plecach
I powiedział „Ty, pożycz dwie dychy”!
Na te słowa zapadło milczenie,
W ciszy pękła komuś w majtkach guma,
I babunia głucha niczym pieniek
Zapytała przytomnie: – Kto umarł?
powrót

Powrót

Wraca rycerz z Podhajec,
Ran na nim co niemiara,
Porąbał go Kitajec,
Przebrany za Tatara.
Urżnięta ręka, noga,
Podziurawione ciało,
Płacze żonka-nieboga:
– Cóż mi z ciebie zostało?
|O herrendum, o sacra,
O straszliwa masakra,
Hoc, hoc, hoc!
|Ściągnął rycerz przyłbicę,
Żona w krzyk: – O niebiosa!
Trafili cię i w lice,
Pozbawili cię nosa!
Zdejmują mu napierśnik,
Takoż obrażeń szereg:
– Oj, biednyś ty nieszczęśnik –
Brak ci czterech żeberek!
|O herrendum, o sacra,
O straszliwa masakra,
Hoc, hoc, hoc!
|Otwierają wytrychem
Pancerz, a żona w ślozy:
– Nawet mu ślepą kichę
Wycięli bez narkozy! –
Jęczy nieszczęsna białka:
– Jak ty wyglądasz, dziadu?
Nawet i po migdałkach
Nie zostało ni śladu!
|O herrendum, o sacra,
O straszliwa masakra,
Hoc, hoc, hoc!
|Na koniec onej stypy
Wierne dziewki i sługi
Zdjęli z rycerza slipy
Sporządzone z kolczugi.
Wonczas zabrzmiał głos żony
Już nie tak minorowy:
– O, kiciuś nie zmęczony?
Nieście go do alkowy!
|O herrendum, o sacra,
O straszliwa masakra,
Hoc, hoc, hoc…
powrót

Pożegnanie maja

On był ubogim naprawiaczem telewizorów
A ona bogatą ekspedientką w komisie.
Ze względu na tę różnicę musieli pilnować pozorów
I potajemnie, nocami, czasami kochali się…
Zwłaszcza że jej mąż, starszy rewident miejskich tramwajów
Z zadrości i ze wściekłości aż chrypiał „aj aj aj”,
I śledził ją podstępnie, a już szczególnie w Maju,
Zginając w ręku sztangę do przekładania wajch.
Zaś żona naprawiacza, nokauterka w Izbie Wytrzeźwień
Służyła do ogłuszania pijaków – recydywistów,
Jak któryś zacznie rozrabiać a ona jak zamach weźmie,
To potem go musi wynosić na noszach dwóch kulturystów.
Czasami nawet – jak głosi wieść gminna wśród narodu –
Po takim mocniejszym ciosie nie było już co ratować,
Więc gościa też wynoszono, ale nogami do przodu
I zanoszono do parku, by cichcem go tam zakopcować.
A w parku żaby rechocą, jak również słowiki drą się
I krąży stuknięty facet co miał aptekę w Buczaczu,
I ekspedientka z komisu staje co chwilę w pąsie
I szepce: – Ach jeszcze, jeszcze, ubogi mój naprawiaczu!
Zaś po słowikach i żabach depce jej mąż, ten rewident,
Ze sztangą w ręku i z sercem pociętym przez zazdrość w paski
A także z bardzo męczącym – bo zawodowym – wstydem
Że nie przerzucił wajchy na linii siedemnastki.
Siedemnastka na oślep jeździ po placach, rabatach i skwerkach,
Pewien kapucyn w tej sprawie wydzwania wciąż na milicję,
A w siedemnastce na drążku gimnastykuje się nokauterka
Żeby nie stracić formy i żeby zachować kondycję.
Ale to wszystko się kończy… Przemija maj, idzie czerwiec,
Już ostatniego słowika paskudny kocur wtraja
I miasto wraca do normy, i cały bałagan się przerwie
I będzie mniej więcej spokój. Aż do przyszłego maja.
powrót

Pożytek z tablicy Mendelejewa

Prowincjonalny amant, niejaki Dreptak Ewald
Studiował kiedyś życiorys wielkiego Mendelejewa,
I uświadomił sobie, iż ów Mendelejew Dymitry
Układ pierwiastków wymyślił, w sposób niezwykle chytry,
Bo upił się, złapał ołówek i poliniował arkusik,
Są jakieś luki! W te luki uczony pełen radości
A przytem przewrócił doniczkę, zapaćkujac tabele przypadkiem,
Dzięki czemu dostały się do niej niechcący ziemie rzadkie,
Ponieważ niedawno podlane. – Ha!!! – krzyknął ten Ewald Dreptak.
– Ma we mnie Mendelejew naukowego adepta!
Ja tez zostanę uczonym! Tu złapał papier w kratki
I wpisał na nim swe wszystkie dotychczasowe babki
Według wagi, koloru włosów oraz cech charakteru,
I patrzy – a tu mu zostało jeszcze dość sporo papieru!
Dalejże wiec przewidywać! I zaraz mu wyszły na świstkach
Dwie chude rude nerwowe i jedna czarna sadystka.
Natomiast odnośnie blondynek, ów wykaz naukowy
Wykazał, ze wszystkie blondynki Dreptak niestety ma z głowy.
A Dreptak kochał blondynki! Wiec najpierw się skręcił ze złości,
Potem sam z sobą się zmagał, mamrocząc: – Dla dobra ludzkości!!!
– Toż musze praktycznie wypełnić teoretyczna tabele.
Niech żyje polska nauka! Szabla w dłoń, kurdelebele!
Co krzycząc ogłuszył te czarną i zaczął swoją krucjatę…
WIECEJ TAKICH, CO DOBRO NAUKI STAWIAJA PONAD PRYWATĘ!
powrót

Pożytek z teorii Darwina

Raz w jednym ważnym urzędzie Jan Dreptak, skromny człeczyna,
Zobowiązał się wygłosić referat na temat teorii Darwina,
Więc wszystkim się spodobała inicjatywa taka
I nawet dyrektor poklepał po ramieniu Jana Dreptaka,
A personalny na to zareagował żywo
I też go klepiąc, powiedział: Ot, człowiek z inicjatywą!
Takich nam więcej trzeba, zaraz wszystko inaczej tu zagra!
– Jak to więcej? Zapytał Dreptak… mam jeszcze tylko szwagra.
A właśnie już wszyscy się zeszli i siedli wygodnie w świetlicy,
A woźny postawił karafkę i szklankę na mównicy,
I nawet zabrzmiały oklaski, więc Dreptak musiał rad nierad,
Choć trzęsły się pod nim nogi, zacząć swój światły referat.
Niestety, nie wyczuł widocznie, że to dla niego szansa,
Bo zaczął dowodzić, że człowiek pochodzi od szympansa
Czy też innego pawiana… ot zwykła mowa-trawa…
Skończył, ukłonił się nisko i czeka, padalec, na brawa…
A tutaj cisza śmiertelna! Dreptak ze strachu się słonia,
I mówi drżącym głosikiem: – Są może jakieś pytania…?
– I owszem – odparł dyrektor niezwykle zimnym tonem
– Czy pańskim zdaniem m ó j przodek także był małpiszonem?
Tu Dreptakowe włosy stanęły sztorcem na głowie:
Oj, da mu dyro dubla, gdy zgodnie z prawdą odpowie…
Więc zawył w duchu z rozpaczy, s w myślach jęknął „o Boże!!!”
I wspomniał prastare hasło „Hej, ratuj się, kto może!!!”
I niby to w księgę spojrzał i odparł: – O ile wiem,
To pański przodek wyjątkowo nie małpą był, ale lwem!
Niczem są blaski słońca, jak również laser jest niczem
Przy blasku, który rozjaśnił dyrektorskie zacne oblicze!
Potomek lwa powstał, o dziurkacz się oparł jak król o miecz,
A z ust mu wybiegły słowa: – Wiedza to wielka rzecz!
I łzy szlachetnego wzruszenia zaćmiły mu oczu błękity,
Po czym spłynęły na spodnie, a na Dreptaka – zaszczyty.
I odtąd żył już Jan Dreptak jak w bajce albo jak w transie…
Znajomość autorytetów pomaga w życiowym awansie!
powrót

Pół godziny potęgi

(…) Więc Jan Sebastian Dreptak ogolił się starannie,
Pogładził dłonią oblicze świeżutkie jak płatek wiśni,
A potem zrzucił piżamę i usiadł golutki w wannie,
I zaczął puszczać na zmianę to ciepły, to chłodny prysznic.
następnie położył się w wodzie i się przeciągnął błogo,
I zatrzepotał rękami aż woda na ziemię prysła,
Z upodobaniem się przyjrzał kolejno obu swym nogom
I jął z uśmiechem przeglądać ilustrowane pisma.
A w jednym z tych tygodników, bodajże w pierwszym z brzegu,
(Może to „Film” był lub „Ekran”, a nawet „Przekrój” może?)
Zobaczył ogromne zdjęcie Daniela Olbrychskiego
Na którym ten pan Olbrychski był taki przystojny jak bożek!
Dreptak mu się przypatrzył, podrapał się palcem w łydki,
Pomyślał: – Ciekawe jak on by się prezentował nago?
Jeszcze raz spojrzał na zdjęcie, mruknął: Hm, nawet niebrzydki!
Poklepał się po muskułach, po piersiach i po karku
Przelotnie obrzucił wzrokiem różową konchę ucha,
Powiedzał: – Nie jesteś gorszy od niego, mój Dreptaku!
Zaśpiewał fałszywie coś z „Carmen” i się powycierał do sucha.
…zaś potem drzwi się otwarły i wypuściły Dreptaka,
I żona spojrzała ze smutkiem i załamała ręce
I pomyślała że mąż jej to wyjątkowa pokraka
I nigdy nie dałaby wiary, że taki był piękny w łazience…
Ale my wiemy! I bardzo cenimy ten uśmiech losu
Jaki łazienka zwykła dla zwykłego mężczyzna mieści,
Bo my się też wszyscy zmieniamy w rozśpiewanych,
atletycznych herosów. Mniej więcej o siódmej rano.
Ale tylko do siódmej trzydzieści…
powrót

Praktycyzm

Raz w ketlingowym dworku piękna jak księżna z bajki
Krysia robiła sobie na drutach stoporajtki
Gdy wtem wszedł Ketling; Krysia spojrzała lękliwie w górę,
A Ketling jął zamiatać podłogę strusim piórem
Przy swoim kapeluszu. A robił to tak pięknie,
Że Krysia przypuszczała, iż jej serduszko pęknie.
Gdy to Basia spostrzegła, duch przekory w niej zagrał
I rzekła Wołodyjowskiemu: – A kuku! Ma pan szwagra!
Porwał się mały rycerz, w ręku błyszczy mu klinga,
– Ha – krzyknął – zrobię ci ja szkocki befsztyk z Ketlinga!
I już chciał na biedaka skoczyć chyłkiem z zapiecka,
Gdy wtem go powstrzymała imć pani Makowiecka,
I jęta mu przekładać w sposób tkliwy i szczery:
– Ta Krysia jest dla ciebie za dużą o dwa numery!
Poza tym Ketling ją kocha niezwykle, z całej siły;
O, popatrz, znowu przed nią zamiata piórem pyły…
No dobra – rzekł pan Michał. – Jak tak się do niej łasi,
Niechże ją sobie weźmie. Ja pójdę do Basi.
Zaś pani Makowiecka w wielkiej i nagłej radości
Zaczęła naraz obliczać swe przyszłe oszczędności.
– Ha ha – mówiła w duchu – taż teraz całe lata
Obejdzie się bez sprzątaczki.
…a Ketling wciąż zamiatał…
powrót

Prawda i racja

Mój pra-pra-pra pod Somosierrą
Zdobywał wąwóz, a z nim sławę.
Wtedy wygraliśmy dwa:zero,
A może i trzy:zero nawet?
Pra-pradziad w sześćdziesiątym trzecim
Na patrol się kozacki nadział,
Więc pra-prababcia wzięła dzieci,
Żeby pozbierać pra-pradziadzia…
Mój tata w dziewięćset szesnastym,
Kiedy w okopach tkwił z kolegą,
Zobaczył dwóch aniołów jasnych,
A między nimi Piłsudskiego.
Ja się bawiłem w konspirację,
Dali mi kolta, sto nabojów,
A jak wracałem na kolację –
Mama płakała w przedpokoju.
Teraz mam syna, siedzę w chacie
Lub słucham mów na akademiach:
– Polska powstała w rezultacie
O wiele poważniejszych przemian!
Bardzo mnie cieszy, że nauka
Wniosek wysnuła już prawdziwy:
– Zaważył tu ogólny układ,
Nie żadne romantyczne zrywy!
Wtedy zazwyczaj za mną staje
Tłum przodków, już nie tak dostojny:
Pra-pra-pra wariat, pra-pra frajer,
Tatko-histeryk z pierwszej wojny…
Mundury na nich postrzelano,
Nikt im medali nie zawiesił,
A wstyd im przy tem, że o rany,
Bo mogli przecież żyć jak Czesi…
Słuchamy razem, jak pan docent
Przerabia nas w swej publikacji,
A jest w niej prawdy na sto procent,
A za grosz nie ma zwykłej racji.
powrót

Prawo Archimedesa

Późną nocą mędrzec Archimedes
Wyszedł z domu, zamknął cicho drzwi
I przez miasto się udał per pedes
Obliczając wartość liczby „Pi”.
Pod bladymi znakami zodiaku,
Pod księzycem błyszczącym wysoko
Szedł uczony ulicami Syrakuz
I powtarzał: Pi… pi razy oko…
Jedna z heter, wypuszczając gaszka,
Tym „pi pi” się zdziwiła ogromnie
I spytała: – Pan się bawi w ptaszka?
Zamiast piszczeć, wstąp pan lepiej do mnie…
– A i owszem – odparł mędrzec – wstąpię…
(z czego widać, że faktycznie był on mędrcem).
Ona zaś mu przyrządziła kąpiel
I kolację zrobiła naprędce.
Archimedes zrzucił chiton lniany,
W starczą pierś się podrapał pazurkiem,
Chwycił oddech i skoczył do wanny,
Jakby pragnął zostać płetwonurkiem,
Po czym, głowę wystawiwszy łysą,
Spytał, gładząc zarost szczeciniasty:
– Jaki dzień dzisiaj mamy, huryso?
– Pierwszy stycznia!
– A rok?
– Dwieście dwunasty.
– A to dziwne – krzyknął matematyk –
Toż był dwieście trzynasty dopiero,
Czemu z każdym rokiem mniejsze daty?
– A bo to jest czas przed naszą erą!
– Prawda – szepnął mędrzec – zapomniałem,
U nas lata na odwyrtkę płyną…
I w zadumie, okiem otępiałem
Jął przyglądać się brudnym mydlinom…
A wtem, nagle, jak cl nie da susa,
Nic nie zważa, że woda zeń ścieka,
Na parkiecie stanął na nagusa
I zakrzyknął: – Heureka! Heureka!!!
Rzecz to dziwna i uwagi warta:
W wodzie ciało wazy dziwnie mało,
Tyle mniej, ile wazy wyparta
Woda przez to zanurzone ciało!
Co stwierdziwszy, opuścił mieszkanie
I powtarzał swój uczony banał.
I tak go przychwycili Rzymianie,
Którzy wleźli do Syrakuz przez kanał.
A wódz Rzymian się uśmiechał ironicznie
I nie wierząc w naukowe wywody,
I chcąc sprawdzić tę rzecz empirycznie,
Przebił starca i wrzucił do wody.
Chlupnął mędrzec ugodzony włócznią,
Wyparł wodę, choć już był bez czucia…
I zatkały pokolenia uczniów:
– Jeszcze jedno prawo do wykucia!!!
powrót

Prawo konwergencji

Rzadko się taka historia zdarza
Jak się zdarzyła w jednej przychodni,
W której się zgłosił gość do lekarza
Więc lekarz jego badał bez spodni,
Znaczy bez spodni gość był, nie doktór,
I bez koszuli, tylko w zegarku,
A doktór spytał: – No jak tam Kotku?
Bo gość nazywał się Kotek Artur,
Nieduży blondyn, dziwna figura,
Niby normalny całkiem na górze,
Ale u dołu mu rosły pióra,
I zawodowo robił w kulturze,
Jako naczelnik działu kultury,
Więc doktór spojrzał na niego bystrze
I krzyknął: – Jejku! Pan coś do kury
Się upodabnia, panie magistrze!
A ten magister gorzko zapłakał
I jęknął: – Właśnie, doktorze drogi,
To straszne, lecz się zamieniam w ptaka,
O, niech pan spojrzy na moje nogi
Doktór popatrzył i rzekł: No, może
Pan swym wydziałem rządzi tak mądrze,
Że zwolna robi się z pana orzeł?
lecz pacjent szczerze odparł: – Ta skądże…!
Tu zrobił kilka bezradnych gestów,
Znów załkał, przeklął losu fatalność,
No to ten doktór wziął kilka testów
I dawaj badać jemu mentalność,
Potem naciskał mu różne mięśnie,
A wreszcie wyjął z biurka korkowca
I jak nie huknie! A ten nieszczęśnik
Beknął ze strachu jak błędna owca,
Więc doktór myśli: – No cóż, idiota!
Zaś pacjent spojrzał wokół nerwowo,
Zobaczył skrzynkę z piaskiem dla kota,
I wsadził w piasek szyję wraz z głową.
Więc doktór orzekł, że nie demencja
Tutaj zachodzi, lecz raczej chyba
Uwidoczniła się konwergencja,
Tak jak powiedzmy u wieloryba,
Który jest ssakiem lecz żyjąc w wodzie
Rybopodobny kształt przybrać musiał,
A ten gość, głowę chowając codzień,
W krótkich abcugach zmienia się w strusia…
Tak lekarz rzecz tę wywieść się starał,
Lecz wtem wstrzymały go nowe racje:
– Czemu gość w strachu beczał jak baran?
– To, to ja sam wiem!
– wyjaśnił pacjent…
powrót

Precedens

Hej drukują drukarnie
Specjalny dodatek nowy:
– Maciej przerobił młockarnię
Na mózg elektronowy!
Hej, jadą naukowcy
Postępu luminarze,
Popularno-naukowi redaktorzy
I inni dziennikarze.
Hej, oto stoi Maciej,
Uśmiecha się rozumnie,
Kapusta pachnie w chacie
A mózg warczy na gumnie.
Hej, świat cały zadziwia
Maciej, bo oto właśnie
Nagrywają z nim wywiad
Redaktorzy na taśmie!
Hej, ot się Maciej chwali,
Z niezwykle mądrą miną:
– Samiście wydumali
Tę machinę? – A ino!
Hej, Samem ją budował
Przez tydzień jak szalony,
Aże mnie spierunował
Ksiądz Chudzielak z ambony,
Hej, takoż i kumendant,
Oraz prezes GS-u,
Mówili, że nie będę
Miał żadnego sukcesu!
Hej machnęli togami
Naukowcy w podziwie:
– Zrobiliście to sami,
Na tej tu zgrzebnej niwie?
Hej, oto po raz drugi
Potwierdził Maciej chwacko:
– Moje to są zasługi,
Sam zrobiłem to cacko!
Hej, ryknęła na szlaku
Limuzyna ognista
Zaparła się w rzepaku,
Wypuściła ministra.
Hej, stanęli w ordynku,
Luminarze pod lasem,
– Sam ześ to to zrobił synku?
Spytał minister basem.
Hej, a tak patrzył przytem
Jak rodzony ojczulek,
Aże Maciej ze skowytem
Się rozczulił wogóle.
Hej, kiedy nosa wytrze
Aże się zrobiła mgiełka:
Nie sam, panie ministrze
– powiada – ja żem zełgał!
Hej, uśmiechnął się tato,
Wszyscy się rozchmurzyli,
– No to z kim, dajmy na to
Żeście ten mózg zrobili?
Hej, a Maciej się cukał,
Sromał się, mierzwił włoski,
Aż nareszciew wydukał:
– Ze śwagrem Rosołowskim…
Ot, tak mi kibicował,
To tu, to tam pokręcił,
Tranzystory lutował,
Oliwił rdzeń pamięci…
Hej, stworzenie to psotne,
Z cewką latał po lesie,
A znów sprzężenie zwrotne
To raz przepił w GS-ie…
Hej… minister odjechał,
A z nim cały peleton,
Jeszcze Maćka objechał:
– Ze szwagrem, to już nie to!
Hej! Nie żałujmy Maćka,
Ma tradycje ojczyzna,
A on tradycje spaćkał
I się pierwszy do czegoś przyznał!!!
powrót

Produkcyjniak

…więc on pracował przy nitach, a ona przy szlifierce,
I czasem – gdy się mijali – patrzyła na niego z uwagą,
A jemu wtedy mocniej niż zwykle biło serce
I jakoś prędzej i lepiej nitował kolejny wagon
Chodzili obydwoje do zakładowej stołówki,
Czasami kręcili nosami, że ciągle mielone kotlety
I od tych kotletów zaczęły się nawiązywać rozmówki
I poszli raz do teatru, bo były ulgowe bilety.
Aż wreszcie się zakochali, kiedyś, jesienią bezlistną,
Nie dość im było spotkań i rozmów ciągle nie dość…
A ona poprzednio żyła z siwawym brygadzistą
I teraz ten brygadzista zaczął jej robić na złość.
Dziewczyna po nocach płakała, a wydział plotkował i gadał,
A chłopak z tym brygadzistą pobili się kiedyś przy piwie
I wreszcie nawet zebrała się Zakładowa Rada,
I prezes do brygadzisty zawołał: – Ja wam się dziwię!!!
I wszystko skończyło się dobrze. Ślub odbył się właśnie dziś.
Garnitur i barwna sukienka wiszą na wspólnym wieszaku,
A chłopcu ani dziewczynie nie przejdzie nawet przez myśl,
Że grali dwie główne role w klasycznym produkcyjniaku…
powrót

Progresja

Wierzby nad strugą ocipiały,
Ksiądz znowu zapadł na migdałki,
A jakis starzec zapaździały,
Brzdąka na strunach dyrdymałki.
|Główkę łysiutką ma jak gałka,
Nóżki się za nim ledwie wloką,
A zabytkowa dyrdymałka
Reprezentuje styl rokoko.
|Melodia gmatwa się i wije,
Nad wsią przeciąga wiatr i słota.
Wójt swojej żonie plecy myje,
A zootechnik bada kota.
|I kury już pozasypiały
I jeż, i wesz, i wilk, i stonka.
I tylko starzec zapaździały
Na dyrdymałce swojej brzdąka.
|I myśli przy tym: – Mocny Boże,
Jak się rozkręcę, jak rozigram,
To cały ból w melodię włożę
I całą młodość swoją wygram.
|Wyśpiewam smutek, żal i troskę,
Miasta, pałace i żołnierzy.
I dreszcz przeszyje nagle wioskę,
I włos się jej na głowie zjeży.
|A guzik, drzewa zaszumiały
I pies wyknocił się na działce,
I tylko starzec zapaździały
Z uporem gra na dyrdymałce.
|Ty pojmiesz go, poeto młody,
Też złości cię martwota gminu.
Także byś porwać chciał narody
Do niesprecyzowanych czynów.
|Zatrzymać Ziemię, popchnąć Słońce
Uniezależnić się od teścia.
A tutaj – nakład dwa tysiące,
Cena – 5 złotych, stron dwadzieścia.
|Recenzje dwie się ukazały
I sąsiad gratulował żonie.
Więc jak ten starzec zapaździały
Też dyrdymałkę chwytasz w dłonie,
|A jeśli wolisz – to na flecie,
A jeśli zechcesz – na gitarze.
I teraz gracie już w duecie,
To znaczy ty i tamten starzec.
|I słuchać gromki odgłos dęcia,
I rżnięcia – z boków, z góry, z dołu,
Doszlusowują ćwierćtalencia
I dołączają do zespołu.
|Płyną rapsodie i horały,
Znane, lecz cwane, bez wątpienia.
Albowiem szansa zapaździałych
W upowszechnieniu zapaździenia.
powrót

Proporcje

Powiedzmy odważnie to sobie,
Że u nas trwa taka zasada,
Iż ważne jest nie co kto robi,
Lecz ważne jest to, co kto gada.
Przypuśćmy, że jakiś architekt
Szpitale wystawia lub szkoły,
I dzieła to są znakomite,
Zaś gada – pardon – lecz pierdoły.
Hej, jakby wichurą zadęło,
Wnet krzyki, krytyki i spowiedź –
Nieważne wspaniałe jest dzieło,
Lecz ważna ta durna wypowiedź,
Ją właśnie przyjęto za główną,
I drze się na temat jej szatę,
A przecież Cambronne wołał „merd”,
Lecz walczył – jak wielki bohater.
John Steinbeck na starość stetryczał
I poparł agresję na Vietnam,
Czy jego „Nadbrzeżna ulica”
Jest przez to mniej pięka i świetna?
Bo lata i wieki upłyną,
I słowa się staną legendą,
Lub nawet bez śladu przeminą,
Zaś dzieła zostaną i będą.
Pomyślmy, kochani, czasami
Jak sprawa to błaha i mała
Com ó w i łarchitekt piramid,
Jak ważna natomiast – co działał.
powrót

Propozycja

Niebo się grzmotem rozsierdza,
Chmura się dżdżami rozdeszcza.
Nad Kłodzkiem złowieszcza twierdza,
A w Kłodzku Beata złowieszcza.
|Beata, piękna kelnerka
Z oczami zemdlonej sarny
Podaje duszone żeberka
I bigos popularny.
|I halibuta z sałatą
I moskaliki w zalewie
Somnambuliczna Beato,
Ta gdzież to jest praca dla ciebie?
|Podciągnij swe aspiracje,
Beato o smaku papryki,
Ja wezmę cię w delegację,
Ja tobie zapewnię Duszniki!
|W Dusznikach deptaki i kwiaty
Fryc Chopin tu był, Fryc der Grosse,
Malutkie pensjonaty,
Do których na rękach cię wniosę.
|Zapłacę z miną lorda za pokój
Ze wszystkich najlepszy.
Jak będziesz mi chciała oddać
Połowę, to później, po pierwszym…
|Wieczorem prześliczni i srebrni
Zjawimy się w nocnym barze,
I kelner do nas podbiegnie,
I spyta: – Co pani rozkaże?
|A wtedy się cała rozgwieździsz,
Roztęczysz, rozdźwięczysz się mile,
I na tym kelnerze pojeździsz
Jak rolnik na łysej kobyle.
|I każesz mu podać kabaczki,
I każesz mu podgrzać frytki,
I przynieść i odnieść flaczki,
I na kompot mu powiesz, że brzydki,
|I na obrus powiesz, że brudny,
I na chlebuś, że twardy jak skaleń.
A wreszcie głosem przecudnym,
Zażądasz książki zażaleń.
|I, wyraźnie stawiając literki,
Napiszesz: „Jedzenie – do kitu.”
A twoja dusza kelnerki
Wespnie się wtedy do szczytów.
|I odegra za fochy, za kpiny,
I zakwitnie jak róża, jak dereń
Beato, ozdobo Kotliny Kłodzkiej –
– jedź ze w mną w teren.
powrót

Propozycja eksportu

Badając wzrost popytu
w Bombaju i Paragwaju,
Kombinujemy, co by tu
Wyeksportować z kraju.
Eksportujemy wagony,
Kretony w barwne ciapki,
Szatki, statki, bekony,
I ślimaczki, i żabki,
Ikony i starocie,
I asortyment serów…
Pomyślmy też o eksporcie
Niektórych bohaterów.
W naszej historii ich mnóstwo,
Tak się ciągle mnożyli,
A w innych krojach – ubóstwo,
Więc może by kupili!
I dochód byłby znaczny,
I wygoda niezwykła,
Gdyby pula dwuznacznych
Bohaterów gdzieś znikła…
Na przykład Kostka Napierski,
Historyczny niewypał,
Podobno syn królewski,
I podobno radykał.
Tak chytrze wszystkich zmylił,
Aż powstał skandal spory,
Bo film o nim zrobili
Pan Hechtkopf i pan Batory,
I dostali nagrodę,
A potem były zgrzyty,
Bo jeden badacz młody
Znalazł w Sztokholmie kwity.
Czyli starą bumagę,
Gdzie pisało w tym sensie,
Że Kostka to był agent
I brał od Szwedów pensję…
Hej, cały kraj rozpaczał,
Że się opisać nie da,
Krzyczano na badacza:
– Nie miałeś się w czym grzebać?
Do dziś to się odbija
Potężnie jak armata:
Film pokazywać – nijak,
Nie pokazywać – strata…
Połóżmy kres subiekcji,
Nie męczmy się latami!
Sprzedajmy Kostkę do Szwecji
I film (z reżyserami).
A inni bohaterowie
Także są niebezpieczni,
Ot taki Masław – ludowiec,
A jednocześnie – wstecznik…
Lebo li kneź Jarema,
Przedmiot licznych ataków,
Sprzedaliśmy, szlus, nie ma,
Nikt nigdy nie rżnął kozaków!
A gdzieś w Nikaragui
Albo w jakiejś Paranie
Pośród szpaleru tui
Pomnik Jaremy stanie,
I napis, co ogłasza
Literami z piaskowca:
– Oto jest duma nasza,
Don Jarema z Wiśniowca!
Hosanna! Eldorado
Ke splendoro obiekto,
Grando komplimentado
Mente kapto errekto!
A na plecach idola
Widać „Ą” lub jedynkę
I napis „Made in Poland”.
I firmę „Kultoimpex”.
…ba, czy to się ziści?
Perspektywa zawodna…
Wszędzie ekonomiści,
I jak pomysły – to od nas!
powrót

Prosto z najwyższych sfer

Prosto z najwyższych paryskich sfer,
Przyjechał do nas jeden Jean Pierre.
Zawód: filozof, adres: Mon Martre,
Mądry jak Delon, piękny jak Sartre.
Przyjechał, usiadł, zjadł zrazy z sosem
I dawaj kręcić na wszystko nosem,
I w całym szukać nachalnie dziury –
U was Zachodniej nie ma kultury,
Nie dorównacie wy Paryżowi,
Bo u was wszyscy moralnie zdrowi.
Brak wam wytwornych psychicznych zboczeń
I perwersyjnych różnych wykroczeń,
Które o wyższej kulturze świadczą.
Co rzekłszy spojrzał na mnie tak władczo,
Że rzekłem, czując iż mnie złość bierze:
– Ja ci pokażę, oż ty Jean Pierze!
Po czym poszedłem z tym żabojadem,
By go uraczyć polskim obiadem.
Wtraja mój Francuz kotlet schabowy,
A wokół słychać różne rozmowy.
Facet faceta tak prosi miło:
– Ździś, świnia jestem, więc daj mi w ryło.
Zmieszał się Francuz, kontenans stracił:
– Toż to masochizm w czystej postaci.
Obok do pana pan się odzywa:
– Ja panu nogi z de powyrywam!
Jean Pierre w zdumieniu wielkim, aż gwizdnął:
– Quelle chance – klasyczna forma sadyzmu!
Padają słowa ostre jak noże:
Ja pana panie, a pan mnie może.
Francuz z największym trudem wydusił:
– Est possible homosexue – ekhm – tu się zakrztusił
Słysząc następne zdanie przy barze:
– Ja ci ciapciaku zaraz pokażę!
Jean Pierre podskoczył wraz ze stolikiem:
– Ekshibitionnizme c'est magnifique!
I dalejże mnie błagać ze łzami:
– Byłem koszonem, przebacz mon ami.
Już wiem, że dzieci twego narodu
Są Francuzami Bliskiego Wschodu.
Tylko dlaczego – tu wpół mnie objął –
Wciąż obiecują a nic nie robią?
Więc ze wzruszenia otarłszy łzę
Odparłem z dumą – Nous sommes Polonais!
powrót

Protest

Rzecz się zdarzyła dziwna dość,
Chociaż pozornie prosta:
Dreptak, zwyczajny, skromny gość
Pokój w hotelu dostał!
Hotel był kategorii „S”,
Miał duży neon z przodu,
A Dreptak poczuł się jak pies
Co wszedł do Izby Lordów.
Na czwartym piętrze pokój miał,
Gdy wysiadł to się wzruszył,
Bo na tym piętrze istny szał
Palm, złoceń oraz pluszy.
Tak tam wytwornie, pięknie tak
Jakby w centralnej Radzie
Korytarz – jak do nieba szlak –
Pod stopy mu się kładzie.
A gdy apartamentu drzwi1
Przekroczył, to się zachwiał,
Bo myślał że po prostu śni,
Lub że to fotografia,
Ewentualnie film, czy co,
Z życia Amerykanów,
Bo łóżko to gdzieś takie… o…
A w ścianie kilka kranów!
Nad łóżkiem landszaft, na nim Kloss
Piękny aż dech zapira,
Firanki zaś, to chyba wprost
Z Punktu Prężenia Firan!
Nasz Dreptak patrzył jak we śnie,
Jakby się zaczarował,
I chciał w ten luksus rzucić się,
Lecz wnet się opanował,
I rzekł przez zęby: – Po to tu
Przyszedłeś, nędzny szczurze?
I oddech wziął, i napluł: – Tfu!
NA dywan w krwawe róże,
A potem jeszcze zrobił puk,
Następnie zaś znormalniał,
Odwrócił się, przekroczył próg
I rzekł uprzejmie: – Zwalniam!
I poszedł ulicami, gdzieś,
Sprężyściej, mniej pokornie.
…dobrze jest czasem protest wnieść
W dostępnej sobie formie.
powrót

Próba interwencji

Rosanno, jeszcze się namyśl, jeszcze się trochę zastanów,
jak to się banalnie mówi, pozory bywają zwodnicze.
Nie obdarzaj bez zastrzeżeń miłością jednego z kapitanów
Asów i bohaterów Międzynarodowej Komunikacji Lotniczej.
Na razie wszystko jest cacy, ale co będzie potem?
Potem się może okazać, że twój kapitan się wzrusza
Na czeskich filmach, albo – powiedzmy – że ma nadkwasotę,
Nuci tylko „Poemat” Fibicha, czyta tylko powieści Bunscha…
Lub będzie do ciebie mawiał „moja malutka świnko”,
Lub będzie marzył po nocach o swoim dalekim synku,
Którego porzucił, przeczytawszy, że istnieje kompleks Edypa.
Rosanno, nie brak ci przecież rozumu, ani fantazji,
Nie raz u nie dziesięć razy bywałaś zakochana,
Wybierz się w długą podróż do Australii albo do Azji,
Tam kupisz rzeźbiony młotek u plemiennego szamana.
Tym młotkiem wybijesz sobie zdobywcę niebios z głowy,
Odsuniesz go na odłegłość skąd będzie wyglądał piękniej,
By został tym, czym być winien – posągiem malachitowym
Pozbawionym trawiennych kłopotów i innych przyziemnych pęknięć
Przejdzie nad wami niejedna ulewa i zawierucha,
Ludzie polecą na Marsa i wymyślą antygrawitację,
A wy… ba, ale ja gadam, a ty mnie wcale nie słuchasz.
I chyba masz rację, Rosanno. Mimo wszystko – chyba masz rację.
powrót

Prywatna sprawa

W małym, śmiesznym domku z wykuszem,
Koło latarni, na narożniku,
Mieszkał sobie jeden staruszek
Który stale miał pomocników,
Jak był jeszcze mały niesłychanie
I z rodziną mieszkał w mieście Łodzi,
To miał starą, bardzo dobrą nianię
Co mu pomagała chodzić.
Potem w szkole był – powiedzmy – nogą,
Lecz się tym nie przejmował chłopczyna,
Myślał sobie: Koledzy pomogą!
I pomogli, bo dawali odrzynać.
jeszcze potem, jak miał lat dwadzieścia
I się ożenił, chociaż był ubogi,
To doczekał się pomocy teścia
W charakterze bezzwrotnej zapomogi.
Z ludzką pomocą szedł jakoś przez świat
Powolutku, sennie i uparcie,
Aż naraz zauważył że ma prawie sto lat
I zebrało mu się na umarcie.
Księżyc świecił, gdy się zbudził w nocy…
Siadł na łóżku i jęknął: – O boże!
Zawsze miałem tyle ludzkiej pomocy,
Pewnie teraz też mi ktoś pomoże…
Ale któż mógł powstrzymać śmierć staruszka?
Na nic prośby, płacze i błaganie…
Biały księżyc stanął w nogach łóżka:
– To prywatna sprawa drogi panie…
I podskoczył i usiadł na szafie,
A staruszek smutno się zadumał,
Potem szepnął: – A jednak bez pomocy też coś potrafię…
Uśmiechnął się. I umarł.
powrót

Prywatny list

Szanowny pan mnie w liście prosi
O wieści co się u nas dzieje,
Znaczy się, niby o donosik,
Albo o raport, mam nadzieję?
Bo jeśli pisać mam prywatnie,
Czyli że taki zwykły list,
To boję się że pan się natnie,
Gdyż się nie dzieje prawie nic,
Poza tym że nasz Józio Dreptak
Już się interesuje pcią,
Przedwczoraj nawet go nadepła
Magister Łucja Sesibą.
Jak również że ksiądz katecheta
Wygłosił wykład w czterech klasach
„Jak powinna być zbudowana kobieta”
(że w zasadzie to ino do pasa),
A znowuż w pegieerze
Imienia Zagranicznych Korespondentów
Się urodziło zwierzę
Podobne do transparentu,
Weterynarz do dziś się trapi
Skąd się wziął ten dziwoląg,
Bo nawet miało napis:
„Każdy rolnik hodowcą makolągw”!
Było także kino objazdowe,
Wyświetlali film „Dojcze vita”,
To przy wyjściu Pyton Jan dostał w głowę
Od jednego Tadeusza Troglodyta,
Pracownika Oczyszczalni Sierści
Imienia Ogólnego Odrodzenia…
Jak pan widzi, prywatnych wieści
Jest niewiele, i są bez znaczenia.
W tych historiach musimy być ściśli,
Być musimy realni i prości,
Nikt w prywatnym liście nie wymyśli
Żadnych proszę pana niezwykłości,
To tak trochę, proszę pana, jak z żoną,
Przyjemności wachlarzyk nieduży…
Chyba że to ma być raport, albo donos?
Daj pan znać! Fantazja to mi służy!
powrót

Prywatyzacja

Właśnie dopadła mnie informacja
Że ma nastąpić prywatyzacja,
Czyli – ażeby mieć pełną jasność –
Każdy coś sobie weźmie na własność:
Jeden parowóz, krowę lub kozę,
Drugi Pafawag lub Celwiskozę,
Trzeci – powiedzmy – dwojaczki w wózku,
Czwarty koszary z dywizją Rusków,
Piąty mieszkanko z wesołą wdówką,
Szósty strajk STARa razem z głodówką,
Siódmy Bieszczady lub bułkę z serem
A ósmy trawnik przed Belwederem,
Sejm wraz z posłami Jurkiem i Soską
I na dodatek z panią Ziółkowską,
Zaś pozostali wszyscy faceci
Resztą podzielą się tak jak leci,
W błogiej nadziei, że już od jutra
Będą mieć dolce, szampan i futra
I źe pozwoli im ich zarobek
Co miesiąc przespać się z Jolką Bobek,
Zwiedzić Kaszuby albo Hiszpanię
I ufundować nową plebanię.
Taki entuzjazm cenię i chwalę,
Wszystko zapewne pójdzie wspaniale,
Z tym że ja siadam pisać testament,
Gdyż przewiduję ogólny zamęt,
Przy którym nawet pożar w burdelu
Będzie jak cicha przystań na Helu.
Bo łatwiej stać się z tygrysa glistą
Niż z socjalisty kapitalistą,
A myśmy wszyscy – uderzmy w pierś się –
Wnuki po Marksie i po Engelsie,
Którzy dawali niewiele szmalu,
Lecz za to tani pobyt w szpitalu,
Mieszkanko, choćby i bez klozetu,
Bon do stołówki z CRZZ-tu,
Jelcza na grzyby albo na narty
I medal złoty, choć gówno warty,
Więc na prywacie rodak się natnie,
Bo jak to wszystko zyskać prywatnie?
Pan premier: że ciężką pracą
I że leniwi się nie wzbogacą…
Nie poto żeśmy tłukli Hitlera,
Żeby takiego dożyć premiera!
wersja II, radiowa
Właśnie dopadła mnie informacja
Że ma nastąpić prywatyzacja,
Czyli – ażeby mieć pełną jasność –
Każdy coś sobie weźmie na własność:
Jeden parowóz, krowę lub kozę,
Drugi Pafawag lub Celwiskozę,
Trzeci – mieszkanko z wesołą wdówką,
Czwarty – PKP razem z głodówką,
Piąty – niestety trojaczki w wózku,
Szósty – koszary z dywizją Rusków
Siódmy – być moze stolarską sklejkę
A ósmy – maciejkę albo stulejkę,
Dziewiąty – pałac hrabiów Raczyńskich
Dziesiąty – zdjęcie braci Kaczyńskich
Zaś pozostali wszyscy faceci
Resztą podzielą się tak jak leci,
W błogiej nadziei, że już od jutra
Będą mieć dolce, szampan i futra
I że pozwoli im ich zarobek
Co miesiąc przespać się z Jolką Bobek,
Zwiedzić Kaszuby albo Hiszpanię
I ufundować nową plebanię.
Taki entuzjazm cenię i chwalę,
Wszystko z pewnością pójdzie wspaniale,
Z tym że ja siadam pisać testament,
Gdyż przewiduję ogólny zamęt,
Przy którym nawet pożar w burdelu
Będzie jak cicha przystań na Helu.
Bo łatwiej stać się z tygrysa glistą
Niż z socjalisty kapitalistą,
A myśmy wszyscy – uderzmy w pierś się –
Wnuki po Marksie i po Engelsie,
Którzy dawali marny zarobek,
Lecz za to tanie wczasy i żłobek,
Mieszkanko, choćby i bez klozetu,
Bon do stołówki z CRZZ-tu,
Jelcza na grzyby albo na narty
I medal złoty, choć gówno warty,
Więc na prywacie rodak się natnie,
Bo jak to wszystko zyskać prywatnie?
Minister mówił, że ciężką pracą
I że leniwi się nie wzbogacą…
Nie poto żeśmy lali faszystów,
Żeby mieć teraz takich ministrów!
powrót

Przed lustrem

Mężczyzna w pewnym wieku… to nie brzmi najlepiej,
Kojarzy się dziadyga co pacierze klepie…
„Mężczyzna w sile wieku” – dźwięczy bardziej mile
Nie precyzując w jakiej mianowicie sile,
Albowiem siła złego na jednego chłopa
Gdy nam stuknie czterdziestka… Cóż dopiero kopa?
Wzrok mętny, mięśnie wiotkie, słuch słabnąć zaczyna,
I jak groźne memento zjawia się łysina…
Tfu! W złą godzinę rzekłem! O nieszczęsne losy!
Widzę w lustrze, żem właśnie utracił trzy włosy,
Czwarty zaraz wyleci… Może nie wyleci?
– Wyleciał! Nie ma rady, czas nabyć tupecik…
Lecz jak będę wyglądał w takowej protezie?
Ot, żonina peruka… spróbujmy… nie wlezie…?
Wlazła! Ha, całkiem całkiem, znikła przestrzeń łysa,
Mam teraz wygląd punka… Ba, nawet hipisa!
Młody gniewny! Poczułem w sobie dziwną parę –
Jeszcze żeby tak babkę, lub choćby gitarę,
Pokazałbym co umiem! Chyba ruszę w pląsy!
Ba, lecz wąsy też w modzie, a skąd tu wziąć wąsy,
Jeśli w swej gotowalni nie trzyma ich żona,
Szczególnie iż jest własnym wąsem obdarzona,
Przez co całkiem podobna do Lecha Wałęsy…
Cóż, gdy wąsów zabrakło – weźmy sztuczne rzęsy…
Przyklejmy (popluwa), spójrzmy w lustro…całkiem inne lico…
(uwodzicielsko) – Witam panią, kim jesteś prześliczna dziewico?
(wstydliwie) Jam uczciwa dziewczyna…
– A czyja? – Niczyja…
– Więc może… Co ja gadam???!!! Szajba mi odbija!
Niepotrzebnie zajrzałem dzisiaj do butelki!
…ach te oczy te włosy… Może by w pędzelki?
Zwiążemy mocno końce… Odsłonimy uszka…
Ach, cóż to za urocza, niewinna dziewuszka!
Pyzata, ale miła! No, popatrz na wujka…
Jaki biuścik… Czwóreczka?
– Hi, hi, skądże, trójka…
Przestańmy!!! Co u diabła? Czas harce ukrócić,
Zwłaszcza że żona może zaraz z miasta wrócić… (drzwi)
O! Wróciła!!! Przeczuwam że się wstydu najem…
Żona: Jezus Maria! A kto to???
On: Jakoś nie poznaje…
Przygląda się… Nie wierzy… Pamięć swą natęża…
Żona: Joj! Nieboszczka teściowa, matka mego męża!!! (upadek)
powrót

Przemiany

Czas nad głowami nam leci,
Życie się do nas uśmiecha,
Prostują się nasze dzieci
Po naszych prastarych grzechach.
Nie chcą nosić bagażu w swych workach,
Otrząsają z siebie cały nadmiar
Jak mój pies, co wylazłszy z bajorka
Wszystkim wokół piegi dorabia.
Rosną dzieci coraz owocniej,
Coraz jaśniej, smukłej i szczupłej,
Choć rodzice (przepraszam najmocniej)
Byli raczej – spójrzmy w lustro – kurduple…
Zacna Zuzia miała nogi jak łuki,
Dobra była do ćwiczeń w nawiasach,
A jej córka Kasia ma długie
I prościutkie… Gdzieś plus minus do pasa.
Pan profesor kiedyś na Tolu
Referował teorię Darwina,
I ten Tolo, typowy małpolud,
Teraz syna ma cherubina.
Wszystko wokół w pastelowych tonach,
Zacierają się pozostałości
Po tatarskich i kozackich zagonach,
Fabrykantach policzkowych kości.
Różnych epok miesza się scheda
I typ bardzo udany wytwarza
Z tych blond włosów po przystojnych Szwedach
I z wigoru (Mamelucy Cesarza!).
Jest w tym wszystkim jakiś optymizm,
Że ci młodzi są ładni i zdrowi…
Jeszcze trochę pokotłuje się, podymi
I już wszyscy będą jednakowi.
Wszyscy w dżinsach, w twarzowych swetrach…
…i tu mi się żal zrobiło raptem:
Pokrak wprawdzie mieliśmy od metra,
Ale za to co pokraka – to charakter!
powrót

Przesada

Raz w pewnym wielkim biurze
Na nadodrzańskich stepach
Zasługi bardzo duże
Miał jeden Maciej Dreptak
Co zrobił usprawnienie,
Wynalazł nową metodę
Więc wszyscy się cieszyli szalenie
I chcieli mu dać nagrodę
Ale on się zaczął certować
Szarpiąc wstydliwie gumki od podwiązek,
– Za co – pytał – obywatele chcecie mnie premiować?
– Ta żeż to – mówił – był mój obowiązek!
I rękami przecząco machał,
A dyrektor mówił do niego:
– No no, nie bądź pan taki skromniacha,
To się panu należy, kolego
Całkiem serio zasłużył pan na to!
A ten Dreptak pocałował go w nogę:
– Pan dyrektor – krzyknął – to całkiem jak tato,
Ale ja tej premii wziąć nie mogę,
Chociaż pan był łaskaw ją przyznać
A mówiąc w taki sposób
Chciał się świntuch dyrekcji podlizać
I wyróżnić się wśród innych osób,
Ale trochę tej metody nadużył
Bo zapierał się nogami przy kasie
Aż dyrektor się strasznie wkurzył
I jak wrzaśnie: – Bierz nagrodę, ty burasie!
A jak nie to w ogóle stąd szczeźniesz,
Bo jak widzę ziółko z ciebie niezłe!
– A nie wezmę!
– A właśnie że weźmiesz!
– A nie wezmę!
Tu dyrektor uspokoił się,
Uśmiech mu zagościł w szlachetnych rysach,
Rzekł: – Klawo, jak nie to nie
I wykreślił tę nagrodę przy pomocy długopisa,
A ten durny Dreptak, z twarzą dziką
Stanął, jakby się zamienił w słup soli…
Nie wazelinujmy się przesadnie swym zwierzchnikom,
Każdy nadmiar jest szkodliwy. I boli!
powrót

Przestroga

(…) A gdy w sobotę w jakimś barze
Pijesz czyściochę pod śledzika
I kiedy pośród innych twarzy
Ujrzysz twarz swego kierownika,
To – choć alkohol cię podnieca
I choć cię sytuacja kusi –
Za klapy nie bierz ty podleca
I nie obrażaj mu mamusi,
Ja, bracie wiem co ci się marzy,
Ja wierzę, że on zły i brzydki,
Lecz ty mu nie przerabiaj twarzy
Na krwawy befsztyk lub na bitki,
Bo po sobocie jest niedziela
A po niedzieli poniedziałek
I rano zbudzi cię twa Fela,
I chleba z masłem da kawałek,
I powędrujesz znów do biura
Straciwszy werwę oraz nabiał
I staniesz tam jak zmokła kura
Jęcząc – Ach, pocom ja rozrabiał?
I spadną na twą biedną glacę
Z wyciem i rykiem monstrualnym
Dwa sprzymierzone ściśle katze:
Gastro-fizyczny wraz z moralnym.
I zadrżysz jak zaszczute zwierzę
/raczej coś z tchórza niż odyńca/
Gdy skrzypną gabinetu dźwierze
I szef w nich stanie, cały w sińcach…
O, pilnuj się, gdy jest sobota,
Spokojnie siedź przy swym stoliku.
Nie wołaj: – Przylazł ten idiota!
Tylko: – Cześć panie kierowniku!!!
Może ktoś inny mu przyleje,
Oklnie i za drzwi go wysiuda?
Urzędnik winien mieć nadzieję
I wierzyć! Wiara działa cuda!
powrót

Prześwietlenie

Piotr Dreptak dostał raz obwieszczenie
Że ma się zgłosić na prześwietlenie
Za tydzień.
Zaraz więc zdjął trzewiki
I wziął się raźno do gimnastyki.
Ćwiczył bicepsy – łydki i barki
By wzbudzić podziw w oczach lekarki
Lub pielęgniarki, bo sobie dumał:
– Będę miał mięśnie jak lew lub puma,
I babka powie: – Ale muskuły!
A inni będą stać jak niezguły…
Zrobił też sobie dietę z sera
By schudnąć oraz wpadł do fryzjera
Gdzie podciął swoich szesnaście włosów
I skropił wodą Oddech lotosu,
Poza tym kupił nową koszulę
I… no, bieliznę nową w ogóle,
A wreszcie, aby być nienaganny
Przemógł się biedak i wlazł do wanny
Gdzie tarł się mydłem, szczotką, pumeksem,
I zwolna stawał się samym seksem.
Buźka w rumieńcach, lśni kant u spodni,
Zgłasza się Dreptak w swojej przychodni,
Już się rozbierać chce na golasa,
A tu mu każą tylko do pasa,
Poczem – jak rzeźnik stadko baranów –
Wpędzają naraz po ośmiu panów,
A tam pielęgniarz, facet posępny,
Trzask prask, i mówi: – Fetrig! Następny!
Po pół minucie tłumek ponury
Z powrotem wbija się w garnitury,
A Dreptak także włazi w ubranie
I gdera: – Co to za prześwietlanie?
Przed wojną była zabawy kupa,
Lekarz wpatrywał się w kościotrupa
Na swym ekranie, skrzypiał fotelem,
Notował, mówił: – Rusz pan piszczelem!
Nadmij pan lewe, spuść prawe płucko…
A teraz???
Tu się wkurzył nieludzko
I odszedł piękny, zadbany, chmurny,
Zły, i wymyty jak jaki durny…
Tempo? Oszczędność czasu? Nie poniał.
Nasz rodak musi mieć ceremoniał!!!
powrót

Przewaga

Raz stomatolog, Dziobak Jerzy,
Geniusz bezwzględny i posępny,
Otworzył poczekalni dźwierze
I spytał groźnie: – Kto następny?
Przez tłum pacjentów zgroza przeszła,
Każdy z nich zwinął się jak robak,
A „ten następny” powstał z krzesło…
I wówczas zadrżał doktor Dziobak
Przeraził bowiem się ogromnie,
Znając tę twarz ze zdjęć i kronik,
I jęknął: – Ooooobywatel do mnie?
– Tak – odrzekł tamten – joj, jak boli!
– Jeżeli trzeba zablombować –
– wyjaśnił – to mi zablombujcie,
A jeśli raczej ekstrahować,
To w takim razie ekstrahujcie!
Tu Dziobak przypadł mu do ręki,
Cmoknął i krzyknął ze wzruszeniem:
– Ach, dzięki wam, serdecznie dzięki
Za tak dokładne pouczenie!
I swe narzędzia wziął najlepsze,
A Przy tym myślał cały w nerwach:
– No, jeśli mu coś w zębach spieprzę,
To już on na mnie się odegra…
Zaraz zaczęły drżeć mu ręce
I nogi w ciężkiej tej potrzebie,
I dłubać jął w dostojnej szczęce
Tak, jakby dłubał grób dla siebie…
Aż wreszcie w trwodze i w rozterce
Szepnął: – Przepraszam was, kochany,
Lecz muszę zaryć coś na serce…
I wybiegł szukać waleriany.
A wówczas w gabinetu progi
Wkroczył, szeleszcząc brudnym płaszczem,
Praktykant Dreptak, trochę groggi,
I zajrzał pacjentowi w paszczę.
Tamten się cofnął z przerażeniem,
Zaś Dreptak chuchnął wonią piwa,
Mruknął: – A kuku! Ale pieniek!
To trzeba wyrwać! Ciach!… i wyrwał.
Gdy zaś pytano go panicznie,
Czy wcale nie bał się potęgi,
Dreptak wyjaśnił rzecz logicznie:
Z nas obu to ja miałem cęgi!
powrót

Przyczynek do Księgi Henrykowskiej

W roku tysiąc dwusetnym i siedemdziesiątym
Ksiądz Piotr, trzeci kolejny opat Henrykowa,
Na pergamin pocięty w duże czworokąty
Pierwszy raz w dziejach świata wpisał polskie słowa.
Cześć mu za to i wdzięczność oraz wieczna chwała,
Tylko czemu – niestety – no kroniki strony
Rzucił akurat słowa rolnika Bogwała,
Który to Bogwał siedział pod pantoflem żony,
I słysząc jak niezdara przy żarnach się tłucze,
Zgrzyta, jęczy, że hałas wprost uszy rozrywa,
Mawiał do tej ofermy: – Daj, at ja pobruczę –
(czyli „daj, ja to zmielę”) – a ty idź poczywaj…
Oczywiście nie musiał powtarzać dwa razy,
Po myśli było babie, że mąż za nią tyra,
Ledwie się w taki sposób zwrócił do zarazy,
Ta – wziąwszy pupę w troki – właziła do wyra…
I oto za przyczyną Bogwała-ciemięgi
I za sprawą opata, który jego klęski
Wetknął był lekkomyślnie do swej słynnej księgi,
Przegrany po wsze czasy jest w Polszcze ród męski.
Weźmy taką Szwajcarię, Holandię lub Danię,
Kraje to kulturalne, bogate, a proszę:
Żona nosi mężowi do łóżka śniadanie,
Palto jemu podaje, fajkę i bambosze,
A u nas? Strach powiedzieć… Zresztą wy to znacie,
Spędzacie czas zapewne naczynia zmywając
Lub pastując podłogę…
Ej, księże opacie,
Ale ksiądz narozrabiał jak pijany zając!
powrót

Przygoda

W nocy raz do panny Zyty wlazły oknem dwa bandyty.
O mało nie padła trupem, bo jeden zwiał zaraz z łupem,
A drugi, niejaki Czesław, przywiązał Zytę do krzesła,
Pytał się, gdzie ma pieniądze i wołał: – Ja cię urządzę!
Ja cię – mówi – ty cholero zarąbię zaraz siekierą,
Zadam ci męki okrutne i głowę nożem utnę!
I – powiada – ja cię letko pokraję w kostkę żyletką
! niejedno zrobię świństwo, bo miałem trudne dzieciństwo!
Wreszcie westchną!: – Słuchaj Zyta… Jestem gentelman bandyta,
Więc nim cię zarżnę, to jeszcze zgwałcę cię i cię zbeszczeszczę!
To rzekłszy, schował żyletkę i sciągnął jedną skarpetkę,
Lecz gdy tak się wystriptiział, to go złapał sierżant Miziak
Z piątego komisariatu i posadził go za kratu
W szóstej celi od podwórka, a Zytę zwolnił ze sznurka.
I zapytał się, czy ona nie została pokrzywdzona
Oraz o co skargę wniesie na bandziora na procesie?
Na to nieszczęsna dziewczyna zrobiła się całkiem sina
I odrzekła z oburzeniem: – Wniosę skargę o złamane przyrzeczenie!!!
powrót

Przygody Pana Andrzeja (I)

Trwa w naszym kraju passa wspaniała,
Świetnych pomysłów istna zawieja:
Mało nam przygód pana Michała –
Będą przygody pana Andrzeja!
już operator kamerę chwycił,
Już się artyści kręcą na planie,
Już-już się rodzi taki pan Kmicic
Że aż nam wszystkim coś w gardle stanie!
Hej, pokażemy dzieje ojczyste
Lepiej niż pan Sienkiewicz potrafi:
Radziwiłł wpisze się na volkslistę,
Ale go za to szlag nagły trafi!
Rewelacyjny popis jeździecki
Da nam dragonów pułk bigbitowy,
A obywatel Gucio Kordecki
Odeprze voklssturm od Częstochowy!
Będą dramaty, będą armaty,
Chłop – patryjota z ostrym ożogiem,
Króla sprowadzi się z Ałma-Aty
Dokąd uchodzić musiał przed wrogiem.
Pegieerowskie palą się stogi,
Statystów zwozi się do szpitala,
A Józwa-Oya-Butrym-Bez-Nogi
Woła z litewska: – Ja ciebie dala!
Nie zrezygnuje się także z seksu:
W mini-kontuszach będą panienki,
Bogusław z wredną mordą z pumeksu
Zacznie dobierać się do Oleńki.
Ta w krzyk: – Ty zdrajco, za co mnie trzymasz?
A on jak bydlę rzęzi i sapie,
Lecz wtedy wchodzi król Jan Kazimierz
Wyjmując z pochwy o, taaaki rapier!
Dopieroż będzie ubaw do rana
I wrażych trupów ogromna hałda.
A wreszcie wszyscy bęc na kolana!
(zwłaszcza rolnicy z gromady Lauda)
I będą śpiewy i happy-endy,
I się ogólny zrobi paradis,
A pan reżyser skoczy w te pędy
Z ogromnym krzykiem: – Dawać Quo Vadis!!!
powrót

Przygody Pana Andrzeja (II)

(w tel melodia kowbojska)
Trwa w naszym kraju passa wspaniała,
Świetnych pomysłów istna zawieja –
Są już przygody pana Michała,
Będą przygody pana Andrzeja!
W dziedzinie kina nie jestem Clair'em
I raczej w życiu niż w kinie kręcę,
Lecz gdybym sławnym był reżyserem,
To bym to zrobił o tak mniej więcej:
Ciut bym poprawił dzieje ojczyste
Lepiej niż autor książki potrafił –
Radziwiłł wpisał się na volkslistę?
Zaraz go za to szlag nagły trafi!
Rewelacyjny popis jeździecki
Da nam dragonów pułk bigbitowy,
A obywatel Gucio Kordecki
Odeprze voklssturm od Częstochowy.
Będą dramaty, będą armaty,
Chłop – patryjota z ostrym ożogiem,
Króla sprowadzi się z Ałma-Aty
Dokąd uchodzić musiał przed wrogiem.
Nie zrezygnuję broń boże z seksu –
W mini-kontuszach wpuszczę panienki!
Bogusław z wredną mordą z pumeksu
Zacznie dobierać się do Oleńki.
Ta w krzyk: – Ty zdrajco, za co mnie trzymiesz?
A on jak bydlę rzęzi i sapie,
Lecz wtedy wchodzi król Jan Kazimierz
Wyjmując z pochwy o, taaaki rapier!
Dopieroż będzie ubaw do rana
I wrażych trupów ogromna hałda.
A wreszcie wszyscy bęc na kolana!
(zwłaszcza rolnicy z gromady Lauda)
I będą śpiewy i happy-endy,
I się wspaniały zrobi paradis!
…a ja do księgarń ruszę w te pędy
Z ogromnym krzykiem: – Dawać Quo Vadis!!!
powrót

Przyjaciele

Prawdziwa przyjaźń w świecie równa jest dziś zeru
Ostatni znam jej przykład w republice Peru.
Żył tam Klechu, kum Lecha i kum Klecha, Lechu,
Co z jedną Polą chcieli dopuścić się grzechu.
|Nie ustaliwszy wszakże przecyzyjnych reguł,
Kto z nich pierwszy ma uszczknąć upragniony szczegół,
Tylko obydwaj na raz pchali się nachalnie,
Zamiast na zmianę babkę wydupczyć kulturalnie.
|– Puść mnie – wyrzęził Klechu. – bom już dość wiekowy
I chciałbym jak najprędzej mieć ten problem z głowy.
– Tyś wątły – Lechu na to. – wyglądasz tak smętnie
Idź zjedz coś, a ja tutaj dziewczę roznamiętnię.
|– Ja to zrobię z charyzmą! – A ja szybciej zrobię!
– Gdzie z tymi wąsami?! – Paluchy przy sobie
Gdy się tak przepychali, zabrzmiał ryk szatański
I z gąszczu wypadł mętny śmierdziel peruwiański,
|Pierdzący tak zmyłkowo, że biorąc za lwa go,
Obaj zwiali na czubek drzewa figo-fago.
Zaś chytry bydlak dobrał się do panny Poli
Wniosek: gdzie dwóm odbiło, tam trzeci… swawoli.
powrót

Przyjemnie

Gdy Gucio, zresztą facet ze wszech miar zwyczajny,
Bez przerwy stoi przede mną i woła: – Ale ja fajny!
Ale ja przy tym mądry! A jaki u mnie dostatek!
I muszę go wciąż podziwiać przez rok, dwa, dziesięć latek
I muszę mu wciąż dziękować i muszę całować go w pięty,
Ponieważ od czasu do czasu przynosi mi różne prezenty,
I chociaż jest rzeczywiście niezły, poczciwy i schludny,
Tylko przez swoje mentorstwo niewiarygodnie nudny,
I ciągle mi chce tłumaczyć, Jakgdybym był jakim matołem,
Że pies jest psem, kura kurą, czołg czołgiem a stół stołem,
Od czego oczki mi łzawią i nieraz boli mnie głowa,
A on się przygląda nieufnie i znowu zaczyna od nowa,
I palcem przed nosem mi kiwa, a drugim rysuje na piasku;
– Dwa a dwa zawsze jest cztery, no powtórz ty mały głuptasku!
To, po pierwsze – na złość powiadam, że dwa a dwa jest osiem,
Po drugie, gdy się odwróci, gram mu palcami na nosie,
Po trzecie, kiedy podejdzie doń chyłkiem inny osiłek
I tego Gucia znienacka kopnie przez figle w tyłek,
I Gucio się wtedy musi odwrócić na chwilę ode mnie,
To ja wiem że to nieładnie, ale robi mi się przyjemnie…
powrót

Przyjęcie

Kochani! Wy mi nie zazdrośćcie
Że pędzę życie towarzyskie,
Co stąd że przyjdą do mnie goście,
Gdy już na pamięć znam ich wszystkich,
Że wiem gdzie kto zazwyczaj siedzi,
I kto się koło kogo kręci,
I że ich wszystkie wypowiedzi
Mogę cytować wam z pamięci.
Zyzio zje dwie lub trzy kanapki
Ogryzie tłuste udko z kaczki,
I krzyknie: – Ach, całować łapki
Co przyrządzały te przysmaczki!
Pozwoli pani dobrodziejka…
(tak moją żoną się zachwyca)
Ba, lecz tu moja jest kolejka,
I wszyscy oczekują witza…
Ładuję stary dowcip w lufę
I mówię, krzywiąc się uciesznie:
– Ja dzisiaj przyrządzałem bufet,
Więc jeśli chcesz, to całuj żeż mnie!
Tu wszyscy ryczą „ha ha, ha ha”,
Ktoś nawet spada na podłogę,
Trypczyńska aż rękami macha
I woła „Joj, ja już nie mogę”!
Kolej na wódkę, ruch się robi,
Kociutko, autor kiepskich wierszy
Powiada „Zdrowie pięknych kobit!”
Poczem dodaje: – Po raz pierwszy!
Zuzia chichocze: – Pan poeta!
Ten dowcip pewnie ze stolicy?
Ciach! Oto spływa pierwsza seta
W czeluście wrzodów dwunastnicy.
Po dwóch godzinach, niedopici
Patrzymy w otwór smutnej skrzyni,
Gdzie niedomyci troglodyci
Drogo sprzedają swój kretynizm,
Następnie dyskutują starsi
Jak zwalczyć plagę chuligaństwa,
A wreszcie średni-niedotarci
Mówią, kto ile zboża dał dla państwa.
Potem się wszyscy we drzwiach tłoczą,
– Na przyszły tydzień proszę do nas!
– U państwa zawsze tak uroczo!
– Bul bul… pardon, ach ta przepona…
Za tydzień zjem ze trzy kanapki,
Pochwalę dom, przyjęcie, kuchnię…
A może zamiast cmokać w łapki
Zawołam: – Fuj! Ta szynka cuchnie!!!
powrót

Przyszłość

My jesteśmy ta trudna młodzież!
Więc mówimy co raz jakieś świństwo!
I nosimy buntowniczą odzież!
Bo my mamy trudne dzieciństwo!
|Ty narodzie kochaj swą dziatwę,
Ty na rękach nas pieść i huśtaj,
Bo ty miałeś dzieciństwo łatwe!
Tyle tylko że wojną, czy cóś tam…
|Tatko mógł się po lasach włóczyć,
Pukać sobie do szkopów z pepeszy…
A nam – kuchnia – każą się uczyć,
Więc jak – kuchnia – możemy się cieszyć?
|Mama mogła Żydów przechowywać,
Takie ćmoje-boje, co pan wisz…
A nam – kuchnia – każą umieć pływać
Albo nawet – kuchnia – skakać wzwyż!
|Ciocia ponoć chodziła na żebry,
I zbierała w zgrywny sposób brukiew…
A nas – kuchnia – pytają z algebry…
Jak tu – kuchnia – lubić te naukie?
|Starsze ludzie są durne i miękkie,
Nic ich pojąć nie można a nic!
Tata mamcie całuje w rękie,
Ja bierę swoją Helcię za cyc!
|Ot, stojemy przed kinamy, przy dróżkach,
Całą zgrają, wesoło, szeroko!
Tu się – kuchnia – zmasakruje staruszka…
Tam znów – kuchnia – kogoś drutem w oko…
|Zaraz lepiej smakuje nam setka,
I człek patrzy za następną zabawą.
A dorośli piszą potem w gazetach
Reportaże o nas. I jest klawo!
|Piszcie piszcie, ogłaszajcie apele.
Z czegoś trzeba żyć, było nie było!
Ten co pisze takie trele-morele,
Także kiedyś dostanie w ryło!
|My jesteśmy ta trudna młodzież…
Taka sama nad Odrą, nad Wisłą
Ty nas kochaj i pielęgnuj, narodzie!
Kit ci w oko, bo my twoja przyszłość!!!
powrót

Przyśpiewki górnicze

Nie ma ci to nie ma
Jak w naszym Lublinie,
Dali ci łazienkę,
Masz gdzie trzymać świnie.
|Górnicy z Lublina
Malowane dzieci,
Niejedna dziewczyna
Za wami poleci!
|Nie ma ci to nie ma
Jak kopalnia moja,
Lada rok przywiozą
Opony do „Joya”.
|Górnicy z Lublina
Malowane dzieci,
Niejedna dziewczyna
Za wami poleci!
|Nie ma ci to nie ma
Jak nasz plan ramowy –
W dwutysięcznym roku
Ośrodek wczasowy.
|Górnicy z Lublina
Malowane dzieci,
Niejedna dziewczyna
Za wami poleci!
|Nie ma ci to nie ma
Jak dobra opieka –
Szkołę własnym cyckiem
Dokarmia Pebeka!
|Górnicy z Lublina
Malowane dzieci,
Niejedna dziewczyna
Za wami poleci!
|Nie ma ci to nie ma
Ponad rzekę brudną
Zarzuciłeś wędkę,
Wyciągnąłeś… właśnie.
|Górnicy z Lublina
Malowane dzieci,
Niejedna dziewczyna
Za wami poleci!
|Nie ma ci to nie ma
Jako podkręcanie –
Ledwie plan skończyłeś –
Dostajesz zadanie.
|Górnicy z Lublina
Malowane dzieci,
Niejedna dziewczyna
Za wami poleci!
|Nie ma ci to nie ma
Jako zmiany liczne –
Z przedszkola Pebeki –
Liceum Medyczne.
|Górnicy z Lublina
Malowane dzieci,
Niejedna dziewczyna
Za wami poleci!
|Nie ma ci to nie ma
Jak nas ktoś polubi –
Akcja „W” z powrotem
Odwiedziła Lublin!
|Górnicy z Lublina
Malowane dzieci,
Niejedna dziewczyna
Za wami poleci!
powrót

Przyśpiewki z życia zwierzaków

We wrocławskim naszym ZOO jest bardzo wesoło,
Różne tam zwierzęta żyją sobie w koło,
Jedno drapie, drugie bodzie, ale wszystko w zgodzie
W tym naszym ogrodzie, joj ta joj.
|W środku stoi pan Gucwiński niby cysorz chiński,
Nie przegadałby go minister Krasiński,
Tu pogrozi, tam pochwali, albo w łeb przywali
Żeby się słuchali wszyscy go.
|Mówią ludzie że papuga okropna pleciuga,
Czasem nawet gości paskudnie obruga,
Lepiej niech się ta cholera z ogrodu zabiera
I niech za spikera zgłosi się.
|Osioł strasznie głośno ryczy, ciągle się handryczy,
Wtrąca się we wszystko co go nie dotyczy,
Nie daj Boże żeby osła wybrał kto na posła,
Trawka by porosła na nas wnet.
|Rzecz wiadoma że wielbłądy zmieniają poglądy
I że ciągle węszą skąd mocniejsze prądy,
Poniektóre dromadery mają już ordery
Nawet garby cztery mają też.
|Na gałęzi siedzi śmierdziel, straszny z niego pierdziel,
Nie ma wolnych sobót ani wolnych niedziel,
Ciągle tylko się wypina nieszczęsna chudzina,
Nawet w nadgodzinach bździ i bździ.
|Tam w zagrodzie dwa bizony podniosły ogony,
Pewnie poszukują jakiej młodej żony,
Trzeci bizon to w ogóle ma okropne bóle,
Bo on na „Vistulę” kiedyś wlazł.
|Spotkał królik pancernika i się jego pyta:
– Cóż ty taki wielki jakby wielka płyta?
A ten wydał ryk tak gromki aż zadrżały domki:
– Pancernik Patiomkin eto ja!
|Tam widzicie państwo pawia, nowy herb Wrocławia,
Gdy się Wrocław bawi, zaraz pełno pawi,
A to co tam obok kica to nie jest pawica
Tylko to dziewica, ostatnia już.
|Jedna klatka dosyć duża kryje w sobie tchórza,
Tchórz inaczej pachnie niż – powiedzmy – róża,
Chociaż bestia to dość spora, lecz ze strachu chora,
Więc na redaktora nadaje się.
|Dobrze radzi sobie baran bo bodzie jak taran,
Ma już fiata, daczę. nawet katamaran
I dlatego gdzie nie stanie, tam słyszy wołanie:
– Co się pchasz baranie? Paszoł won!
|Pawian ciągle ma pretensję że ma małą pensję
Więc ma tyłek goły, ale jest wesoły,
Tyle na państwowej zupie, żyje sobie w kupie
I ma wszystko w pupie tak jak my.
|Struś za krzakiem się przyczaja, widać strusie jaja
I strusi żołądek, któren wszystko wtraja,
A jak coś mu nie dogadza – łeb do piasku wsadza,
Byłaby zeń władza że ho ho!
|Na uboczu siedzi orzeł, dajżeż jemu Boże,
Chciałby se polatać, ale coś nie może,
Ale się nie martwcie dzieci, jeszcze on poleci,
Pohula po Świecie orzeł nasz.
powrót

Psy piszczą o dwunastej

Wszystkie psy o dwunastej piszczą
GDy sygnał czasu słychać w radiach,
Uszy im stają, oczy błyszczą,
I każdy z nich ogonem majda,
I nie wiadomo, czy jest zły,
Czy ucieszony, ale fakt
Że o dwunastej piszczą psy
Że o dwunastej piszczą psy,
Że o dwunastej piszczą psy
Od niepamiętnych lat!
Wszystkie psy o dwunastej piszczą
Skowyt rozdyma pieskie płuca,
Nawet jak któryś z nich nad kiszką
Kaszaną, siedział, to ją rzuca.
I też zaczyna „pi pi pi”,
Więc jak wyjaśnić można to,
Że o dwunastej wszystkie psy,
Że o dwunastej wszystkie psy,
Że o dwunastej wszystkie psy
Piszczą jak nie wiem co?
Wszystkie psy o dwunastej piszczą,
Ale nie zbadał nikt niestety
Czy one piszczą tak, bo myślą
Że to jest sygnał z psiej planety,
Że to wiadomość lub zew krwi,
A może ostrzegawczy krzyk?
Punkt o dwunastej piszczą psy,
Punkt o dwunastej piszczą psy,
Punkt o dwunastej piszczą psy,
A czemu – nie wie nikt…
Więc może by jakiś student uczynił rzecz pionierską
Pisząc na dany temat swą pracę magisterską?
powrót

Punktualność

Wyliczymy sobie nareszcie
Dokładnie i pryncypialnie,
Co się w naszym kochanym mieście
Dzieje niepunktualnie:
– Niepunktualnie tramwaj przybywa,
Niepunktualny dowóz pieczywa,
Niepunktualny początek obrad,
Niepunktualnie nadana „Kobra”,
Niepunktualnie przyszła pocztówka,
Niepunktualnie pociąg do Lwówka,
Niepunktualnie zostałaś mamą,
Niepunktualnie coś z panoramą,
Niepunktualne szycie ubrania,
Niepunktualny odbiór mieszkania,
Niepunktualnie chodzą zegary,
Niepunktualnie otwarto bary,
Niepunktualnie rusza produkcja,
Niepunktualnie idzie obdukcja,
Niepunktualny przebieg owacji,
Niepunktualnie mąż z delegacji,
Niepunktualnie wyjazd nad morze,
Niepunktualnie lekarz, ksiądz, pogrzb,
Niepunktualnie wywożą śmieci,
Niepunktualnie wszystko, jak leci!
Mimo tego jak zaraz dowiodę
Coś się jednak robi po trochu,
Bo jak trzeba wyłączyć wodę,
To punkt ósma wyłączają, jej bohu!
Widocznie naszą szerokość
Zasilają dwa różne źródła:
– Świadczenia – pi razy oko,
– Ograniczenia – bez pudła!
powrót

Punkt widzenia

Wciąż się wszystko powtarza – lato, jesień i zima,
Ten lub tamten umiera, a ja myślę: – Kto wie?
Jak tak dalej, to może jakoś wszystkich przetrzymam,
No bo niby wciąż ktoś tam, a ja nie, nie i nie…
Bardzo mnie to raduje, ale trochę też dziwi,
Co to jest, że ci inni tak chorują i mrą,
Że gdy żywi zasnęli, to się budzą nieżywi
I że – sam to sprawdzałem – żaden z nich nie był mną..
Dzięki temu mam umysł pełen cichej radości,
Uśmiech stale na ustach i charakter jak miód,
Kiedy ktoś mnie obrazi, to nie żywię doń złości,
Bo wiem – prędzej czy później facet będzie kaput.
Ot, drukują w gazetach tyle różnych dyrdymał,
Że co bardziej nerwowi płacz podnoszą i wrzask,
Jam autora niejednych już dyrdymał przetrzymał,
Zobaczycie, rok jeszcze, dwa, trzy, cztery – i trzask!
A to wszystko nie znaczy, żebym był nieśmiertelny,
Gdzieżbym mógł tak pomyśleć, jakże marzyć bym śmiał!
Tak jak inni jam członek rzędu ssaków naczelnych,
W którym – oprócz nas, ludzi – wprost się roi od małp.
A choć wizja śmiertelna i mnie czasem nachodzi,
Lecz nie straszna mi ona, i me szczęście wciąż trwa,
Bo gdy umrę, to wtedy nic mnie już nie obchodzi,
A gdy umrze ktoś inny – cieszę się, że nią ja!
O, rodacy, dlaczego ciągle czymś się martwicie,
Czy musicie tak tracić nerwy, zdrowie i czas?
Z mego punktu widzenia chciejcie spojrzeć na życie
I spróbujcie przetrzymać innych. Tak jak ja – was!
powrót

Raj ateistów

Lecą z drzew ostatnie liście,
Wichry wyją ponad ziemią,
Oj, niełatwo ateiście
U nas żyć, zwłaszcza jesienią…
Sam zwyciężać musi troski,
Żreć się z żoną i z rebiatą,
A wierzący Rosołowski
Ma aniołka stróża na to!
|Idą święta i choinka,
Skąd wziąć grosz na tę imprezę?
Ateista sam dla synka
Musi kupić w mieście prezent.
Musi szukać, żeby tanio,
Penetrować każdy bazar,
A u Rosołowskich – anioł
Targa paczki w te i nazad!
|On zamawia piękne drzewko,
On za opłatkami chodzi,
Poczem z tradycyjną śpiewką
Występuje – Bóg się rodzi…
Rosołowscy przy wigilii,
Śpiew anielski z nieba płynie…
…ateista swej familii
Opowiada o Darwinie…
Nie ma śpiewów w jego domu,
Przeto ateista myśli:
– U nas, prawdę mówiąc, komu
Są potrzebni ateiści?
Lecz pomimo kiepskiej doli,
Wątpliwości i subiekcji,
Nie nawraca się, bo woli
Pchać się w życiu bez protekcji!
…za to, kiedy życie minie,
Nagrodzone będzie wszystko,
Bo gdzieś przecież być powinien
Raj Zmęczonych Ateistów.
powrót

Raj oportunistów

W miłym parku, wśród szmeru liści
Gwarzą sobie dwaj oportuniści.
Ruch Oporu jakoś im się wyśliznął,
Więc się bawią w Ruch Oportunizmu.
Pachnie lipa i grządka petunii,
Dziatwa wraca od pierwszej komunii,
Obu panom się ten nastrój udziela:
– Ta ze świeczką to moja Hela!
Mają drogę otwartą do nieba,
Bo i składki popłacone, gdzie trzeba,
I życzliwy stosunek do świata,
I nadzieję na małego fiata,
I nie lubią dżezu i perkusji,
I głos zawsze zabierają w dyskusji,
I chadzają na czyny społeczne,
I zerkają na dziewczyny wszeteczne,
I ich droga jest taka wygodna,
Że pożyją sobie dużo dłużej od nas.
Zaś gdy umrą – ksiądz przemówi i dyrektor,
Ktoś powoła ich w najwyższy sektor.
Ni to Darwin, ni to znów Bóg-Ojciec
Powie do nich: – Jedźcie i się pójcie!
Wina będą tam gruzińsko-szampańskie,
A zakąski amerykańskie,
Kraby chińskie, cytryny greckie,
A kelnerki absolutnie szwedzkie.
I odbędzie się cyrkowy program,
I grać będzie odpowiedni organ,
I zazdrościć będą ci z prawicy,
Bo w ich raju nudno jak w świetlicy.
Tych z lewicy też to rozsierdzi,
Bo nie mają życia po śmierci.
Zaś oportunistom zagra cytra
I dostaną na twarz po pół litra,
Ale wkrótce kombinować zaczną oba,
Że znów trzeba by się komuś przypodobać.
W związku z czym już wkrótce dookoła
Zabrzmi ryk bolesny archanioła,
Ryk straszliwy jak łoskot lawiny:
– Łolaboga!!! Bez wazeliny???!!!
powrót

Recepta

Z pisaniem wierszy sprawa jest łatwa,
Od ręki można strzelić poemat –
Wystarczy kawa, dość dużo światła,
Jakaś maszyna, papier i temat.
Właściwie temat jest najważniejszy
Bez niego człowiek darmo się trudzi –
Może być cięższy, może być lżejszy,
Byleby tylko obchodził ludzi.
Gdy jest już temat – szukamy formy
Czy wiersz ma powstać chudszy czy grubszy,
Wiersz musi trzymać się pewnej normy
Którą ustalił ktoś nie najgłupszy.
Rej jej przestrzegał i Frycz-Modrzewski,
I Falski, pisząc elementarzyk,
Tudzież Gałczyński, tudzież Broniewski,
Słonimski, Herbert, Miłosz i Ważyk.
Jest to metoda może niemodna,
Może stosowna dla zacnych ciotek,
Ale jak stare buty wygodna –
Dobrze w niej schodzić po schodach zwrotek.
Zresztą granica nie w formie leży,
A znawca – kota w worku nie kupi.
Wierszyk klasyczny może być świeży,
Awangardowy – słaby i głupi,
I na odwyrtkę, czyli przeciwnie,
Można klasykę czytać ze zgrozą…
…a tak w ogóle – z wierszem jest dziwnie,
Bo przecież da się to samo prozą…
Człowiek się męczy, liczy sylaby,
Dom zaniedbuje, rzuca go żona,
A drugi mówi do swojej baby:
– Stara daj obiad, powieść skończona!
Ja tam nie jestem żadnym artystą,
Raczej remiecha, ale czasami
Wyczuwam w wierszu siłę nieczystą
Co każe pisać właśnie wierszami.
Napiszę, sprzedam, wydam grosz w sklepie,
Znów do roboty nazajutrz wstaję…
Byle grafoman ma dużo lepiej –
On sobie może pisać za frajer.
powrót

Rekonesans

Na pewnej leśnej polanie
Wylądowali Marsjanie
W swej marsjańskiej rakiecie.
Był tam Marsjanin tatko
Razem z Marsjanką matką,
A trzecie było dziecię.
Powystawiali czułki
I słuchają, jak pszczółki
Wśród kwiatków huczą,
Na konika polnego
Patrzą i się wszystkiego
Na pamięć uczą.
Przykicała ropuszka,
Zając wystawił uszka,
Sikorka jajka niesie,
Przyszedł Ziutek z Marychną:
To sapną, to przycichną,
Zwyczajnie – jak to w lesie…
Lis się przemknął,
Chrust trzasnął,
Ziutek ziewnął i zasnął,
Brzmią sobie chrząszcze,
Słoneczko grzeje mile,
Maryś weszła na chwilę
W splątane gąszcze…
Marsjanin w swym pojeździe
Ku macierzystej gwieździe,
Czy tam planecie, nadał
Długą relację radiową,
Gdzie wszystko szczegółowo
Opisał to co zbadał;
O tych kwiatkach, jagódkach,
Coś tam na temat Ziutka
I jeszcze inne detale,
A skończył takim zdaniem:
– Niestety drodzy Marsjanie,
Tu rozumnych istot nie ma wcale!
Bo skąd miał wiedzieć ów przybysz,
Nie oblatany na Ziemi,
Że Marysia to urzędniczka,
A Ziutek – inżynier chemik…
powrót

Relacja o Grunwaldzkiej Bitwie

w stylu naiwnego realizmu

A gdy Krzyżak wiódł swe hufce przez warmińskie błota,
To się modlił o zwycięstwo do swego Hergota.
A gdy wiódł Jagiełło wojsko po mazurskich drogach,
To znów prosił o wiktorię swego Pana Boga.
|Każden swemu obiecywał ofiary i łupy,
I po obu stronach modły wznosili biskupy.
Wypił Hergot na śniadanie wasser – zupę z koprem
I obiecał byt Krzyżakom: – Dobra, ja was poprę!
|Zagryzł Pan Bóg schaboszczaka, popił miodu krużą
I obiecał był Polakom swoją pomoc dużą.
Już się łamią zbrojne szyki jak w lesie konary,
A zaś Hergot z Panem Bogiem wzięli się za bary.
|Już też zacny święty Wojciech w Adalberta strzela,
Lewym hakiem święty Michał leje Michaela,
Święty Piotr zaś przeciwnika ułapił za sweter,
I bez swetra przed nim uciekł ichni święty Peter.
|Wsiadł z pięściami święty Jasiek na świętego Hansa,
Myśli Hergot: – Tam do diabła, ucieka nam szansa!
Myśli Hergot: – Skąd te cięgi! Co się dzieje u nas?
Aż tu widzi, że go leją Allach i Perkunas!
|Aż tu widzi, że Jagiełło dobrał do swej sitwy
Całą kupę Tatarzynów, całą chmarę Litwy!
Uciekł Hergot, zasię Pan Bóg umył ręce w misie,
I zakrzyknął: – Więcej tutaj nie pokazuj mi się!!!
|Rzekł Jagiełło: – Dzięki, Panie, że im dałeś baty!
– Dobra, dobra! – krzyknął Pan Bóg – Mówmy sobie na „ty”!
Potem wszyscy smaczny bigos zjedli na obiadek:
Pan Bóg, Allach i Perkunas, i Jagiełło Władek.
powrót

Relaksik

Jeden pan to brał urlop w marcu,
Nie wyjeżdżał w Tatry ani w Sudety,
Tylko chodził po miejskim parku
I zaczepiał słownie kobiety.
Przy czym „starty” i „ekstramocne”
Co śmierdziały paskudnie kurzył,
A gdy przyszły godziny nocne,
To powiadał: – Alem sobie użył!
Na kolację zjadał kotleta,
Z czego grubiał w sposób bezwzględny
I do łóżka właził w skarpetach,
Zapomniawszy przy tym umyć zęby.
Znowu palił, popiół w buty narciarskie
Postawione przy łóżku sypał,
Czytał szmirowatą powieść Czarskiej,
Gasił światło i mocno zasypiał.
A mówiono, że czasem gdy zgasił
I udawał że zapadł w sen twardy,
Jedna pani podejrzanej maści
Się wkradała do jego mansardy…
A nazajutrz rano urlopowicz
Szedł do kiosku żeby kupić salceson
I nie kłaniał się sąsiadowi
I się za nim wlokły sznurki od kaleson,
I miał strasznie wymięte spodnie
Na kolanach wydęte jak żagle,
I mijały tak te dwa tygodnie,
I ten urlop się kończył nagle.,.
I w marcowy poranek mglisty
Po solidnym i mieszczańskim śniadaniu
Ten osobnik wygolony i czysty
Szedł do pracy w schludnym ubraniu,
I się kłaniał wszystkim kapeluszem
I na babki uwagi nie zwracał,
I nie słyszał nikt jak szeptał w duszy:
– Byle dotrwać do przyszłego marca!
powrót

Remake

Na kamiennym placu
Wiatr historii śwista,
Wyleciał z Pałacu
Były komunista.
Spojrzał na rozstaju
W cztery strony świata
I krzyknął:
– To ja już
Socjaldemokrata!
Wokół ruch się czyni
Od licznych postaci,
To wchodzą inni
Socjaldemokraci.
W radosnych gromadkach
Ciągną przez Mazowsze.
Już nie wierzą w Marksa!
(w braci Marks i owszem…)
I żyć będzie zdrowiej,
I humor dopisze,
I nikt mi nie powie
– Wicie towarzysze…
Socjaldemokracja
Korony I Litwy!
Udała się akcja
Schwycenia za brzytwy,
Już na brzegu wreszcie,
Już lepsza kondycja!
.. przeszedł się po mieście
Państwowy Policjant,
Mundur granatowy.
Orzełek w koronie –
Policjant Państwowy
Ku naszej obronie!
Obrzucił spojrzeniem
Ojczyznę spokojną
I rzekł z rozrzewnieniem:
– Całkiem jak przed wojną!
Jest Prezydent, Nuncjusz,
Są żydzi kochani,
Podobno też już-już
Mają być ułani!
Jeszcze żeby wyszło
Z polsko-czeską Unią
I żeby na przyszłość
Granica z Rumunią..?
Jakoż rzeczywiście
Zrobiło się ślicznie,
Bo i uroczyście
I patryjotycznie –
Przedmurze w nagłówku
Rauty, aukcje, pląsy..
.. i znów w Sulejówku
Ktoś podkręca wąsy…
powrót

Remanent I

Hej remanent remanent,
Panny wysztyftowane,
A kasjerka
U fryzjerki
Każe sobie zrobić
Z tyłu koczek,
Z przodu loczek,
Żeby tę komisję dobić,
Oczarować
I zblatować
I wogóle usposobić
Przychylnie gości,
W razie gdyby
Wykryli
Jakie-takie
Lub owakie
Niedokładności.
Magnifika
Kierownika
Mu goździka
W klapę wtyka
I mu każe wziąć garnitur
Stary
Cały w plamy od konfitur
I po molach w szpary,
Bo jakby wziął nowy
(chociaż mu w nim ładnie)
To by mogło przyjść do głowy
Komisji remanentowej
Że kierownik kradnie…
A ona,
Znaczy ta żona,
Wtedy trupem padnie.
Kierownik po sklepie lata:
– Słuchaj Hanka!
Lepsza mała superata
Od dużego manka
Magazynier – stoik
Sprawdza każdy słoik,
Ile słoi
W rzędzie stoi,
I czy leży
Gdzie należy
Każda jedna paczka…
Wtem róg zadął,
Wleciał goniec:
– Jadą, jadą!
– To już koniec!
Wrzasnęła sprzątaczka
I jak sprzątała
W sieniach,
Tak zemdlała
Z wrażenia.
Oto już straszliwa
Jedzie komisyja,
Limuzyna siwa
Raźno się uwija,
Jedzie jedzie komisarz
Cały w złocie jak cysarz,
Jadą jadą hajduki
W blasku getrów i swetrów,
każdy ma po dwie sztuki
Arytmometrów,
Jedzie protokólantka
Jak filmowa amantka,
A na końcu groźny
I wąsaty woźny
Jak wielki oboźny,
U – ha!
– W dwuszeregu zbiórka!
Znieruchomiał szereg,
Odśpiewał mazurka
I wciągnął banderę.
Komisarz kroczy,
Noga za nogą,
Patrzy im w oczy,
Wzrok w dusze wraża:
– Czołem, załogo!
– Ku chwale tela sarza!!!
Pokraśniał
Na odzew taki,
Się zaśmiał:
– Ech wy, kozaki!
I przy okrzykach
„Hip hip hura”
Do kierownika
Wkroczył biura
W całej asyście
I w całym sprzęcie
I huknął: – Czyście
Coś wiedzieliście
O remanencie?
A gdy tak huknął –
Kierownik z szacunku
Dwukrotnie puknął,
Zawył: – Ratunku!
A następnie
Łzami siknie,
Jak nie klęknie,
jak nie jęknie,
jak nie ryknie
Niczym kocur
W seradeli:
– Przebacz wodzu,
My wiedzieli!
A dobry szef
Przygładził brew,
Rzęsami skinął,
Uścisnął dłoń mu,
Pogładził skroń mu
I rzekł
ów zacny człowiek:
– Tak być powinno!
Albowiem pamiętajcie
I dzieciom powtarzajcie
Codzień i przy święcie:
Zły to handlowiec
I okaz ciury
Co się nie dowie
O remanencie
Z góry, Howgh!
Tu się ucałowali
po pleckach poklepali,
Zapalili carmena
powrót

Remanent II

Hej remanent remanent,
Panny wysztyftowane,
A kasjerka
U fryzjerki
Każe sobie zrobić
Z tyłu koczek,
Z przodu loczek,
Żeby tę komisję dobić,
Oczarować
I zblatować
I wogóle usposobić
Przychylnie gości,
W razie gdyby
Wykryli
Jakie-takie
Lub owakie
Niedokładności.
Magnifika
Kierownika
Mu goździka
W klapę wtyka
I mu każe wziąć garnitur
Stary
Cały w plamy od konfitur
I po molach w szpary,
Bo jakby wziął nowy
(chociaż mu w nim ładnie)
To by mogło przyjść do głowy
Komisji remanentowej
Że kierownik kradnie…
A ona,
Znaczy ta żona,
Wtedy trupem padnie.
Kierownik po sklepie lata:
– Słuchaj Hanka!
Lepsza mała superata
Od dużego manka
Magazynier – stoik
Sprawdza każdy słoik,
Ile słoi
W rzędzie stoi,
I czy leży
Gdzie należy
Każda jedna paczka…
Wtem róg zadął,
Wleciał goniec:
– Jadą, jadą!
– To już koniec!
Wrzasnęła sprzątaczka
I jak sprzątała
W sieniach,
Tak zemdlała
Z wrażenia.
Oto już straszliwa
Jedzie komisyja,
Limuzyna siwa
Raźno się uwija,
Jedzie jedzie komisarz
Cały w złocie jak cysarz,
Jadą jadą hajduki
W blasku getrów i swetrów,
każdy ma po dwie sztuki
Arytmometrów,
Jedzie protokólantka
Jak filmowa amantka,
A na końcu groźny
I wąsaty woźny
Jak wielki oboźny,
U – ha!
– W dwuszeregu zbiórka!
Znieruchomiał szereg,
Odśpiewał mazurka
I wciągnął banderę.
Komisarz kroczy,
Noga za nogą,
Patrzy im w oczy,
Wzrok w dusze wraża:
– Czołem, załogo!
– Ku chwale tela sarza!!!
Pokraśniał
Na odzew taki,
Się zaśmiał:
– Ech wy, kozaki!
I przy okrzykach
Hip hip hura,
Do kierownika
Wkroczył biura
W całej asyście
W całym swym sprzęcie
I spytał: Czyście
Coś wiedzieliście
O remanencie?
Kierownik zadrżał
Jak liść topoli:
– Pan nas obraża,
A to boli…
A dobry szef
Czując, że brew
Łza jemu zrasza,
Uścisnął dłoń mu,
Pogładził skroń mu,
I rzekł
Ów zacny człek:
– Przepraszam!
…a wówczas w głębi piekieł, ohydne szatany
Z niewymowną uciechą puściły się w tany…
powrót

Repetycja

Dawno temu majster w cechu
Mawiał do chłopięcia:
Masz tu pyszne ciastko Lechu
Tylko nie rób spięcia!
Ale chłopię, jak to chłopię,
Lekceważy ciastko
I – choć prąd okropnie kopie –
Wtyka paluch w gniazdko.
Jak nie walnie, jak nie buchnie,
Dymi się w pokoju,
Wysadziło sracz i kuchnię,
narobiło gnoju.
Skoczył Lechu z błyskiem w oku,
Lata z młotkiem, z klajstrem,
Ponaprawiał wszystko wokół,
Sam jest teraz majstrem,
Ma już ucznia, i czasami
Mawia do chłopięcia:
– Masz tu placek ze śliwkami,
Tylko nie rób spięcia!
Ale chłopię, jak to chłopię… itd.
powrót

Rewanż

Oto romantyzm, poezja czysta,
Fakt godny pieśni, wierszy, pomników:
Pobrał się Gucio, biedny artysta,
Z córką wytwórcy bubli z plastiku.
Gucio na studiach przymierał głodem.
Z buta mu nóżka sterczała bosa,
Prywaciarz zaś miał willę z ogrodem,
Fiata, żaglówkę i psa – cwajnosa.
Gucio swą wiedzę rozszerzał stale,
W nocy o nowych prądach rozmawiał,
Prywaciarz robił z plastiku lale
Takie paskudne, że tylko pawia…
Więc po bogatym i hucznym ślubie
Gucio odwetu poczuł chęć zgubną,
za wieszczem mruknął dwakroć: – To lubię!
Poczem urządził im noc poślubną!
Im – to znaczyło całej rodzinie,
Wszystkim zapewnił przeżycia miłe!
Najpierw nogami grał na pianinie,
Potem teściową uszczypnął w tyłek,
Stryjowi przylał po plecach kotkiem
Rasy syjamskiej, podlał cyprysy,
Poczem po domu jął latać z młotkiem
Pytając grzecznie gdzie są serwisy?
Znalazł je wreszcie. Trwało to kwadrans,
(bo Rosenthale łatwo się tłuką!)
Następnie oblał ketchupem szwagra
A babcię nazwał starą Łazuką…
Mnóstwo atrakcji wymyślił jeszcze,
Używał noża, pałki, powroza,
Wreszcie swą żonę, niewinne dziewczę
Zmusił do takich rzeczy, że zgroza…
W dodatku wszystkich tak upił przytem
Że straszne było to widowisko!
Aż późną nocą, czy bladym świtem
Sam padł na brudne pobojowisko.
Wtedy prywaciarz – spytał autora
Co ten wiersz właśnie pisał w kąciku:
– Przepraszam, jaki w tym wierszu jest morał?
Czy to satyra na rzemieślników?
Autor zaś spojrzał na niego miło,
Odbiło mu się ciut po portwajnie,
I rzekł życzliwie: – Wont, świńskie ryło!
Morału nie ma! Ale jest fajnie!
powrót

Rezultat

Zdarzyło się Dreptakowi to co się innym zdarza:
Poczuł się dziwnie słabo, więc poszedł do lekarza.
Lekarz go grzecznie przyjął, spytał się jakie ma bóle,
Zajrzał mu w oczy, w uszy, i mówi: – Zdejm pan koszulę!
Dreptak się strasznie zawstydził, krew mu zalała jagody,
Bo była tam sekretarka wręcz nieprzeciętnej urody…
Ale co robić… ściągnął…, stoi półnagi bidaka,
A lekarz powiedział: – Panie, pan jesteś okaz zdechlaka!
Taż panu się wszystko – powiada – jak galareta trzęsie!
I przytaknął na dowód palcem w najbliższy z brzegu mięsień,
A mięsień na chudej rączce zadrżał i jęknął jak guma,
A jego właściciel ze wstydu o mało na miejscu nie umarł.
Więc lekarz zaczął go rugać, pouczać i sztorcować,
– Pan się – powiada – panie, musisz gimnastykować!
Pan musisz robić przysiady, pan musisz dźwidać ciężary,
Nasz pacjent coś pisnął, zapłacił i pędem wyleciał z biura
A za jakiś czas do doktora przyszła potężna figura!
Wszędzie tysiące muskułów jak spore bochny chleba!
– Nazwisko? – zapytał doktor, a postać odrzekła: – Dreptak
– Co, Dreptak? – zakrzyknął doktor i wzruszył się, choć był cynik
I szepnął ze łzami w oczach: – No patrz pan, co za wynik!
Od dziś się w świecie lekarskim nareszcie na serio liczę!
Z takiego zdechlaka Dreptaka zrobił się Dreptak byczek!
Zdejmuj no pan koszulę! Lecz postać odrzekła z chichotem:
– Koszulę panie doktorze to może… ten tego… potem…
A wogóle to ja nie jestem Dreptak, lecz Dreptakowa…
– Co??? Żona tamtego Dreptaka???
– Żona? Skąd znowu? Wdowa!
powrót

Rezun i rezus

Trochę pieszo, trochę autobusem
Podróżują rezun z rezusem.
Rezun kiedyś urządzał rzezie,
A dziś siwe nitki ma w plerezie.
Rezus kiedyś miał własne stado,
A dziś tylko uśmiecha się blado.
Czasem siądą u przydrożnej sosny,
Wzrok ich smutny, a widok żałosny.
Wspomni rezun rodzinne porohy
I łzy zaraz mu lecą jak grochy.
Duma rezus o kongijskich wierchach,
Aż mu żywiej krąży we krwi czynnik Rh..
Myśli rezun, że już nie ten sezon,
I opuszcza rezuna rezon.
Kombinuje osowiały rezus,
Że już nie jest wśród rezusów krezus…
Noc nadchodzi… limfatyczna łuna
Zimnym światłem oblewa rezuna.
W nieprzytulnym cieniu kaktusa
Mętnym blaskiem lśnią oczy rezusa.
Szepcze wietrzyk, poruszając petunie:
– Nie rezonuj, rezerwisto-rezunie,
Nie dla ciebie śniadanka u Loursa,
Nie dla twego rezusa resursa!
Dobry Boże, przyślij jakieś auto,
Niech zabierze kozaka z tą małpą,
Wszyscy wiemy, jakie mają plusy
I rezuny stare, i rezusy.
Niech nie siedzą przy polnej drodze
Zasłużeni i zmęczeni srodze,
Daj im chatę, szkło i ananas,
A to miejsce nich się zwolni. Dla nas.
powrót

Robert

I znowu strzał morderczy padł,
I świat oniemiał znowu –
Za starszym – odszedł młodszy brat
Na Pola Wiecznych Łowów.
Przedłuża się koszmarny cykl,
Wyrasta grób za grobem –
Prezydent, Martin Luther King
I uśmiechnięty Robert.
Dziś znów słyszymy znany ton:
– Odszedłeś przyjacielu…
Jastrzębi, wyostrzony szpon
Nie chybia nigdy celu.
Mordercę pewnie wrzód lub rak
W najbliższym czasie zgubi,
Albo go ktoś zastrzeli, tak
Jak Lee Oswalda – Ruby.
Z Kennedych został jeszcze Ed,
Więc – zanim życie straci –
Być może będzie dalej szedł
Tropami starszych braci.
Bo taje śnieg i spada liść
I rzeki czasu płyną,
A dobrzy ludzie muszą iść
I muszą w marszu ginąć
Aż braknie luf i braknie kul
Na wszystkich lądach świata,
A cały żal i cały ból
Porazi rękę kata.
O Ameryko, pragnął bym
Wierzyć twym ideałom,
Ale nie opadł jeszcze dym
Tragicznych trzech wystrzałów,
A z tego dymu wyrósł mur
Co szczelnie nas oddziela,
Że u nas czasem też trwa spór?
To fakt.
Lecz nikt nie strzela.
powrót

Rodak

Oto jest gość z tak zwanym drygiem,
Epoki kwintesencja czysta:
W każdym bądź razie inteligent,
Choć nie intelektualista.
Ma swe detale pozytywne,
I negatywne ma detale,
Przeważnie szatyn, oko piwne,
Twarz ogolona dość niedbale,
Pracuje w tym czy innym biurze,
Coś pisze, albo kreśli tuszem,
Uwielbia chodzić w garniturze
Co mu się zdaje być kontuszem.
Gdy zaczynają się upały –
Nasz rodak z Bielska lub z Wrocławia
Zmienia półbuty na sandały
Ale garnitur pozostawia!
I kroczy po codziennych drogach
Kmiecy zarazem i szlachecki,
Jak gdyby boso, a w ostrogach,
Ciut cham, ciut Kordian, ciut Kordecki…
Nie wierzy że są Wszyscy Święci,
Najwyżej ze trzy – cztery sztuki,
Cieszą go mierni recenzenci
Psioczący na upadek sztuki,
Ma swoje różne tycie zyski
I swe radości, również tycie,
WIe prawie wszystko o Olbrychskim
A prawie nic o Kohn-Bendit'cie,
Na meczach dopinguje ostro,
Modli się żebyśmy im wlali,
Na wczasach lubi być starostą
Żeby się wszyscy go słuchali.
Z autorów lubi Fleszarową,
Z przysmaków, to najbardziej setę.
Książeczkę ma samochodową,
A jak na razie ma MZ-etę.
W sumie nie mały i nie duży,
Gdzieś tak – powiedzmy – na parterze,
Lecz gdy się czymś porządnie wkurzy
Wtedy wyłazi zeń szwoleżer.
Robi się dzielny, patetyczny
Lecz patos w dobrym to rodzaju!
I taki fajny jest i śliczyny
Że staje się ozdobą kraju,
Herosem, bohaterem wojny,
Autorem pozytywnych przemian!
…ale przeważnie jest spokojny.
A wtedy jest nie do zniesienia…
powrót

Romans z ćwierćinteligentką

Ponoć dwa razy daje ten, kto daje prędko,
Myślałem, kręcąc romans z ćwierćinteligentką.
Już po krótkich staraniach, jak rybak na wędkę
Złapałem upatrzoną ćwierćinteligentkę.
|Była młoda i ładna, pokochałem więc ją,
Nie zrażając się wcale ćwierćinteligencją.
Niestety, moja radość skończyła się wartko
Gdy ćwierćinteligentka upiła się ćwiartką.
|Przedtem tylko się śmiała lub milczała skrzętnie,
A teraz dawaj gadać ćwierćinteligentnie.
Przez jakieś pół godziny truła jak najęta
Na temat swego męża półinteligenta.
|Że dowcipny, bo wlazłszy onegdaj na szafę
Spadł na pysk…
– Ha! – mruknąłem – cóż za auto da fe!
Ta ćwierćinteligentka naparła się gwałtem
Wołając: – Da pfe auto! Ja ciem jechać autem!
|I dalej warczeć, trąbić głośniej od Bentleya.
– Ach – szepnąłem – urocza onomatopeja!
Zaś ćwierćinteligentka fryzurą tlenioną
Potrząsnąwszy, spytała: – To peja ma ono???
|Przy tym tak uroczego zrobiła zezika,
Że krzyknąłem ze śmiechem: – Oto vis comica!
– Owszem – inteligentki ćwiartka, z dumą w głosie
Odparła – Wim komika z cyrku numer osiem!
|– Jeździ po świecie, ale czasem tu zaglunda…
– Ha – westchnąłem – rzecz zwykła, terra est rotunda…
Jej ćwierćinteligencja stopniała do zera,
Bo beknęła bezmyślnie: – Co, powiadasz, tera???
|– Tera? Tera rotunda! – wrzasnąłem z rozpaczą,
I zdjąwszy płaszcz – rotundę – dusić żem ją zaczął,
Krzycząc przy tym „Apage, giń, bo cię nie znoszę!”
A ta, słysząc „Apage”, pyta: – A co, proszę?
|Wtedy od niej uciekłem, i do jednej Zofii
Przystałem, co doktorat robi z filozofii,
A mądra!… choć brzydotą wyróżnia się w tłumie…
…inna rzecz, że tu znowu ja jej nie rozumiem
|I czuję kiełkującą we mnie myśl obłędną
Że ćwierćinteligencja jest miarą dość względną!
powrót

Roślinka

Ach, ileż huku, stuku,
Oraz sensacja jaka!
Coś wyrosło w ogródku
Bazylego Dreptaka!
Poprzednio nic nie rosło
Oprócz pewnej jaszczurki,
Paru pokrzyw i ostów
Oraz Dreptaka córki,
Co rosła jak zwariowana
(jak ta młodzież dzisiejsza)
I miała o, takie kolana,
A takie o te, zresztą mniejsza…
Aż tu nagle w sobotę
Coś wyrosło pod płotem,
Ni to pies, ni to koza,
Ni krokodyl, ni brzoza,
Listeczki rozwija,
Pączki wypuściło,
O Jezu, Maryja,
Po co nam to było?
Przyszedł jeden naukowiec:
– To jest coś w rodzaju owiec,
Tyle, że z korzeniem!
Przyszedł ksiądz Chudzielak,
Niedługo zabawił,
Zainkasował śmierdziela
I to coś pobłogosławił.
Przyleciał z ulicy
Komendant dzielnicy,
Sprawdzić czy to nie są
Obcy najemnicy,
Personalny głosem rzewnym
Spytał się Dreptaka mile:
– Nie macie wy, Dreptak, krewnych,
Dajmy na to w Chile?
Przyjechała świekra
Dupersztym Euforia
I z miejsca orzekła:
– To wszystko przez Ormian!
Przywieźli w trzy pary taczek
Mózg elektronowy,
Gdy przypatrzył się biedaczek,
Dostał bólu głowy,
Łyknął pięć proszków,
Pogryzł się z psem,
Pomyślał troszku
I wrzasnął: – Wiem!
To nie żadna kasza,
Ani nie abstrakcja,
Tylko to jest nasza
Ciasna, ale własna
Mała stabilizacja!
Juhu!
Tu Dreptak z wyrazem smutku
Ozwał się żałośnie:
– Co za gleba w tym ogródku!
Człowiek sieje, a bez skutku,
Wciąż nie to mu rośnie…
powrót

Rozczarowanie

Krupa się krupi, tułacz się tuli,
Coś pohukuje hen w gaju,
Dreptak jak głupi w białej koszuli
Stoi przed wejściem do raju.
Tylko co właśnie mu się umarło,
Gdy w główkę kopnął go konik,
Teraz bielutkie ma prześcieradło,
A nad łysinką – neonik.
Jeszcze mu w zębach dymi się fajka,
Co fajczył ją, kiedy kipnął,
Ale już w ręku tkwi bałałajka,
Ale już w oczach błękitno…
Stoi ten Dreptak grzecznie, jak trzeba,
I myśl mu w głowie się przędzie:
– No, tera zara pójdę do nieba,
A w niebie to ale będzie!
Tu wciągnął brzuszek, zagiął paluszek
I puku-puku do furtki,
A tam wyskoczył jakiś staruszek
W samych galotkach, bez kurtki,
I wnet wygłosił doń krótką mowę,
I rozwiał jego nadzieje:
– Taż nie wiesz, że życie pozagrobowe
W ogóle wszak nie istnieje!
Nieraz mówiono ci na szkoleniu,
Żebyś był światły i świadom,
Aleś ty pewnie nie słuchał, leniu,
Alboś nie wierzył wykładom!
Nie stercz jak kołek, zjeżdżaj i kwita
I przestań mi robić zator!
– A pan kto taki? – Dreptak zapytał,
Dziadek zaś rzekł: – Informator!
powrót

Rozmowa intelektualna

Ty nie mów do mnie darling, honey,
Ty nie porównuj mnie z ruczajem,
Ty mnie fasolki zrób duszonej,
Niechże się raz do syta najem!
Drugiego dna ty mi na silę
Nie wmawiaj, bo dostaję kolki.
Już tyle razy cię prosiłem,
Ty mnie duszonej zrób fasolki.
Tak, kocham Kafkę i Rilkego,
I owszem, Joyce'a też doceniam,
Ale ty powiedz mi, dlaczego
Się nie zabierasz do pichcenia?
Owszem, Karpowicz się zazębia
Z Goethem, Bizetem i Petrarką,
Ale już przestań mnie pogłębiać,
Ożeż ty jakaś pogłębiarko!
Że co? Wyrażam się niejasno?
Nie czytaj mi fragmentów Manna!
Ty mi fasolki zrób na kwaśno,
Czy mam cię błagać na kolanach???
Przestań mi tu wyjeżdżać z Griegiem,
Czniam wszystkie gamy i bemole.
I owszem, jestem inteligent,
Lecz mam apetyt na fasolę!!!
Patrz, ja całuję ciebie w czółko,
Ba, nawet ci całuję ręce,
Mów ty o Griegu z przyjaciółką,
A mnie fasolkę zrób naprędce.
Ja wiem, że w tobie uczuć gamy
Dźwięczą jak w każdej dobrej Polce,
Więc się umówmy: Pogadamy,
Ale dopiero po fasolce!!!
powrót

Rozmowa ze Lwowem

Bądź zdrowy, Lwowie! Chociaż z ostatnimi
Opuszczam mury Twoje prawiekowe
i chociaż biorę garść Twej świętej ziemi
Na życie nowe –
Czuję się zdrajcą, żem w ciężkiej potrzebie
nie zginął raczej, zamiast rzucić Ciebie.
Przebacz mi, Lwowie… W godziny wieczorne,
gdy słucham, z sercem ciążącym jak ołów,
czy może dzwony usłyszę nieszporne
Twoich kościołów –
Modlitwy moje w Twoją lecą stronę –
Grodzie mych ojców. Miasto wymarzone!
W daleką stronę rzuciłeś nas Boże!
Ludzie tu obcy – ich dusze jałowe
nie rozumieją, jak tęsknić może
serce kresowe…
Nie mogą pojąć, że na śląskiej ziemi
Lwów nam się marzy z kościoły swoimi.
Bądź zdrowe, Miasto! Zanim noc nastanie,
z duszą stęsknioną, ale nieugiętą,
chcę Ci ślubować swe wierne oddanie
przysięgą świętą:
iż krwią wywalczę mury Twoje stare
albo w popioły przemienić się szare!
powrót

Rozmowa z księdzem

…a jeśli istnieje niebo
(bo może? Choć raczej wątpię)
I jeśli w dniu mego pogrzebu
Do tego nieba wstąpię
(w co także wątpię raczej),
I przyjdzie mi tam posiedzieć,
To kogoż ja tam zobaczę?
Bo wolałbym z góry wiedzieć,
Czy spotkam na gwiezdnej połaci
Wyłącznie aniołki białe,
Czy którąś ze znanych postaci,
Co ją za życia kochałem?
Czy mi recepcja niebiańska
Pokój przydzieli musem?
Bo ja bym chciał, proszę państwa,
Na przykład z panem Prusem
Lub z panem Gary Cooperem
Czy z Izaakiem Bablem,
A tutaj mnie na kwaterę
Z Kraszewskim wpakują nagle
Albo mój jeden przyjaciel
Do mego pokoju wlizie
I znowu powie: – Wiesz, bracie,
Poznałem o… taaaką cizię!
A ja bym chciał porą wieczorną
Mieć taką cudowną szansę
Pogadać z Marylin Monroe
I z Anatolem Francem,
I może ze swoim tatą,
Bo znałem go bardzo mało…
Hej, dużo dałbym za to,
Żeby tak właśnie się stało,
Ale się tam nie wybiorę,
Bo jakby mnie kto ulokował
Z Rabindranathem Tagore,
Tobym natychmiast zwariował,
Lub z Marią Konopnicką…
Ta myśl sen z powiek mi spędza…
Nie, wolę iść drogą laicką,
Bardzo przepraszam księdza!
powrót

Różnica stylu

Hej, były kiedyś dwa księstwa,
Rządzili w nich dwaj kneziowie,
A obaj słynni z męstwa
I obaj Dreptakowie;
jeden Dreptak bazyli,
A drugi Pitigrilli.
Obaj swe armie mieli
Zbrojne w miecze i włócznie,
I obaj dni swoich imienin
Święcili bardzo hucznie,
Ten Dreptak Pitigrilli
I ten drugi, Bazyli.
Książę Bazyli Dreptak
Na swoje imieniny
W gazetach i prospektach
Opisywał swe czyny,
Żeby wszyscy mówili:
– Fajny jest ten Bazyli!
I kazał swe życiorysy
Wydawać, i podobizny,
A pod nimi podpisy:
– Dreptak to chluba ojczyzny!
I wszyscy mu kadzili:
– Wspaniały kneź ten Bazyli!
Wszystko to była prawda,
Dreptak był fajny gość,
Ale po kilku latkach
Wszyscy go mieli dość,
Ziewali i się skarżyli:
– Ach, nudny kneź ten Bazyli!
Natomiast Dreptak drugi
Choć też stanowił chlubę
I także miał zasługi –
Schował przyłbicę w kubeł
I zamknął się w swej willi
Ten Dreptak Pitigrilli.
Natomiast swoim podwładnym
Kazał dać barszcz z uszkami,
Oraz dziewczętom ładnym
Kazał fikać nogami,
I wszyscy się bawili
Na święty Pitigrilli.
A o sobie – ni słowa,
Tylko juble, zabawy,
Aż się zaczęła mowa:
– Słuchajcie, on jest klawy!
I wszyscy w krzyk uderzyli:
– Brawo nasz Pitigrilli!
A nazajutrz do pracy
Szli, uśmiechnięci mile…
Hej różni są Dreptacy
I różne mają style,
Żebyśmy zdrowi byli,
To może być i Bazyli…
powrót

Rzepakowe lato

…nie piszesz miły, do mnie z miasta,
Pewnie się tam dopuszczasz zdrady,
A tutaj rzepak już zarasta
Naszych wędrówek wspólnych ślady.
I kury obrabiają trzepak,
Gdzieśmy trzepali kapę z łóżka
I wszystko wokół zarósł rzepak,
A w pewnej mierze i peluszka.
Tatko nazwali cię łajdakiem,
I rzekli, że się tobą brzydzą,
I zarósł cały świat rzepakiem,
Tylko gdzieniegdzie kukurydzą.
Przy naszej ulubionej sośnie,
Kędy igraliśmy przed rokiem,
Też ten koszmarny rzepak rośnie
I już mi on wychodzi bokiem.
Tata coś gada o Dreptaku,
Ze niby swaty, że wesele…
Dreptak ma osiem ha rzepaku,
Chyba się wezmę i zastrzelę…
O miły mój, odezwijże się,
Mówiłeś, że napiszesz sicher,
Tu straszno w rzepakowym lesie,
Wilki grasują, wyje wicher.
I jakaś zmora się wylęga,
I jakaś strzyga w gąszczu chodzi,
I rzepak już do gardła sięga,
Bo latoś wyrósł nam nad podziw.
Może mu pomógł tak saletrzak,
Zastosowany zbyt obficie,
Bo nawet sam agronom Pietrzak
Mówił, że wprost niesamowicie…
Może to taki dziwny rodzaj,
Krzyżowy typ miczurinowski,
Albo zbyt mocno o urodzaj
Pomodlił się ksiądz Rosołowski.
…oto już ściemnia się na dworze,
Już noc zasłania okna krepą,
Pamiętasz? Zwykle o tej porze
Tyś mnie nazywał swoją rzepą…
…wczoraj usnęłam wśród alkowy,
Ty śniłeś mi się, mój ideał,
Oraz słodyszek rzepakowy,
Co zeżarł cały nasz areał.
Zbudziłam się, a wokół ino
Ten rzepak, a w rzepaku tato,
I w całej gminie Portofino
Trwa straszne rzepakowe lato…
powrót

Sąd boży

Kto żyw ciągnie na rynek,
Od ciury do wielmoży,
By ujrzeć pojedynek…
Ba! Więcej, bo Sąd Boży!
|Rycerz Zenon Pokraka
Cały w sławie i w bliznach
Eustachego Dreptaka
Na tę walkę był wyzwał.
|Wyzwał go od ostatnich,
Oszustwa mu zarzucił,
A nawet jemu w szatni
Rękawicę w pysk rzucił!
|Dreptak ją w locie schwytał,
Chwilę oczkami mrugał,
Poczem chytrze zapytał:
– No dobrze, a gdzie druga?
|Pokraką aż zachwiało
Kiedy pytanie pojął:
– Drugiej ci się zachciało?
Teraz ty rzuć mi swoją!
|– Niestety – Dreptak odrzekł –
Jestem biednym szlachetką,
Rękawiczek nie noszę,
Mogę rzucić skarpetką.
|Rycerz Pokraka zawył,
Podniósł oczy do nieba
I rzekł w sposób łaskawy:
– Pfuj, dzięki, już nie trzeba!
|Zatrąbiono na wieżach,
Zaczął się bój mocarny:
Pokraka, wzór rycerza,
Prawie Zawisza Czarny,
|I Dreptak, aferzysta,
Co – jak głosi podanie –
Sprzedał raz Turkom trzysta
Sztuk chrześcijańskich panien.
|Uderzyli na siebie,
Jednemu zginąć przyjdzie…
Nawet słońce na niebie
Stanęło, by się przyjrzeć!
|…Wtem z bitewnego pyłu,
Przed oniemiałym tłumem
Wycofał się do tyłu
Nasz Dreptak, żując gumę,
|(wersja II przesłana przez Marka Rogalę)
…Wtem z bitewnego pyłu,
Większego niż na meczu rugby
Wycofał się do tyłu Dreptak
I rzekł – Tak jakby..
|Zaś Pokraka krwią broczy
I życie zeń uchodzi…
Biskup wzniósł w górę oczy:
– Boże, o co tu chodzi?
|Dlaczego rycerz mężny
Podcięty jak pień tui?
Czemu, o Wszechpotężny,
Dałeś wygrać tej szui?
|Tu zabrzmiały fanfary
I głos straszliwy rzecze:
– Wyłącznie dlatego, mój stary,
Że lepiej machał mieczem!
powrót

Scena dworska

Na zamkowej posadzce, zdobnej w pawimenty,
W pozie zrezygnowanej i nad wyraz smutnej
Lutnista z Siedmiogrodu, imć Berwark Walenty,
Trącił niedbale dłonią struny swojej lutniej.
Nikogo nie ucieszył tym i nie zadziwił,
Zygmunt August na tronie był zaśnięcia bliski,
A jego nowa żona, Barbara Radziwiłł,
Oglądała w lusterku liczne już wypryski.
Błazen Zyzio, co właśnie nastał po Stańczyku,
Opowiadał dowcipy bardzo niskiej klasy,
A w ponurej komnaty najdalszym kąciku
Wredna teściowa Bona łatała arrasy
Jedną ręką, zaś drugą precyzyjnie nader
Italskie słodkie wino mieszała w pucharze,
Wsypawszy tam uprzednio trujący kumader,
Bo chciała zrobić kuku synowej Barbarze.
Dojrzał to wierny pazik, uczuł litość dla niej,
Więc lawirując zręcznie w sennych dworzan tłumie,
Szepnął Barbarze w ucho: – Chcą cię otruć pani!
Zaś Barbara mrugnęła na znak, że rozumie…
Zaś kiedy jej podano kielich pełen jadu,
Wspomniała swoją przeszłość rozpustną, a potem
Przyszłość z drętwotą dworskich balów i obiadów,
I wychyliła napój z wytwornym bulgotem,
I spadła na posadzkę wśród szlochania ludu,
A król przygadał Bonie: – Fe, nieładnie, matko!
Ot, jakie rzeczy ludzie wyczyniają z nudów,
A my się wciąż dziwimy naszym nastolatkom…
powrót

Sen o firmie

Hej, chciałbym zostać farmerem,
Mieć dwie dorodne córki,
Na pocztę jeździć rowerem
I nosić kapelusz z piórkiem,
I wieprza bić raz do roku
I trzymać w klatce kanarka,
I dyskutować o zmroku
Z sąsiadem, oparty o parkan,
Że z grochem jest nienajlepiej,
że gryka latoś wysoka,
Że proszę przyjrzeć się rzepie
Cóż to za piękny okaz,
Że jutro będzie targ bydła,
Więc może coś się zakupi,
Że żona smaży powidła,
I że aptekarz jest głupi,
I chciałbym czytać romanse
W rodzaju Trzech Muszkieterów
Urządzać preferanse
Dla okolicznych farmerów,
Co przywoziliby z sobą
Żony z zapachem kapusty
I byłby także ksiądz proboszcz
Wesoły, rumiany i tłusty
I grało by się w karty
Przy świetle lampy naftowej
I by mówiło się żarty
Proste, głupawe, nie nowe,
A moje córki by stały
W cieplutkim mroku, przy bramie,
I coś poszeptywały
Z rosłymi chłopakami,
I chrabąszcz nadleciałby z mroku,
I pies by warknął na ganku,
I tak by już było co roku,
W kółko i bez ustanku…
A tu się drze telewizor
I dusi papieros „Carmen”
I goście pewnie przylizą…
Hej, farmer ci ja, farmer…
powrót

Sen o Marszałku

Śnił mi się wczoraj Pan Marszałek,
Śnił mi się wczoraj, jako żywo!
Wąsy miał długie, osiwiałe,
I maciejówkę też miał siwą
I jakąś troskę miał na twarzy,
A gdy spytałem go o powód,
Z goryczą w głosie się poskarżył:
– Ot, i czepiają mnie się znowu!
Łgali żem austryjacki agent,
Ze cud nad Wisłą to Francuzi,
Że faszyzm zaprowadzić chciałem,
A teraz wszyscy „Józiu, buzi!”
Toć to komedia, farsa czysta,
Ze naraz do mnie tak przylgnęli!
Wszak ja z profesji terrorysta,
Z wiary przypadkiem ewangelik,
Z potrzeby chwili jam dyktator,
Zaś z charakteru raczej furiat…
Lecz gdzie tam! Nie zważają na to
Rząd, opozycja, MON i Kuria!
Wciąż tylko o mnie „dziadek, dziadek”,
Tfu, późne wnuki, słuchać hadko,
Całujcie wy mnie wszyscy w zadek!
Tu krzyk się podniósł:
– Rozkaz, dziadku!
Wódz się najpierw skonsternował,
Potem uśmiechnął się uprzejmie
I rzekł:
– Ja już to proponował
Endekom w przedwojennym sejmie,
Ale nie chcieli w żaden sposób,
Choć byłoby to ich zaszczytem,
A teraz patrz pan! Tyle osób,
I jacy jednomyślni przytem!
Łatwiej obecnie rządzić krajem,
Lecz nie skorzystam z koniunktury,
Czołem, całujcie się nawzajem!
Tu z hukiem uniósł się do góry,
A późnym wnukom się zwiduje
Parlament, w kółko ustawiony,
Tak, żeby każdy kto całuje,
Był całowany z drugiej strony.
powrót

Sformułowanie

Pisząc raz sprawozdanie w związku z konferencją
W pewnym resorcie, jeden początkujący dziennikarz
Użył zdania: – twarz pana ministra promieniała inteligencją!
I zaniósł to sprawozdanie do swego naczelnika.
|A tamten włożył binokle, w ten tekst się wgryzał i wsysał,
Aż doszedłszy do tego miejsca wzdrygnął się i wyszeptał:
– O rany… pierwszy raz w życiu ktoś to w ten sposób napisał…
Co wyście przez to chcieli powiedzieć, kolego Dreptak?
|Tu Dreptak z kolei się żachnął i speszył niewymowne.
A czując na sobie wzrok szefa czujny i jakby ponury
Wyjąkał: – Ja panie szefie nic nie chciałem… ja tak, dosłownie
Szef odrzekł: – No no… zobaczymy… i jął czytać tekst po raz wtóry.
|Następnie w swym gabinecie się zamknął z sekretarzem redakcji
Debatowali dość długo, a gdy woźny wszedł do pokoju
To zastał ich obu pogrążonych w niepewności oraz w prostracji
Z wyraźnymi objawami nagłego nerwowego rozstroju.
|Jak również z ogromnym katzem, tak zwanym „Katz der Grosse”,
I ledwie ich odratował. A wieczorem w restauracji „Jemioła”
Do sekretarza naczelnik rzekł, racząc się bigosem:
– Zdolna bestia ten Dreptak! A sekretarz odrzekł: – Nasza szkoła…!
powrót

Skromny cyrk

To był cyrk niezwykle skromny i ubogi,
Jakiejś ósmej, a najwyżej siódmej klasy –
Połykaczka ognia miała w iksa nogi,
A dwie girlsy – vice cersa – jak nawiasy,
Trener zwierząt, zawiedziony i ponury,
Z cerą barwy cytrynowej limoniady
Wyprowadzał dwie łysawe, stare kury
I polecał wykonywać im przysiady.
Potem klauni rozgrywali rodzaj stypy
W pupy kopiąc się krzywymi sztybletami,
Konferansjer opowiadał zaś dowcipy
Bardzo modne w czasie bitwy pod Płowcami,
Jeszcze innych tam atrakcji parę było,
Lecz przy każdej jakiś skandal albo blama –
Jak przerżnięto jedną panią w skrzyni piłą,
To pół loży honorowej było w plamach.
Wreszcie małpie przywiązano wentylator
Ale ona zamiast skakać – zdechła z nudów,
I na koniec wyszedł prestidigitator
Co miał numer pod tytułem „Jarmark cudów”.
Dość mizerną prezentował przy tym wprawę
I ze wstydu biedaczysko aż się kulił,
Gdy króliki wyłaziły mu z nogawek
I gdy karty wypadały zza koszuli.
Kiedy krzyknął: Zara zjawi się kanarek!
– Biała myszka wyskoczyła jemu z głowy,
A w moździerzu kiedy zaczął tłuc zegarek,
To właściciel zaraz pobiegł kupić nowy.
Aż nareszcie po ostatni sięgnął atut,
Tak się zebrał jak tonący siły zbiera
I oznajmił głośno miastu oraz światu:
– Tamten facet w pierwszym rzędzie zniknie tera!
Że jednakże nie był ci to okaz asa
(…) Więc ten pan co prawda zniknął, lecz do pasa,
A od pasa ganiał w koło po arenie.
Aż ktoś spytał: – Nie wstyd Wam, że tak knocicie?
Zaś dyrektor na to tonem rzekł rozsądku:
– Wstyd? My jedziemy na planowym deficycie!
– Ach – westchnęli wszyscy z ulgą – To w porządku!
powrót

Słodyszek i chwytacze

Raz w radio nadano wykład kto to był Piast Dantyszek,
Potem puszczano różne tanga, kalipsa i czacze,
A wreszcie rzekł spiker: – Uwaga, ukazał się znowu słodyszek
Rzepakowy, a w pewnych rejonach pojawiły się również chwytacze
Ja tam nie jestem przyrodnik, nie wiem co to larwa, co liszka
Mój belfer od zoologii nieraz nade mną rozpaczał,
Lecz sobie wyobraziłem natychmiast tego słodyszka,
A później w umyśle mym powstał hipotetyczny obraz chwytacza.
Słodyszek jak to słodyszek, ma skromnie spuszczone oczki,
Słodki uśmieszek na wargach, złożone w małdrzyk łapki,
Chodzi stawiając malutkie, lecz za to szybciutkie kroczki,
Kręci malutkim ogonkiem i zerka ukradkiem na babki,
Zaś chwytacz, jak to chwytacz, tu chwyci, tam kogoś walnie,
Metody ma dość krańcowe, zapędy ma światoburcze,
– Tu trzeba – powiada – postawić ten problem pryncypialnie
I stawia. A jak mu nie wyjdzie, to bąka w zdumieniu: – O kurcze…
Słodyszek natomiast lubi szeptać, obmawiać, plotkować,
Słodziutkim głosikiem morały dzieciom do uszek syczy,
Z czego rezultat jest taki, że dzieciom się chce wymiotować
Wskutek nadmiaru zatrutej i strasznie nudnej słodyczy…
Tymczasem chwytacz się chwyta za wszystko co mu podpadnie,
Tu się kaleczy, tam parzy, kroczy, przełazi, upada,
A przy tym automatycznie wydaje okrzyki: – Jak ładnie!
Ach, jak optymistycznie, Śmiać się, śmiać, kuchnia! – powiada
Na chwytacza i na słodyszkka patrząc, rolnicy biedni
Marzą, ażeby tak obu umieścić w jednej jamce,
Może by się skrzyżowały i dały tym pośredni?
Ale nic z tego nie wyjdzie. Niestety. Oba samce.
powrót

Słomiany zapał

Raz na bardzo wytworny raut u księżnej pani
Gdy na stół właśnie wjeżdżał peklowany zając,
Przyszedł rotmistrz wraz z koniem, a obaj pijani,
I stanęli pośrodku, ordynarnie czkając.
Zbledli dostojni goście. Księżnej pani babcia
Padła, jakby dotknęła elektrycznych kabli,
A rotmistrz stał, i tylko macał się po rapciach,
Szukając najwyraźniej swojej wiernej szabli…
Jakoś znalazł i wyjął. Błysnęło straszliwie,
Rotmistrz przez figle zaczął robić w meblach dziurki
Poczem stanął przed księżną i rzekł bełkotliwie:
– Pani mi s-swego czasu odmówiłaś c…córki?
Tu aluzyjnie rąbnął klingą po marmurze,
Ciachnął dwakroć na odlew, wąs stryjowi ostrzygł,
Dziadkowi wepchnął w usta tłuste udko kurze,
A księżna wyjąkała: – Nie ja … to nieboszczyk
Mój mąż był nieprzychylny zamierzeniom pańskim,
Ale ja nie żywiłam niechęci do pana …
I przerwała, albowiem spity koń ułański
Z infantylną ufnością wlazł jej na kolana
I zasnął … Zasię księżna, aczkolwiek w opałach
Poczuła, że jej w oku łza się nagle kręci,
Bo ów siwy, chrapiący w jej objęciach wałach
Przypominał żywo jej męża, świętej pamięci,
Więc załkała, zaś szwagier, dostojny senator,
Wyrzucił z oka monokl jednym drgnięciem powiek
i powiedział: – Znajdziemy jakąś radę na to,
Rotmistrzu, wszak pan jesteś honorowy człowiek,
Schowaj szablę do pochwy! A rotmistrz posapał,
Ale schował, i obaj wdali się w konszachty…
Oto jak zwykle kończył się słomiany zapał,
I jak bezpłodne były poczynania szlachty!!!
powrót

Słowa otuchy

Nie wiem, co państwo powiedzą na to
I czy to państwa także oburza,
Że powiatowy inseminator
Raczej nie stąpa w życiu po różach…
Raczej po kolcach ostrych on stąpa
Lub szkło tłuczone depcze podeszwą,
Życzliwość wokół mniej niźli skąpa,
A śmichy-chichy dosłownie zewsząd.
Spójrzcie, jak idzie biedak ulicą,
Jak niewymownie żałośnie kroczy
Ze swą instrukcją, swą straszną szprycą
I swym kompleksem, który go toczy.
A przecież słuszną on drogą dąży
I zacofania szturmuje szańce,
I jest postępu światłym chorążym,
I jest oświaty jasnym kagańcem…
Cóż z tego, gdy mu ta rola zbrzydła,
Gdy uzyskuje za ogrom trudu
Tylko ponure spojrzenia bydła
I ironiczne uwagi ludu…
Nie zapraszają go już sąsiedzi,
Sam jest na swoim życiowym szlaku,
Ba, nawet w kinie całkiem sam siedzi,
Bo młodzież żeńska woli strażaków.
O, wy samotni w największym tłumie,
Wy, których chandra i troska trzęsie,
Tylko poeta was dziś rozumie,
Bo jest pokrewny wam, w pewnym sensie!
On też foruje sprawy kultury,
Jemu wysiłek też czoło zrasza…
Dalecy bracia! Czoła do góry!
Postęp zwycięży, przyszłość jest wasza!
powrót

Socjolodzy

Socjolodzy się mnożą, socjolodzy się mnożą,
W miastach, siołach, po lasach i drogach,
Gdzie nie wejdziesz, nie spojrzysz,
Bez wątpienia tam dojrzysz
Dorodnego jak byk socjologa.
Siedzą, chodzą stadami,
Sami lub z samicami,
Coraz więcej ich wszędzie się pęta,
A po skwerach, trawnikach,
Kto ugania? Kto fika?
Przyjrzyj no się – to socjolożęta!
Niewesołe to sprawy! Ciągle jakieś obławy
Słychać wrzaski: Laboga! Nie drągiem!
Socjologów gromada cichych ludzi napada,
Kogo złapie – ankietę mu ściągnie!
Socjologia jest wszędzie,
Socjologia w urzędzie,
Przez fabryki przechodzi jak furia,
Socjologia rębaczy,
Tkaczy, rwaczy, spawaczy,
Socjologia w dywizjach i w kurierach…
Jęczą polskie uczelnie
Przeciążone piekielnie,
Ale gdyby nadążyć nie mogli,
To już po siódmej klasie
Wkrótce będzie można się
Wpisać do Technikum Socjologii
Hej, jak Polska szeroka
Idzie piękna epoka,
Całkiem nowe otwiera nam drogi,
Co na ogół się chwali,
Oby tylko socjalizm
Nie przekształcił się w socjologizm…
Rosną socjologowie,
Zwiększa się ich pogłowie,
Sytuacja się ciągle zaostrza,
Może-by hibernacja?
Może sterylizacja?
Może jakiś planowy odstrzał?
Planowy… hm… aliści
Tutaj znowu planiści
Mogliby się rozmnożyć… Jej bogu!!!
Niech mi lepiej ankiety
Ściągają, płaszcz, sztyblety,
Z dwojga złego wolę już socjologów!!!
powrót

Sonety Wrocławskie – Park Szczytnicki (1)

W park wpłynęłem, jak żeglarz w przestwór oceanu
Moja misterna postać niczym łódka brodzi
Spiesząc się na spotkanie Dreptakównej lodzi,
Która mnie oczekuje w zaroślach burzanu.
|Typowy Wrocławianin, zdrowie mam do chrzanu,
Reumatyzm i lumbago po kościach mi chodzi,
Lecz że przy mojej Lodzi sprawnym być się godzi,
Nie szczędzę asprocolu więc, i salwarsanu…
|Stańmy! Ot, budowlane skrzypią gdzieś żurawie,
W Wytwórni Filmów rzęzi cicho Polska Szkoła,
Słyszę kędy się mówca nurza w mowie-trawie,
|Kędy kociak się w krzakach tuli do matoła…
To Lodzia z jakimś typem! Czyżby gwałt na ławie?
Może woła o pomoc? …kurtka… Nikt nie woła…
powrót

Sonety Wrocławskie (4)

Dzień dobry! Nie śmiem budzić, o wdzięczny widoku!
Twój duch na poły w rajskie wzleciał okolice,
Na poły został… Słońce świeci w potylicę,
Igrając pozłociście w przerzedzonym loku.
|Dzień dobry! Promyk błysnął w podpuchniętym oku,
Dzień dobry! Już obraża światłość twe źrenice,
Zaraz przyjdzie pan doktór, zrobimy ci szprycę,
Dzień dobry! Nie wiesz nawet dokądś trafił, ćwoku!
|Wkrótce znikną bez śladu twoje senne wdzięki,
Odezwij się kochanie, niech się wreszcie dowiem
Z łaskawszym wstajesz sercem? Z orzeźwionym zdrowiem?
|Dzień dobry! Pompowanie żołądka – to męki…
Co proszę? „Gdzie ja jestem” pyta mój maleńki?
W izbie wytrzeźwień stary, o, tyle ci powiem!
powrót

Sonety Wrocławskie (5)

Dobranoc! Już dziś więcej nie będziem bawili,
Niech snu anioł modrymi skrzydły cię otoczy,
Za ścianą teścio kaszle a teściowa psioczy,
Bo sąsiedzi śpiewają, pewnie znów się spili.
|Dobranoc! Akustyczny dom nam postawili,
Słychać nawet jak Dreptak na żonę się boczy
Jak niemowlę Cieciorków pierś matczyną smoczy,
I jak Kociutko płodzi kolejnych debili…
|Dobranoc! Obróć jeszcze raz na mnie oczęta…
Jezus Maria… Zez taki, aż chce się wrzasnąć…
Daj mi pierś ucałować… O pardons, to pięta…
|Dobranoc! już uciekłaś i drzwi chcesz zatrzasnąć,
Próżne trudy! Futryna paskudnie wygięta,
Ech, żeby móc stolarza w łeb tym draństwem prasnąć!!!
powrót

Song 1

Żao-Że:
Dobry premier, rządu tata,
Taki gest szeroki ma,
Że dał Chinom aż dwa lata,
Choć mógł dać miesiące dwa.
|Premier:
Postąpiłem nader godnie
Aż się sobie dziwię sam,
Mogłem dać wam dwa tygodnie,
Dałem więcej, co mi tam?
|chórek:
Ach jak dobrze nam się wiedzie,
Tak się wiedzie że ho ho,
Wszak dwa lata to sto niedziel
Oraz sobót wolnych sto!
|Żao-Że:
Premier żyć aktywnie woli
Więc pomimo dobrych rad
Pije, pali i swawoli
jakby miał dwadzieścia lat.
|Premier:
Zgoda, palę, owszem – piję,
Co do tego rację masz,
Lecz dwa lata wszak pożyję
Tak jak cały ustrój nasz!
|chórek:
Dał nam tata aż dwa lata,
Tata drata, lata dwa,
Gdy poprosi go rebiata,
Może jeszcze rok nam da?
|Żao-Że:
Kiedyś orła nam wywinie
Ten wspaniały, zacny pan,
Przygotujmy więc opinię
Do mających nadejść zmian.
|chórek:
Sprokuruje się protokół
Że premiera pożarł smok,
Lub że premier skonał w skoku,
Wykonując Wielki Skok!
|Premier i Żao-Że:
Jedna nas rodziła matka,
Żyjmy więc jak z bratem brat!
|chórek:
Ale tylko przez dwa latka,
Zanim wszystko trafi szlag!
powrót

Song 2

Sen:
Ach, jakież szczęście bez miary,
nareszcie studia rozpocznę!
|Tujowie:
Na dzienne jesteś za stary,
Idź zapisz się na zaoczne!
|Tuj:
Zaraz cię tutaj wycenię
I zanotuję odręcznie:
Pięć punktów za pochodzenie,
Pięć deka mięsa miesięcznie,
Pięcioro dzieci w chacie,
Pięć lat z zawieszeniem dla teścia…
|Sen:
A cóż wy tak podliczacie?
|Tuj:
…to w sumie daje dwadzieścia…
|Tujowie:
Dodajemy, sumujemy co popadnie,
żeby było okrąglutko, żeby ładnie,
Jak się doda co się tam ma i się tu ma,
To wychodzi z tego całkiem niezła suma.
Potem wszystko przez areał się podzieli
I pomnoży się przez stan obywateli,
Tu się doda, tam się ujmie,
Wynik weźmie się podwójnie,
I już się kształtuje śliczna
Nasza średnia statystyczna
Którą Chińczyk ceni, choć jej nie rozumie!
|Tuj:
Kiedy się w skryptach zakopiesz
I wiedzę pochłoniesz czystą,
To i ty też kiedyś chłopie
Zostaniesz ekonomistą.
|Sen:
Ach żebyż już móc studiować,
Żebyż już chodzić do szkoły,
To mógłbym też kombinować
Takie uczone pierdoły!
|Tuj:
Ja ci to jakoś urządzę,
Załatwię ci dwa fakultety,
A teraz dawaj pieniądze!
No dawaj dawaj!
|Sen:
O rety!
|(Tuj zabiera mu pieniądze i podaje je Tujom,
którzy liczą je śpiewając)
|Tujowie:
Dodajemy, sumujemy co nam wpadnie,
żeby było okrąglutko, żeby ładnie,
Jak się doda co się tam ma i się tu ma,
To wychodzi z tego całkiem niezła suma!
Potem wszystko po cichutku się podzieli
I rozdzieli między współobywateli,
Tu się doda, tam się ujmie,
Byle chyłkiem, byle czujnie,
Bo nam świta prawda nowa
Że lud jest to dojna krowa,
Która prosi swą dojarkę: – Nuże, dój mnie!
powrót

Spacerkiem przez Wrocław

To może być tekst piosenki
A może być tylko wierszyk –
Taki poemat maleńki
Dedykowany tym pierwszym.
|Powiecie: – Znamy to, znamy,
Wrocław się jeszcze palił,
A oni tu szli z tobołkami,
A potem na zawsze zostali.
|Pisano to tyle razy,
Że zrobił się schemat i banał,
Ale to jednak jest ważne,
Ale to jednak jest prawda.
|Powiecie: – Starsi faceci,
Każdy ich dzieje już poznał,
O rany Julek – powiecie –
jak długo – powiecie – można?
|A lata nad nami wieją,
I żółkną w archiwach papiery,
I dzieci na skwerze się śmieją
I Staszek dostał M-4.
|Powiecie: – Wiemy to, wiemy,
Był gruz, a teraz ulice,
Cmentarze pielęgnujemy,
I wieńce składamy w rocznice.
|I tyle jest zebrań i nagrań
I orkiestr i werbli łoskotu
I tyle się pisze zadań
Na temat naszego powrotu.
|Powiecie: – Tamten czas minął
Darzymy go czcią i względem,
Trochę jak stare kino,
Trochę jak piękną legendę.
|Spójrzcie na mój maleńki
Poemat o tych pierwszych,
Ot, taki tekst piosenki
A może tylko wierszyk.
|Powiecie: – Nienadzwyczajne…
– Takie to głupie? – powiem –
– Nie, może byłoby fajne,
Gdyby to wzięli Skaldowie…
powrót

Sparring

Raz jeden bokser Rene Pantera,
Co przeciwników jak pluskwy deptał,
Wynajął sobie sparring-partnera,
A tym partnerem był jeden Dreptak.
Właśnie ich widać w trakcie sparringu:
A w kącie się trzęsie Dreptak-nieszczęśnik,
A przed nim stoi dynamit ringu,
Rene Pantera, wśród zwałów mięśni.
Dreptak oczkami od niezabudek
Błękitniejszymi patrzy błagalnie,
A ten Pantera bęc go w podbródek,
Albo go w ucho co chwilę walnie,
Ewentualnie w dołek dosoli,
Lebo-li w nerki atak przypuści,
Albo go prostym przytentegoli
I Dreptakowi krew z nosa puści!
Oj, nieprzyjemnie tak dać się pobić,
Bo to i boli, i jak niezdrowo,
Ale tym niemniej trzeba zarobić
Na Dreptaczęta i Dreptakową.
Więc biedny Dreptak z bólu aż piszczy,
Lecz nie narzeka ani nie sarka,
Tylko mu oko wciąż mocniej błyszczy.
Jedno. Z drugiego została szparka.
Aż kiedy bokser zęba mu wybił,
Zastosowawszy bombę oddolną,
To Dreptak pisnął: – Ty frędzlu rybi!
I kopnął gościa tam gdzie nie wolno.
Straszna zaczęła się tragedyja,
Ogólny Korsuń i Beresteczko,
Bo bokser krzyczał: – O mamma mija!
A potem rzężąc, biegał w kółeczko.
Chwilami kicał, chwilami padał,
Właził na słupy, jak jakieś kicie,
Albo znienacka na ringu siadał,
Lecz wnet się zrywał z obłędnym wyciem…
A Dreptak sobie pił oranżadę,
W duszy roztrząsał zaś myśl upartą:
– Czy warto było tracić posadę?
Bracie Dreptaku! Jej bohu, warto!!!
powrót

Specjaliści

Gdzieś pod polskim niebem mokrym,
Gdzie zakręca szosa,
Spotkał filozof Demokryt
Kapitana Klossa.
Wnet się między nimi szczery
Krótki dialog odbył,
Bo Demokryt był z Abdery,
A z Abwehry Kloss był.
Jął Demokryt bardzo chwalić,
Gdy tak w deszczu kiśli,
Starożytny materializm,
Który sam wymyślił,
Mówił, ze się greckim bogom
Wkrótce skończy władza,
Bo atomistyczny pogląd
W użycie wprowadza.
Na to Kloss się też pochwalił,
Siadłszy wśród jałowców,
Jak w drebiezgi fort rozwalił
Pełen gestapowców,
Jak wysadził trotylówką
Esesmanów bandę
I niemieckim trzem szpiclówkom
Zrobił Rassenschande…
Połazili se po rosie,
Przystanęli w życie:
– Gratuluję, panie Klossie!
– Brawo, Demokrycie!
– Jak się tak to wszystko zbierze,
To duma się budzi,
Że w Abderze i w Abwehrze
Mamy swoich ludzi!
Tu, klepnąwszy się po plecach,
Pa-szli, po wygonie!
…dobrze mieć tęgiego speca
W każdym jednym pionie, hej!
W każdym jednym pionie!
powrót

Spojrzenie z boku

Myślisz że jesteś wspaniały, godny podziwu, szczęśliwy?
Człowieku, naucz się patrzeć na siebie z perspektywy!
Popatrz na swoje wyczyny z dwóch metrów, a choćby z metra,
Przyjrzyj się sobie – nieszczęsny – jak palisz papierosa,
Jak chodzisz, jak wkładasz spodnie lub palec jak wkładasz do nosa,
I myślisz że nikt nie widzi, a wszyscy ze wstrętem się patrzą,
Zastanów się jak przemawiasz czule, pokornie lub władczo,
Jaki w rozmowie z szefem min asortyment masz tani:
Uśmiech idioty gdy chwali, barani smutek gdy gani.
Wyobraź sobie że nie ma śmieszniejszej rzeczy na świecie,
Niż ty sam, gdy się z książką zamykasz w – pardon – toalecie,
Szczególnie kiedy się zmagasz z awangardową powieścią,
Łączącą zawiłość formy z niezrozumiałą treścią.
O, odwróć bracie lornetkę i zwróć krytyczne spojrzenia
Na siebie, kiedy podrywasz jakąś Terenię lub Genię,
Bez szacunku dla własnej łysinki i przepuklinki i zmarszczek,
I wzrok masz jak kot na puszczy, a uszko czerwone jak barszczyk…
A cóż dopiero gdy sukces, gdy twych zabiegów obfitość
Sprawi, że wreszcie ta dama z nudów, czy może przez litość.
Ach, wtedy nie myśl tak trzeźwo i nie wyzwalaj się z transu
I raczej nie patrz na siebie z obiektywnego dystansu,
Bo byś z litością i trwogą zobaczył na oczy swe własne
Jak starszy, poważny człowiek… Ech… tch… przepraszam…
jak trzasnę…
(eksplozja)
powrót

Spotkanie

Po polskiej stronie granicy liczne urwiska ziały
I wichry za bary się wziąwszy wyły w morderczej walce
I książę Staśko Pyzaty dłoń chrobrą poranił o skały
A spadające głazy poobijały mu palce.
|Przeto książęca drużyna klęła dosadnie a brzydko,
Wbijała stalowe haki, stosowała alpejskie liny,
Co psu na budę się zdało, bo i tak rycerz Spytko
Wrzasnąwszy tylko „Ratunku!” wleciał do jakiejś szczeliny.
|A wkrótce po nim ochmistrz Wincenty w siklawę runął,
A pod koniuszym Zenonem kamień się nagle urwał
Oraz wał piargów z łoskotem znienacka się był obsunął,
Zaś Zenon w ostatniej chwili coś krzyknął, bodajże „O kurtka!”
|A Staśko szedł wyżej i wyżej, posuwał się piędź po piędzi,
Aż wreszcie zauważywszy, że jest już pod samą granią
Wczepił skrwawione palce w granit szczytowej krawędzi
I jęcząc z wielkiego wysiłku wlazł na czworakach na nią.
|I oto już był na szczycie i dźwignął rycerską głowę
I spojrzał, by się przekonać czy już przypadkiem tam nie ma
Sprzymierzonego kniazia Pepika z Hradca Kralove,
Z którym się mieli spotkać by omówić dwustronne problema.
|A Pepik był już i owszem, pachnący i wyświeżony
Stał, rozprawiając wytwornie w gronie swych dam i dworaków
Strojny w jedwabną jakę, obcisłe pantalony
I nie miał po srogiej wspinaczce nawet najmniejszych siniaków.
|A na pytanie Staśka odrzekł łagodnie: „My mamy
Bardzo wyhodnou drożiczku, przy której sprzedają pilzner,
A można tamtędy chodit' i jezdit' karetami”
Tu zgrzytnął Staśko i warknął: „Ot, poszli na łatwiznę”
|I zaśmiał się był szyderczo i zerwał wszelkie rozmowy
I dumny, a nieulękły jął złazić swą górską percią.
Atoli już po trzech krokach wpadł w wąwóz granitowy.
Cześć Mu, bo zginął piękną i bohaterską śmiercią!
powrót

Spór o piwo

Narrator:
Kto dzieje miasta uważnie bada
Ten winien wiedzieć, jak miastem
Rządziła Miejska Wrocławska Rada
W burzliwem mieku czternastem.
Na stole, zdobnym esem-floresem
Dwaj się mężowie oparli…
|Prezes:
Ja jestem Miejskiej Rady prezesem,
A tamten drugi to skarbnik…
|Skarbnik:
Prezes ma do mnie jakowąś ansę
Że tak mi grozi toporkiem?
|Prezes:
A mam, bo nasze miejskie finanse
Stoją pod zdechłym Azorkiem!
|Skarbnik:
Oj racja racja, pusto jest w kiesie,
Prezes ma głowę jak Nehru…
Ale najdroższy panie prezesie
To wszystko jest wina kleru!
Jestem z rozpaczy po prostu chory,
Bo – wierz mi pan – jako żywo,
Nasze skąd inąd zacne klasztory
Po nocach furt warzą piwo!
Warzą go warzą jak pszczółki w maju
Gdy się wyroją na łęgi,
Poczem po knajpach hurtem sprzedają
I podłapują nam dzieńgi!
Przy zacofaniu i kulcie mitry
Bezsilny jest Miejski Zarząd…
|Prezes:
Piwo się przecież mierzy na litry,
Więc czemu mówisz że ważą?
|Skarbnik:
O rany, jak to w naszej Ojczyźnie
Nikt się dokładnie nie
Rozeznać w pięknej staropolszczyźnie…
Warzą przez er – zet!
|Prezes:
Rozumiem… Trzeba coś radzić drogi kolego,
Nie można tak iść na pasku…
Który to klasztor?
|Skarbnik:
Ten Wincentego
I tamten drugi, Na Piasku.
|Prezes:
Niech pan skarbniku siądzie w ta pora
I niech powiestkę napisze
Żeby przysłano tutaj przeora
Lub – he he he! – przeoryszę!
|Przeor:
Ja jestem zacny i święty przeor,
Nigdy nie tęsknię za Giną,
Wolę różaniec i confiteor…
|Skarbnik:
Proszę nie rzucać łaciną!
|Prezes:
Czy ociec święty, trudno to dociec
Bo z oćca lepszy jest towar!
|Skarbnik:
Czemuż w klasztorze szanowny ociec
Zrobił gorzelnię?
|Przeor:
Nie… browar…!
|Prezes:
Browar w klasztorze!
|Skarbnik:
O wielkie nieba!
|Przeor:
Ale wszak mędrzec natchniony
Rzekł, że spragnionych napoić trzeba,
A któż z nas nie jest spragniony?
|Prezes:
Słusznie ojczulku, lecz płynnym wiktem
Możemy poić lud sami!
|Przeor:
To ja obłożę was interdyktem…
|Skarbnik:
A my ojczulka kijami!!!
|Narrator:
W mieście zgorszenie, bowiem z przytupem
Oraz z jękami i z wrzaskiem
Leje się Miejska Rada z biskupem
Jak Leszek Drogosz z Walaskiem.
Nikt nie ustąpi, każdy uparty,
Łamią się miecze i lagi,
Aż z nerw wyskoczył król Wacio Czwarty
I przybył swą Skodą z Pragi…
|Prezes:
Przybył ci przybył on pełnym gazem
Zbrojny w pepesze i sztyki!
|Skarbnik:
A z królem Waciem przybyły razem
Różne przyboczne Pepiki!
|Wacio:
Braty se meżdu sobą turbują
A dla nas ubaw po pachy,
Nechaj panowie miasto rabują
A potem prędko do Prahy!!!
|Narrator:
W ten sposób, w ciągu dni kilkunastu
Rozsądny Wacio do spodu
Obrobił nasze kłótliwe miasto,
Wziął łupy w troki, i chodu!!!
Zabrał aneugi, kufry i paczki
I uwiózł je w samochodzie
I zrozumiały wtedy Polaczki
Że mądry Polak po szkodzie…
Więc by tę sprawę załatwić pilną
Zaczęli zaraz rajcowie
Układy kleru z władzą cywilną.
Rozmowy trwają
|Przeor:
Na zdrowie…!
powrót

Sprawa dystansu

To może być tekst piosenki,
A może być tylko wierszyk,
Taki poemat maleńki,
Dedykowany tym pierwszym.
Powiecie: – Znamy to, znamy,
|Wrocław się jeszcze palił,
Gdy oni szli z tobołkami,
A potem na zawsze zostali.
|Pisano to tyle razy,
Że zrobił się schemat i banał,
Ale to jednak jest ważne,
Ale to jednak jest prawda.
|Powiecie: – Starsi faceci,
Każdy ich dzieje już poznał,
O rany Julek – powiecie –
Jak długo – powiecie – można?
|A lata nad nami wieją
I żółkną w archiwach papiery,
I dzieci na skwerze się śmieją,
I Staszek dostał M-4.
Powiecie: – Wiemy to, wiemy,
|Był gruz, a teraz ulice,
Cmentarze pielęgnujemy
I wieńce składamy w rocznice.
|I tyle jest zebrań i nagrań,
I orkiestr, i werbli łoskotu,
I tyle się pisze zadań
Na temat naszego powrotu.
Powiecie: – Tamten czas minął,
|Darzymy go czcią i względem,
Trochę jak stare kino,
Trochę jak piękną legendę.
|Spojrzycie na mój maleńki
Poemat o tych pierwszych,
Ot, taki tekst piosenki,
A może tylko wierszyk.
Powiecie: – Nienadzwyczajne…
|– Takie to głupie? – Powiem:
– Nie, może byłoby fajne,
Gdyby to wzięli Skaldowie…
powrót

Sprawdzian

Jeden naczelny dyrektor wytwórni Kurdemoli
Postanowił swych pracowników poddać psychicznej kontroli
I przeprowadzić z nimi testy i doświadczenia
Czy posiadają zdolność samodzielnego myślenia.
Powstał więc sapiąc ciężko, bo był potężny i gruby,
I nieoczekiwanie wszedł do Wydziału Rachuby
I z głupia frant zagadnął młodszą księgową, Zosię:
– Wie pani, że ostatnio dwa plus cztery jest osiem?
Zosia podniosła oczy na swego sąsiada, rachmistrza:
– Panie Dreptak, pan mówił mi co innego dotychczas…!
– Ja? – krzyknął rachmistrz ze strachem, mrugając na Zosię skrycie –
– Na pewno mnie z kontystą Babilończykiem mylicie!
Toż ja pierwszy twierdziłem w sposób jasny i szczery
Że dwa plus cztery jest osiem, jak dwa a dwa jest cztery!
Na to podskoczył w górę kontysta Babilończyk:
– Pan panie Dreptak myśli, że pan mnie tu wykończy?
Ja panu dyrektorowi powiem, jeśli dyrektor nie wie,
Ten Dreptak twierdził, że cztery plus dwa jest dziewięć!
Dreptak podsunął mu kartkę: – O rany, nie syp mnie chłopie!
Powiedzmy, że to Kociutko – co właśnie jest na urlopie…!!!
Tu popatrzyli na siebie obaj wymownie i krótko
I wykrzyknęli w duecie: – To nie my, to Kociutko!!!
W tej chwili dyrektorowi wpadł nowy pomysł do głowy,
Więc rzucił: – może sprawdzimy w mózgu elektronowym?
A serca w urzędnikach jęknęły: – No to cześć!
Mózg bez wątpienia wykaże, że cztery plus dwa jest sześć!
Ale cóż robić? Drżący i bladzi niesłychanie
Wsadzili mózgowi gdzie trzeba zaszyfrowane zadanie.
Mózg warknął, połknął kartkę, odpowiedź wypluł w mig:
Dyrektor patrzy: Dwa a cztery jest osiem, stoi jak byk!
Dyrektor skoczył do lustra, wywalił jęzor różowy,
Puls zmacał, spocił się silnie: – Ja – mówi – jestem niezdrowy…
Głowa mnie jakoś boli… Serce mi jakoś nawala…
Wrócę mniej więcej za miesiąc… którędy tu do szpitala?
A oni pojęli prawdę, co dotąd im była daleka:
– Myśląca maszyna na prawdę potrafi zastąpić człowieka!
I tak się zaprzyjaźnili z tą swoją kochaną maszynką
Że co dzień ją smarowali świeżutką wazelinką.
powrót

Stabilizacja

…a jak się już ma mieszkanie
I mały ogródek za domem,
I „Przekrój” się zawsze dostanie,
Bo kioskarz to dobry znajomy,
I gdy się kłania sąsiadom,
Pożycza się od nich masło
I w zamian służy się radą,
Jak dobrać kolory zasłon,
I kiedy się jest szanowanym,
I ma się trzy garnitury,
I mleczarz przynosi co rano
Mleko, płacone z góry,
I chodzi się do dentysty,
I w czwartek ogląda się „Kobrę”,
I nosi koszule czyste,
I buty wygodne, i dobre,
I wie się bez apelacji,
Że ciocia na święta przyjedzie,
I gdy się jeździ do pracy
Codziennie z wyjątkiem niedziel,
I wiadomo, co będzie potem,
I jakie lato, i jesion,
To czuje się dziwną ochotę,
Żeby się wziąć i powiesić.
Tylko że, po pierwsze, to jest źle widziane,
a po drugie, hak może wylecieć i porysuje mi ścianę.
powrót

Stanica

Jest gdzieś w stepach stanica, a w stanicy wrót dwoje
Poznaczonych ciosami i bliznami od strzał.
Przyjeżdżają kowboje, wyjeżdżają kowboje,
Rosną jedne tętenty, inne cichną wśród skał.
Za stanicą jest strumień, nad strumieniem rząd jodeł,
Dzikie wino się wspina zakosami na mur.
Tamci skaczą na siodła, ci zsuwają się z siodeł,
Rosną jedne tętenty, inne cichną wśród gór.
Nad drogami wiruje pył i słońce zaciemnia,
I opada bezszumnie na tarninę i głóg.
Dyliżanse przystają i ruszają na przemian,
Rosną jedne tętenty, inne cichną wśród dróg.
To jest smutna stanica, niewyraźna, niczyja,
Miejsce spotkań i dotknięć dziwnych ludzi i spraw.
Jeden broń swą odkłada, drugi broń swą nabija,
Rosną jedne tętenty, inne cichną wśród traw.
Przed tą smutną stanicą już od tylu lat stoję
I na próżno w jej sprawy jakoś włączyć się chcę.
Nadjeżdżają kowboje, przejeżdżają kowboje,
Rosną jedne tętenty, inne cichną we mgle…
powrót

Stanley i Dreptak

Mniej więcej sto lat temu gdzieś nad Tanganiką
Zaginął słynny badacz David Livingstone.
Nikt nie wiedział, czy Buszmen go zadziabał piką,
Czy w lamparcim żołądku żywot skończył on?
Szukano go nieśmiało, to bliżej, to dalej.
Ale nie za daleko, bo tam lwy i trąd…
Dopiero inny badacz. Henry Morton Stanley,
Z bezprzykładną odwagą ruszył w Czarny Ląd.
Szedł dwa lata bez mała. Rąbał się przez gąszcze.
Spalał go żar słoneczny, chłodem ścinał świt,
Nocą mu jadowite w trzcinach brzmiały chrząszcze
(czyli że the cockchafers sounded in the reed).
Padali mu tragarze, topniały zapasy,
Pigmeje mu nocami wyżerali chleb,
Termity budowały kopce w poprzek trasy,
A od much tse-tse czarny był codziennie lep.
Aż wreszcie po męczarniach ciężkich niesłychanie,
Po trudach, których każdy inny miałby dość,
Sir Henry Morton Stanley stanął na polanie,
Na której siedział sobie inny biały gość.
Wokół była Afryka. Wszędzie tylko czarni
I dżungle, zgrzytające milionami paszcz.
Sir Henry Morton Staniey przyklęknął na darni
I tamtemu białemu spojrzał bystro w twarz.
A potem się odezwał… – Wszystkie swe pieniądze
Oddałbym, by usłyszeć to, co wtedy rzekł.
A rzekł ponoć: – Sir David Livingstone, jak sądzę?
– Mam wrażenie, że owszem! – odparł tamten człek.
Natomiast w sto lat potem Dreptak na chodniku
Na swego kumpla z pracy po południu wpadł,
Poklepał go i krzyknął: – Serwus, krasy byku!
A kumpel mu odkrzyknął: – Niuniek! Kopę lat!!!
powrót

Start

Słuchając rad światłego, słynnego trenera
Zawodnik Jaś do startu dzielnie się zabiera.
Przysiadł, wypiął się wdzięcznie, sprężył się jak puma,
Lecz mu niestety wtedy pękła w majtkach guma.
Nowej nie idzie dostać, więc chłopak roztropny
Czym prędzej wciągnął w majtki zgrzebny sznur konopny,
Zawiązał, i znów kucnął, sportowiec mocarny,
Wtem but mu się rozwalił, gdyż butapren marny,
Oczka mu poleciały przez środek koszulki
I starter nie wypalił, bo zabrakło kulki.
Wymieniono pistolet na innego grzmota,
Pierwszy strzał rozdziewiczył miejscowego kota,
Drugi poraził babcię, lecz za trzecim razem
Zawodnicy ruszyli naprzód z dużym gazem,
uszył Dżon i Fernando, i Helmut, i Pepik,
Tylko Jaś został w miejscu, jakby wdepnął w lepik,
Gdyż wszyscy oni mieli swe startowe bloki,
Jaś dołek startowy, i to zbyt głęboki,
Wszyscy huzia na Jasia, że zdechlak, chabeta…
Na szczęście ocaliła biedaka ankieta,
Która udowodniła – systemem Gallupa –
Że zawodnik ambitny, z tym że trener dupa.
powrót

Stereo

Jednym życie mości drogę,
Drudzy mają pecha:
Poszli pograć sobie w nogę,
Nie zabrali Lecha.
|Ktoś tu chyba się wygłupił,
Ktoś czegoś nie dopiął:
Lechu im tę piłę kupił,
A bez niego kopią!
|Łazi Lechu wzdłuż boiska,
Zerka na chłopaków,
Chciałby znów, jak kiedyś – z bliska,
Chciałby znów w ataku…
|Naraz piłka na aut spadła,
Chłopcy mecz przerwali,
Skoczył Lechu , gałę zabrał:
– Nie będzieta grali!
|Stali chłopcy smutni, bladzi,
Lecz nie stali długo:
Leci juz z kanciapy Tadzik,
Niesie piłę drugą!
powrót

Strefy

A kiedy Winicjusz Dreptak kolejny swój utwór ułożył –
Jęknęli chórem w zaświatach orżnięci kompozytorzy
I na niejednym żyjącym koszula zrobiła się mokra,
Bo Dreptak muzyczne kawałki na chama wszystkim był pokradł
Jak królik po grządce kapusty – on po twórczości ich kicał.
Na „A” obrobił Alabiewa, Aleksandrowa i Albeniza,
Na „B” Beniamina Brittena, który aż zadrżał ze strachu,
Jak również Beethovena, Bartoka i pięciu Bachów,
Tudzież Albana Berga, Berlioza i Bizeta
A wreszcie Bacewiczównę, choć wstyd, bo to przecież kobieta.
Na „C” – Cimarosę, Czyża i Czajkowskiego też,
Tylko Chopina opuścił, bo myślał że Chopin przez „Sz”.
Na „D” Donizattiego, Dunajewskiego i Debussy'ego.
Aż trafił na Depcikółkę, a ten w krzyk: – Ty tu czego?
Bo Depcikółko tak samo kompozytorstwem się trudnił,
Ułożył nawet suitę „Członkowie spółdzielni u studni”
Hymn na cześć dyrektora, dwa bardzo ładne twisty
I prześlicznego walczyka „Striptis seminarzysty”.
Jak złapał więc tego Dreptaka, jak nim nie potelepie:
– W naszej twórczości grasujesz jak szczur w spółdzielczym sklepie?
Nas chcesz ograbić z arcydzieł? Nasze kawałki byś grywał?
(tu objął Chaczaturiana, choć tamten się wyrywał)
– Mój stary – rzekł chłodno Dreptak – nie strzęp no paszczy na próżno,
Sam żeś – jak wszyscy wiedzą – kawałek Moniuszki urżnął,
Podobnie źle się obszedłeś z Griegiem, Mascagnim i z Lisztem,
A Verdiemu wyciąłeś pół „requiem” jak jaką ślepą kiszkę!
Więc nie krzycz i nie rozrabiaj, bo i tak nie ma tremy…
Drepcikółko westchnął z rezygnacją: – No klawo… to się dzielemy…
I jęli dzielić dobytek siedząc wygodnie na sofie
I mówiąc – Dla ciebie Szpilman, to dla mnie powiedzmy Prokofiew
I dzielili się jak opłatkiem, bez żadnych nerwowych zrywów…
Dobrze jest w każdej dziedzinie ustalić strefy wpływów!!!
powrót

Strusia tradycja

Tradycja sztuką jest zachowawczą,
Nowinki są jej zazwyczaj obce,
Ale że wszędzie mamy wyjątki
I do tradycji wdziera się postęp.
|Kurzemu jajku nic nie zagrozi,
Na wielkanocnym, białym obrusie.
Lecz tu i ówdzie pokątnie wchodzi
Na nasze stoły też jajo strusie.
|Choć do tradycji się nie zalicza,
To jednak bardzo pewnie się czuje,
Wymalowane, jak każe zwyczaj,
Leży i pilnie nas obserwuje.
|Można je spotkać u biznesmena,
U hurtownika, względnie dilera,
Na szerszy rynek strusia pisanka
Póki co jeszcze się nie wybiera.
|Choć ponoć strusie w naszym klimacie
Czują się lepiej niż w swej Afryce,
Wciąż ich przybywa i tylko patrzeć,
Aż wkroczą w nasza polską tradycję
|Struś w stanie dzikim na naszych polach
Na razie jeszcze nie występuje,
W coraz liczniejszych jednak strusiarniach
Już z powodzeniem się go hoduje.
|I bardzo dobrze. Strusiego jaja nie
Trza się wcale wstydzić. O rety,
wszak mamy z niego dziesięć jajecznic
I dodatkowo cztery omlety.
|W naszej tradycji są ślady Słowian,
Łużyczan, Hunów i Wizygotów.
Struś nam wzbogaca to zacne grono
O czarnych Zulu i Hotentotów.
|Do wielkanocnych polskich symboli
Obok zajączka, co wśród jaj usiadł,
Pod bazią, którą lud zowie palmą,
Można powoli zaliczać strusia.
powrót

Sylwester w Soplicowie

…ucichło Soplicowo po hucznym Sylwestrze,
Już tylko puzon rzęził w pijanej orkiestrze,
Lecz wreszcie czknął i zamilkł, zaś rura wygięta
Spadając ogłuszyła niechcący Rejenta,
Który zrobił dwa kroki, potknął się o Zosię,
Zarył mordą w kociołek i skonał w bigosie.
Obok na gruzach stołu przysiedli dwaj starce,
Mając u kolan pełne miodu dwa półgarce.
Patrząc w kąt, kędy wsparty o kant gdańskiej szafy
Stał Pan Tadeusz strojny w orły i ryngrafy,
Ukazując swój profil nie grecki, nie szwedzki,
Nie rzymski i nie krymski lecz nasz mazowiecki!
Pierwszy ze starców westchnął – Oj tak tak, mój Lechu!
A drugi mu odetchnął – Tak tak, mój Wojciechu!
Tu wsparli wzrok w kielichy, jak w kometę Haley,
Zaś Wojciech rzekł ostrożnie – Tak tak. A co dalej?
W odpowiedzi zaległo grobowe milczenie
Przerwane bulgotaniem w śpiącej Telimenie.
Kapitan Ryków nosem wypuścił bąbelki
I sędziemu pod łóżkiem pękły z jękiem szelki.
Na szczęście, gdy już było całkiem beznadziejnie,
Wszedł Jankiel energicznie, choć też nieco chwiejnie,
Przelazł przez śpiącą szlachtę, stanął u pulpitu
I rzekł zachęcająco – Przywiozłem kredytu!
– Świetnie! – krzyknęli wszyscy – Znów jest brykać za co!
– Pani Podkomorzyna! Chódź tu pani z tacą!
– Silni, zwarci, gotowi! Ruscy won do Pitra!
– Robak, walnij kazanie! Zośka po pół litra!
– Jankiel, graj majufesy, tanga, madrygały!
Gdzieżeś zgubił cymbały, że masz tylko pały?
– Żadne „tylko” – sprostował ów miły gagatek –
Grunt mieć pały! Cymbałów ci u nas dostatek!
powrót

System

Niejaki Horacy Dreptak miał taką wpadkę niestety
Że kiedyś go przyłapano na podglądaniu kobiety
Przez dziurkę od klucza w hotelu, jak wypięty w ohydny sposób
Zaglądał przez tę dziurkę w obecności dość wielu osób
Co chodziły po korytarzu, aż osobnik jeden, zły okropnie
Jak nie zajdzie Dreptaka od tyłu, jak go w pupkę z woleja nie kopnie!
A że miał nogę masywną, jak z jakiejś mocarnej stali,
Więc tego Dreptaka z godzinę od tych drzwi odklejali,
A kiedy go odkleili, zapłakał Dreptak-ladaco
I zamiast wyrazić skruchę, patetycznie krzyknął: – I za co?
– Jak to za co? – wszyscy nań wsiedli – Jeszcze pytasz paskudny
natręcie,
Coś podglądał uczciwą kobietę w jej prywatnym apartamencie?
– Chwileczkę – zastrzegł się Dreptak – Jeżeli mamy być szczerzy,
Uczciwością to ona nie grzeszy, apartament zaś do mnie należy!
Sprawdzają – i rzeczywiście! Hotelowa doba opłacona
Przez Dreptaka, a ta cała pani jest to jego legalna żona,
Niejaka Pelagia Dreptak w wieku lat pięćdziesięciu sześciu,
Obwiniona kiedyś o ekscesy seksualne na własnym teściu,
I zaśmiecanie dzielnicy…
W ogóle jakaś taka…
Więc wszyscy dalej przepraszać niewinnego Horacego Dreptaka!
I zaraz przynieśli mu wódki – zwłaszcza że głośno jej żądał –
I tylko go ciągle pytali po co własną żonę podglądał?
– Mógł pan przecież siedzieć w pokoju, widzieć wszystko
wyraźniej i jaśniej,
A przez dziurkę nic prawie nie widać!
Na co Dreptak rzekł logicznie: – Ano właśnie!
powrót

System wyważeń

Dostał kiedyś Dreptak dyrektywę dziwną,
By spłodził satyrę, ale pozytywną.
Usiadł więc przy biurku, napił się koniaku
I machnął satyrę na Resort Dreptaków.
Zrobiła się chryja, Dreptaka wezwali:
– Przeczytajcie głośno, coście napisali!
Zapoznał ich Dreptak z tym swoim kawałkiem:
– Resort jest do kitu, atoli nie całkiem!
Odezwał się pewien działacz starej daty:
– Cóż, jest tu pozytyw, choć jest i negatyw!
– Owszem – dodał drugi – też mam takie zdanie,
Gryząca ironia, a przy tym uznanie!
Wtem wyskoczył trzeci, pozbawiony taktu:
– To nie jest satyra, lecz stwierdzenie faktu!
Natomiast w satyrze pisać by musiało,
Że, nieprawdaż, Resort… (tutaj go zatkało),
Redaktor naczelny przeciął problem łatwo:
– Satyra to dobra, ale nie zanadto,
Jej autor jest zdolny, ale nie nadmiernie,
Oddał treść prawdziwie, chociaż niezbyt wiernie,
Więc stosując system ostrożnych wyważeń,
Czekajmy z satyrą na rozwój wydarzeń!
Co rzekłszy, dał rozkaz zamknięcia narady,
Był bowiem odważny. Ale bez przesady.
powrót

Szacunek

Idę jakoś przez życie, nieźle sobie w nim radzę,
Żona zadowolona, syn trzydziesty ma rok,
Tylko kiedy po drodze napotykam gdzieś władzę,
To popadam w psychozę, stres, nerwicę i szok.
Władze mamy dość liczne, małe, średnie i duże,
Dla mnie to bez różnicy – tamta władza czy ta,
Nawet w jakimś malutkim, nieważniutkim wręcz biurze
Z tremy prawa powieka idiotycznie mi drga.
A najgorzej jak czasem jadę gdzieś za granicę,
Nie daleko, ot Czechy, Węgry lub NRD,
Trzymam się instruktażu, nigdy nic nie przemycę,
A i tak wprost się trzęsę kiedy jestem na cle…
Celnik lubi faceta, co się czuje niepewnie!
Zaraz w nim podejrzenia rosną bujnie jak mlecz,
Odwołuje mnie na bok w oczy patrzy mi rzewnie
I powiada: – No, mów pan, gdzieś pan schował tę rzecz?
Tu, zupełnie do reszty się rozklejam niestety,
Chcę się zaśmiać, lecz z gardła nędzny tylko brzmi kwik,
Chcę mieć minę jak anioł, ale mam ją jak kretyn,
I już jasne, że wiozę przemyt wielki jak byk…
Nie ma rady… rewizje, żenujące striptizy,
Jeden spodnie mi pruje, drugi buty mi tnie,
Biorą mnie pod rentgena, robią mi analizy,
Zaglądają gdzie tylko można… albo i nie…
Gdzieś po ośmiu godzinach, z pierwszym brzaskiem świtania,
Gdy ptasimi trelami nadgraniczny brzmi las,
Celnik – na mnie z szacunkiem patrząc – mówi: – Ot, cwaniak
Znakomity przemytnik, mistrz panowie i as!!!
Kiedy o tym pomyślę, to mi straszno… i rzewno…
I – aczkolwiek mnie gnębi chandra, smutek i katz –
Nie wiem jak zrobić minę bardziej – niż ją mam – pewną,
I by mniejszy – niż go mam – mieć szacunek dla władz…
powrót

Szantażyk

Jeśli żona mężowi czasem grozi kopyścią,
Łatwo pojąć intencję która w ruchu tym jest –
Minimalny szantażyk z minimalną korzyścią,
Tradycyjny, seryjny, rytualny wręcz gest.
Żona nie chce, by z kumplem szedł na piwo jej starzyk,
Innych środków wyrazu w danej chwili jej brak,
Korzyść stąd równie mała jak ten mały szantażyk,
W sumie cały ów problem maciupeńki jak mak.
Czasem sprzeczka wybucha w biurze, albo i w barze,
Różne słowa padają, a wśród innych i te:
– Czy pan wie kto ja jestem? Już ja panu pokażę!
Przyczem nie precyzujec opokazać nam chce.
Cóż, słuchamy ze złością, ale nie z nienawiścią,
Wszyscyśmy już przywykli do utartych tych zdań,
Minimalny szantażyk z minimalną korzyścią,
Wiemy – gość nic nie może, ale straszy nas drań.
Jeli jednak coś może? Jeśli to sekretarzyk
Sekretarki ministra albo posła, to co?
Dajmy odnieść mu korzyść małą jak ten szantażyk,
Zlekceważmy to zajście, takie drobne jak źdźbło.
I w miłości się zdarza takich spraw dosyć wiele,
Gdy ktoś w naszej osobie znajdzie uczuć swych cel
I powiada: – Nie zechcesz, to się zara zastrzelę!
Patrząc na nią – lub niego – myślę sobie: – To strzel!
Lecz po chwili rozważam: – Miłość gdy zacznie gryźć ją
Gotów – albo gotowa – strzelić w łeb, względnie w biust…
Minimalny szantażyk z minimalną korzyścią,
Ale lepiej bliźniemu nie odmawiać… hm… ust…
Więc idziemy w paskudny okoliczny pejzażyk,
Albo li też do chaty podążamy tup tup,
Minimalna to korzyść, minimalny szantażyk,
Ale po co sumienie ma obarczać nam trup?
Szumią łany jak rany, dymią liczne fabryki,
Rozkwitają budynki biur, uczelni i hut,
Nieustannie drobniutkie dzieją się szantażyki
Z których mini-korzyści tu i tam ciągnie lud.
Jaki ze mnie poeta? Jam nie Przyboś, ni Ważyk,
Nie mam dużych wymagań, skromny starcza mi byt,
A ten wierszyk, to taki minimalny szantażyk,
Korzyść zaś – honorarium takie ciupcie, aż wstyd…
powrót

Szczerość

Bardziej od węży, glist oraz kretów
Nie znoszę różnych szczerych facetów.
A szczery facet, to facet taki
Co ma na dłoni serce i flaki,
I przy spotkaniu powiada krótko:
– Wiesz, twoja żona żyje z Kociutką!
Wszystko to szczera prawda i racja
Lecz po cóżeż mi ta informacja?
Zmartwienie z tego tytułu tycie,
Żyje z Kociutką… Co to za życie?
Reasumując sprawę pokrótce
Musiał bym teraz dać w pysk Kociutce,
A on poczyta mnie za idiotę,
Bo wie, że ja wiem już sześć lat o tem…
Więc gdyby można, to wszystkich szczerych
Wziąłbym i wysłałbym na galery.
Wolę już kłamstwa, choćby najprostrze:
– Wiesz, tak wyglądasz, że ci zazdroszczę!
– Twój wiersz ostatni był doskonały!
– Trochę ci jakby włosy zgęstniały!
– Ach, twoja żona, to jak z ołtarza…
Chętnie uściskałbym tego łgarza,
Ale już odszedł, a – na mą mękę –
Wraca ten szczery, szczerząc paszczękę,
Lecz to szczerości jego ostatnie,
Bo się dziś na mnie paskudnie natnie…
– Jak się masz stary, czyś ty nie chory?
Masz pod oczami ogromne wory!
…odszedł, wydając z siebie jęk głuchy…
Precz ze szczerymi! Wiwat kłamczuchy!
powrót

Szef

Kiedy szef pośle cię po piwo
To pomyśl sobie: – Niech ja stracę!
I kopnij się do kiosku żywo
Bo nie tak łatwo dziś o pracę!
Szef, to tak prawie jak twój tato –
Raz skarci, raz pieszczotą muśnie,
Gdy szef oznajmi ci żeś matoł –
Przyozdób twarz w barani uśmiech
I bądź matołem w danej chwili
Choćbyś miał cztery fakultety,
Bo szef przenigdy się nie myli,
Dlatego on jest szefem, nie ty.
Lecz i dla ciebie, choć-żeś mały,
Jest także satysfakcji strefa:
Oto twój szef, choć tak wspaniały,
Nad sobą ma większego szefa,
I też mu dusza idzie w pięty
Gdy szef się pyta go jowialnie:
– Czy pan jest niedorozwinięty?
On wówczas bąka: – Naturalnie…!
Pomnijcie wojownicy młodzi
Oraz wy, starsi wyjadacze:
Należy się na wszystko godzić!
…albo na prawie wszystko raczej,
Bo gdy z ust szefa padnie zdanie
Rzucone w gniewie lub ferworze:
– A całuj żeż mnie drogi panie!
…to ty niecałuj go broń Boże!
Niech ci do głowy to nie strzeli –
Zrób krok, lecz cofnij się z powrotem
I jęknij: – Gdzieżbym się ośmielił,
Chociaż po nocach marzę o tym!
Taka pokora szefa wzrusza –
Lico rozchmurzy wnet ponure
I szepnie: – Durny, ale dusza!
Brawo! To znak że pójdziesz w górę!!!
powrót

Szept

Starszy referent Jan Dreptak miał żonę, tapczan i półki.
I rzadko, raz na lat kilka miał także przyjaciółki.
Ostatnio zauważono, że ciągle po mieście lata
I szuka jakiejś blondynki o dźwięcznym imieniu Beata,
Więc nie raz mu kumple mówili: Te, nie bądź wybredny taki,
Są przecież Manie, Franie i inne ładne kociaki!
Ty chyba kochany Jasiu jesteś ciut szusowaty,
Że szukasz z oślim uporem jakiejś mitycznej Beaty!
Aż wreszcie nie wytrzymali, zmówili się kiedyś chytrze
I jęli badać Jasia przy eksportowym półlitrze.
I wreszcie wydarli mu sekret dosłownie z głębi łona:
– Beata – powiedział Dreptak – nazywa się moja żona,
Więc chyba nie będzie miała do mnie pretensji za to,
Że czasem przez sen wyszepczę cichutko „Beato, Beato”…
Podczas gdy w razie, gdybym wyszeptał powiedzmy „Elżbieta”,
To by rąbnęła mnie po łbie, a rękę ma jak atleta!
I Jasio Dreptak, swym kumplom opowiedziawszy wszystko,
Poszedł się spotkać z Beatą Kołpiszewską, starszą kontystką.
Po kilku dniach od tej daty zjawia się Dreptak w biurze,
A tu ci na nim siniaki kwitną jak w polu róże.
Więc wzbudził wielką sensację pośród kolegów grona…
– Kto cię zlał? Pietrzykowski?
– Nie… – mówi Dreptak – żona…
– Jakże to? Czyżby zawiódł zupełnie twój system wspaniały?
– Zawiódł… – No ale przecież imiona klapowały…?
– I owszem… – Więc czemu żona popadła w pasję szewską?
Cóżeś ty przez sen szeptał?
– Szeptałem „O, Kołpiszewsko…”!
powrót

Szlaban

Rodaku! Nie wpadaj w kobiece objęcia:
„Płód będzie chroniony od chwili poczęcia”.
Daj żonie banana lub kup jej wibrator,
Bo już na was czyha zgrzybiały senator,
Już patrzą na stoper, ukryci za krzakiem,
Duchowny Chudzielak z gliniarzem Miziakiem,
By wpisać dokładnie do swego zeszytu
O której twa baba kwiknęła z zachwytu,
Ty jeszcze na dobre nie zlazłeś z kanapy,
A Państwo już stoi na straży Kuciapy.
Wzruszony tym kultem czcigodnych otworów,
Wraz z Lechem domagam się szybszych wyborów!
Stawiajcie kabiny! Podnieście strop, cieśle!
Tym razem na pewno już wiem, kogo skreślę.
powrót

Szlaban

Rodaku! Nie wpadaj w kobiece objęcia!
„Płód będzie chroniony od chwili poczęcia”.
Daj żonie banana lub kup jej wibrator,
Bo już na nas czyha zgrzybiały senator,
Już patrzą na stoper, ukryci za krzakiem,
Duchowny Chudzielak z gliniarzem Miziakiem,
By wpisać dokładnie do swego zeszytu
O której twa babka kwiknęła z zachwytu,
Ty jeszcze na dobre nie zlazłeś z kanapy,
A Państwo już stoi na straży Kuciapy.
Wzruszony tym kultem czcigodnych otworów,
Wraz z Lechem domagam się szybszych wyborów!
Stawiajcie kabiny! Podnieście strop cieśle!
Tym razem na pewno już wiem, kogo skreślę.
powrót

Szopka-galopka

Oto moja prywatna, intymna, maciopka,
Uboga lecz chędoga noworoczna szopka,
Stojąca wśród wyziewów i wśród długów wielu
Do niedawna nosząca nazwę PRL-u.
W niej żłobek, a nad żłobkiem jako Matka Boska
Piękna Małgosia schyla się Niezabitowska,
Już jej lęk o dzieciątko więcej nie wyniszca,
Gdyż Herod się poprawił! (oczywiście Kiszczak).
Święty Józef sukmanę ma, czy rodzaj kiecki,
Haftowanej w przepiękny szlaczek mazowiecki.
Wół i osioł chuchają w dziecięcia oblicze,
To Turoń .. pardon: Kuroń wraz z Balcerowiczem.
W roli Żyda – Syryjczyk, ma myckę, czy turban…?
Jego koza na sznurku to pokorny Urban.
Pastuchów całe mnóstwo! Zaś nad szopką, w górze
Nawróceni gliniarze, te aniołki stróże,
Kombinują jakby tu swą odzież służbową
Przefarbować bez wielkich jaj na granatowo.
Przy okazji śpiewają patriotyczne piosnki
A dyryguje nimi ksiądz major Jankowski.
Szprech, Czech i Rus, królowie nieśli swoją dolę,
A Szprech zwiał na zachód i ryćka się z Kohlem.
W żłobku leży maleństwo w krostkach, w palpitacjach,
Ani jej do zabawy, ani jej do śmiechu
Na szczęście wszystkim z góry błogosławi Lechu.
A choć tyle trudności i przeciwieństw wszędzie,
O ile znam Polaków – to jakoś to będzie!
powrót

Szopka Wrocławska 84

Miś Fazi: Ludzie prosimy do nas!
Kermit: Do nas jeśli łaska!
Miś Fazi: Tutaj wrocławska szopka!
Kermit: Tu szopka wrocławska!
Miś Fazi: Ucho czujnie nadstawcie!
Kermit: Hej! Nadstawcie ucho!
Miś Fazi: Przestań za mną powtarzać paskudna ropucho!
Kermit: To ty za mną!
Pigi: Sza, spokój, zgoda narodowa,
Bierzcie przykład z Gazety i z Polskiego Słowa,
One też powtarzają, jeden temat młócą,
Ale nigdy się przytem tak brzydko nie kłócą.
Popatrzcie tu w Gazecie jest artykuł taki:
Sensacja! Pod Wołowem chłop sadzi ziemniaki
A teraz dla odmiany zajmijmy się Słowem…
O proszę „Chłop ziemniaki sadzi pod Wołowem”
Kermit: O, to Wieczór Wrocławia lepiej sobie radzi
Pisząc „Koło Wołowa chłop ziemniaki sadzi”.
Miś Fazi: Fakt, reszta wiadomości też w tym samym tonie,
„Wszyscy uczciwi ludzie jednoczą się w PRONie!”
Pigi: „Bułgaria polski rynek wesprze marmeladą!”
Kermit: „W USA dwie katastrofy, powódź i tornado!”
Pigi: I wy także jedności łączcie się murem,
A pragnąc coś powiedzieć – mówcie wszystko chórem!
Fazi i Kermit: Dobrze, będziemy chórem mówili chłop w chłopa:
Chodźcie ludzie, zaprasza was wrocławska szopa,
Zaraz różne postacie na scenę się wedrą
A spektakl poprowadzi stary hrabia Fredro.
Dzieduszycki: Pumyłka, Oleś Fredru by sy ni puradził,
I dlategu mnie prosił, żeby ja pruwadził.
Pigi: Ba, ale to różnica, i to podstawowa…
Dzieduszycki: Jaka? Ja takży hrabia i takży zy Lwowa.
(śpiewa na melodię „O północy się zjawili”)
Jestem hrabia galicyjski Tunio Dzieduszycki,
Siadywałem z mamką na Wysokim Zamku,
Teraz siedzę se na Krzykach, pisuję w dziennikach
Oraz w pyriudykach, gdzie się da.
chórek: A muzyczka ino-ano, a muzyczka rżnie,
A do tej muzyki Tunio pisze swe krytyki,
Szymanowski czy Bukowski wszystko jedno mu,
Bo on całą wiedzę ma o tu!
Dzieduszycki: Bardzo często też na wizji bywam w telewizji,
Nieraz dzieci płaczą jak mnie tam zobaczą,
Ale ja się nie przejmuję tylko dalej truję
I tak zarobkuję już od lat!
chórek: A muzyczka ino-ano, a muzyczka rżnie,
A przy tej muzyce Tunio gada swoje wice
Penderecki czy Wodecki, wszystko jedno mu
Bo on całą wiedzę ma o tu!
Dzieduszycki: (mówi) Dodam też – o czym wszyscy wiedzą, mam nadzieję –
że pierwszym w wujewództwi jestem wudzirejem,
Umiem bal puprowadzić z wdziękiem, szarmem, gestem…
Balicki: Przepraszam wodzirejem pierwszym ja tu jestem,
Chyba się pan z tym zgodzi, panie Dzieduszycki?
Dzieduszycki: (do siebie) Joj, ali ja si naciął… Sykretarz Balicki…
(głośno) Ta pewni ży pan pierwszy i ży dużo lepszy!
Balicki: A co pan mówił przedtem?
Dzieduszycki: Ot, w głowi si pieprzy,
A człowiek nie pumyśli i ozorem macha,
Pan to nawet ma lepszy głos od Himmilsbacha,
Pan nie wi jak ja pana lubi, pani Zdzichu…
Balicki: Jam prawdziwych przyjaciół zostawił w Wałbrzychu…
Dzieduszycki: A wy Wrucławiu gorzej?
Balicki: Porównania nie ma,
Co dom to opozycja, co dwa to ekstrema…
Dzieduszycki: Jezus Maria!
Balicki: Korupcja, porubstwo i furia,
Sto tysięcy studentów, konsulat i kuria,
Deficyt wody, gazu, stada wron i kruków,
Cztery żeńskie zakony, wojska dziesięć pułków,
Fatalne budownictwo, wszystkie drzwi bez skobla
I Różewicz w pretensjach że nie dostał Nobla,
Jak tu żyć?
Dzieduszycki: Jakoś można byle pomalutku…
Balicki: Toteż ja doprowadzę swe dzieło do skutku,
Jeszcze Wrocław zasłynie przed śwatem w przyszlości
Jako wzór ładu, składu i gospodarności,
Siedziba mądrych ludzi, piękne miasto kwiatów…
Dzieduszycki: A na razie?
Balicki: Na razie to szpital wariatów.
Dzieduszycki: O, a propos szpitala, toż pan już si wsławił,
Tym ży na Karłowicach szpital pan wystawił.
Balicki: Jeden szpital to kropla…
Dzieduszycki: Pumału, pumału
A będzie nam si tutaj coraz lepiej działu.
(śpiewają na mel. „Titina ach Titina”)
Dzieduszycki: Zdzisławie, ach Zdzisławie
Ty wiesz co piszczy w trawie,
Bo jeszcze wczoraj prawie
W gazecie pisał tyś.
Balicki: Ach byłem redaktorem,
Chodziłem spać wieczorem
Lecz pierwszym mnie tenorem
Los zechciał zrobić dziś.
Dzieduszycki: Gdy ktoś był dziennikarzem
A został sekretarzem –
Kłopotów ma w nadmiarze,
O potąd, by tak rzec…
Balicki: Dziennikarz swe sekrety
Ładuje do gazety,
Sekretarz zaś, niestety,
Sekretów musi strzec.
Dzieduszycki: (mówi) Poszedł… tyle ża na mnie trochy si puzżymał…
Przetrzymam… Niejednego ja już tu przetrzymał.
O, znowu ktoś nadchodzi w niezgorszej kondycji,
Wąs bujny… Oko żywe… To ktoś z upuzycji…
Pani Ewa Szumańska! Cóż za werwa, wigor…
Przegrodzki: Głupie żarty, to przecież ja, Przegrodzki Igor.
Dzieduszycki: Faktyczni… Jak to czasem oczy mylą diablo…
On tyli z upuzycją ma, co kura z szablą…
(głośno) Witam cię dyrektorze! Tyś nasz orzeł, sokół…
Przegrodzki: Przychodzę, bo podobno zwolnił się tu cokół
Po Grotowskim, co zamknął swe Laboratorium,
A ponadto podobno zmienił terytorium…
Dzieduszycki: I owszem, mistrz natchniony oraz uczniów paru
Przebywają w regionach Drugiego Ubszaru Płatniczegu…
Przegrodzki: Nim wrócą, ja tu fiku-miku,
Ciach – i umieszczę własny tyłek na pomniku…
Braun: Hola!
Przegrodzki: Ktoś mówił „hola”?
Braun: Hola, hola, hola!
Następstwo po Grotowskim, to nie pańska rola
Lecz moja, bo jak tamten – jam szaleniec boży.
Dzieduszycki: To Braun zy Współczesnegu, już on mu dołoży!
Braun: Wszak by Grotowskiego dorównać postaci
Trzeba czerpać swe siły z ziemi, naszej maci,
Przejść na ty z siostrą – wierzbą, pohukać do dziupli,
„Bracie wróbelku” mówić do szarych kurdupli,
Na bosaka po trawie szukać lisich tropów
Wzbudzając tym panikę wśród pijanych chłopów,
Wreszcie owcę wyryćkać, gładząc ją po wełnie.
Przegrodzki: A pan to wszystko robi?
Braun: Może niezupełnie,
Zwłaszcza że brak mi owcy, ale w swym teatrze
Zebrałem aktoreczki wszystkie co najgładsze
Które bądź to na goło, bądź w samej bieliźnie
Recytują przepięknie wiersze o ojczyźnie,
O humanitaryźmie, lub też biorą fuzję
By do militaryzmu wyrazić aluzję,
A wszystko udziwnione – biją liczne dzwony,
Snują się barwne dymy, wieją feretrony,
Dmą surmy, pieją chóry, szczytne rany krwawią,
Rejtan rozdziera szaty, księża błogosławią
A Wyspiański mnie z grobu błaga żebym przestał…
Przegrodzki: Odsuń się od pomnika!
Braun: Puszczaj na piedestał!
Dzieduszycki: Ta przestańcie si szarpać! Rodacy! Sąsiedzi!
Zwłaszcza ży na pumniku już ktoś inny siedzi!
Przegrodzki: Jaka postać wsaniała!
Braun: Jaki wzrok królewski!
Dzieduszycki: Nareszci ich pugodził Henryk Tomaszewski!
(na melodię „Ach Ludwiko, miłością płonę dziką…”)
Bo mim nigdy czasu nima,
W swej ojczyźnie nie posiedzi biedny mim,
Ledwie wrócił z Waszyngtonu
Musi pędzić do Kantonu
A w kolejce już czekają Krym i Rzym.
Dzwoni Praga, Kopenhaga,
Londyn także się domaga,
W Oslo krzyki, w Telawiwie też aj waj,
Przysyłają telegramy
Birninghamy, Totenhamy,
Z Moskwy przyszła zaś depesza „Nu dawaj”.
Cóż że świat już od lat cię wysławia,
Chociaż raz miej ty czas dla Wrocławia.
Nóg nie żałuj, tu do nas przypedałuj,
Na pupie wreszcie Heniu siądź
I z nami, z nami bądź!
Ale nie mogę zrobić zawodu ludzkości,
Cześć piszcie na Berdyczów!
Pusty cokół zostawił…
Przegrodzki: Zaraz ja tam wlizę…
Braun: Daj mi usiąść kolego…
Przegrodzki: Nie, nie dam koledze…
Braun: A ja jednak usiędę…
Sąsiadek: A ja już tu siedzę!
Przegrodzki: Widzę, lecz ktoś pan taki?
Sąsiadek: Ot moje papiery…
Przegrodzki: (czyta) Hm… Eugeniusz Sąsiadek, dyrektor Opery…
Dzieduszycki: Jest to w dziejach ludzkości nie pierwszy przypadek,
Że kiedy dwóch si bije – korzysta Sąsiadek.
Braun: Więc pan przejął operę?
Sąsiadek: Z chórem i kapelą.
Braun: A gdzież jest Robert-Diabeł, czyli Satanello, Vel Robert Satanowski?
Sąsiadek: On na dużym chodzie
Bo pułkownik, a teraz pułkownicy w modzie,
Północną porą wicher porwał go grudniowy
Do stolicy, gdzie objął Teatr Narodowy
I zawisnął u szczytu, posłannictwem wzdęty
Porzucając kochanki, raty, alimenty,
Projekty, obietnice, fraki, ecie-pecie,
Rezydencję na Krzykach, krzesło w Komitecie
Zdębiałe społeczeństwo od Pilczyc po Brochów
I kilku ocipiałych ze zdumienia Włochów,
I właśnie wtedy przyszła gratka dla Sąsiadka.
Dzieduszycki: Gdy brakni kulubryny – dobra i armatka!
(śpiewa na melodię menueta)
Nie przypadek
Sprawił że Sąsiadek
Przejął spadek
Bez zbytecznych gadek,
Niejeden podjadek
Wróżył mu upadek
Ale on w fotelu
Już po dniach niewielu
Umocował zadek.
Nowy nasz geniuszu,
Jesteś w buszu
Więc nadstawiaj uszu
Nawet gdy w kontuszu
Gościsz na Ratuszu
Pamiętaj że ślisko
I trzymaj się blisko
Przy panu Januszu.
(mówi)
E tam, strachy na Lachy, nawet w razie kraksy
Mogę wszak jako śpiewak wyruszyć na saksy
Dzieduszycki: Trochę cieńko pan śpiewasz…
Sąsiadek: Toż tym większe pole
Działania! Mogę śpiewać wszystkie żeńskie role,
Chóry, koloratury, najcieńsze fermaty,
Ba, nawet fioritury… Znasz Walca z „Traviaty”?
Jej blask niech prowadzi nas do niebiańskich szczęścia bram…
(śpiewa)
Nasz ustrój należy usztywnić, uprościć
Ja sam drogę wskażę wam i niejedną radę dam.
(mówi)
O, ktoś mi wlazł w paradę, stwierdzam z dużym bólem.
Dzieduszycki: Taż to rydaktór Bartosz, zwany Sztywnym Julem.
Bartosz: (wmaszerowuje) Links-rechts, links-rechts, links-rechts, Jeder Schritt ein Żyd, jeder
gwizd ein rewizjonist, jeder strzał ein liberał,
jeder kop ein chłop, jeder trik ein rzemieślnik,
jeder szpas ein katabas, Feuerbach, Feuer – bach,
Feuer bach bach bach! Links-rechts, links–
rechts, links-rechts. Sztop.
Oto nakrótszy program, bez dyskusji, sporów,
Prosty jak umysłowość moich redaktorów,
Jak powietrze i woda ludowi potrzebny.
Dzieduszycki: Bardzo ambitny program, z tym że trochę zgrzebny.
Bartosz: Zgrzebny! Tego nam trzeba, dość życia na wyrost,
Oszczędzać, wzmóc wydajność, ograniczyć przyrost,
Nie puszczać za granicę, starczy polska niwa!
Dzieduszycki: Ależ pan sam co chwilę na zachód wybywa,
Wraca to w folkswagenie, to w jakimś peżocie…
Bartosz: Trudno, ktoś musi tarzać się w zachodnim błocie,
Wypełniać tajne misje, węszyć, niuchać, badać
I kapitalizm cichcem od środka rozkładać,
Lecz reszta – siedzieć w kraju i pracować w trudzie
Tak jak naucza organ mój „Sprawy i ludzie”.
Żadne tam dacze i sauny…
Dzieduszycki: Pan sam w saunie bywa!
Bartosz: Pan wie jak tam gorąco? Mordownia prawdziwa,
Cierpię straszliwe męki wśród pary i smrodu
Lecz muszę, bo me ciało to własność narodu,
Więc dbam o nie.
Dzieduszycki: Prócz sauny pewnie jakieś sporty?
Bartosz: Sporty proletariackie – basen, narty, korty,
Po ich użyciu wena znów powraca do mnie
I mogę uczyć ludzi że trzeba żyć skromnie.
Dzieduszycki: Myślę że nie urażę tym pańskiej skromności
Gdy powiem że pan dorósł do rzeczywistości.
Bartosz: Nie tylko ja, lecz również moi chłopcy dzielni…
chłopcy: (zza sceny) Rzemieślnicy do fabryk! Chłopi do spółdzielni!
Bartosz: O proszę, aż tu słychać mój zespolik żwawy…
Chłopcy: Literaci do pióra! Hipy na Żuławy!
Bartosz: Ech moja czarna sotnia, mojeż wy sokoły…
Chłopcy: Aktorzy do teatrów! Uczniowie do szkoły!
Docenci na katedry! Do modłów biskupy! Malarze do palety!
Dzieduszycki: A organ do zupy.
Bartosz: Być może, lecz niech zupa nie będzie bagnista,
Jeno monolityczna, swojska, jasna, czysta.
|sztyk ein boutiqe, jeder bang ein punk, jeder
pręt ein ajent, links-rechts, links-rechts, links-rechts…
|Oka wspominam bowiem lata pięćdziesiąte
Kiedy to – jak ktoś stwierdził pół-żartem pół-serio
Tak samo nas karmiono pół-Sartrem, pół-Berią.
Jezus Maria… a co to?
O'Ya: Twoja lubieć moja?
Dzieduszycki: Moja twoja i owszem… ktoś ty?
O'Ya: Bruna O'Ya.
Dzieduszycki: Ile twoja mieć wzrostu?
O'Ya: Moja mieć dwa trzysta,
Dlatego być największa na świecie artysta,
Solski mieć metr dwadzieścia, Jaracz metr czterdzieści,
A moja do pokoju O'Ya się nie mieści…
Moja być ładna, prawda?
Dzieduszycki: Skromny jest jak lotos…
O'Ya: Czy twoja już widziała wystawa mój fotos
U pałacu Hatzfelda?
Dzieduszycki: A co na wystawie?
O'Ya: Jak to co? Bruno O'Ya, jak jem, jak się bawię,
Jak idę do wygódki, jak z niej potem wracam,
A jedna fotos jest, jak Klaudia Cardinale macam.
Dzieduszycki: Frekwencja dobra?
O'Ya: Bardzo! Pięćset człowiek czasem.
Dzieduszycki: Brawo!
O'Ya: Można by więcej nałapać ciupasem,
Ale jak moja z bramy wyskoczyć na chodnik,
To część ludzi uciekać, nawet i bez spodni,
Skakają, przewracają przez skwer, przez ogródek
Jakby nigdy nie widzieć ruski krasnoludek.
|Miał Madryt swoja Goya,
Muzeum ma swój zbroja
A Troja konia ma,
Zaś Wrocław, miasto moja,
Ma swoja miła O'Ya,
Swojego ma Playboya,
Więc cieszy się ha ha!
|Tyś nasze złote runo,
Tyś nam z nieba sfrunął
I runął w łeb, jak głaz…
Od starca aż do szczuna
Sympatii drży w nas struna,
Musimy kochać Bruna
Żeby nie pobił nas!
|Że należy szanować i kochać zwierzęta.
Dzieduszycki: Dyskretna biżuteria… Uroda nordycka…
Ha, puznaji! To pani rydaktór Wierzbicka!
Wierzbicka: Jam ci jest.
Dzieduszycki: Jej uroda po głowi mnie hukła…
Oko żywe… sierść lśniąca… pęcina wysmukła…
Odsada bardzo dobra… tfu, a cóż ja gadam?
Pani z partii zielonych, prawda proszę madam?
Wierzbicka: I owszem, jam liderka tej nowej formacji
Chronię wszystko, liść, trawkę, kwiatuszek akacji
Psiankę, kurze gówienko, nawet sromotnika
Aż do dębu. Wśród zwierząt od pchły aż do byka.
Nieraz widzę jak dzieci niegrzeczne na łące
Męczą powiedzmy jeża, lub gonią zające,
Wtedy głos mój rozlega się jak śpiew skowronka:
Piotr nie dmuchaj świstaka! Małgosiu puść bąka!
Jasiu nie bij konika, Basiu wypuść pawia!
Dzieduszycki: Stąd takie zapawienie w rejonie Wrocławia…
Więc pani własną piersią osłania przyrodę?
Wierzbicka: Jedną piersią osłaniam, drugą biję w mordę
Jak ktoś chce zniszczyć zieleń lub narobić w sadzie.
Dzieduszycki: Słyszałem, że ma pani w Wojewódzkiej Radzie
Objąć mandat?
Wierzbicka: E, co pan… rzecz jeszcze niepewna…
Niech lud zadecyduje… Jam śpiąca królewna,
Brodzę boso po trawie… Na cóż mi obuwie…?
Dzieduszycki: Ale gdyby wybrali…?
Wierzbicka: (energicznie) Ha cóż nie odmówię,
Lecz gdy raz tam zasiędę, niech kto listek urwie
To każę nogi z dupy powyrywać kurwie.
Dzieduszycki: Cóż to za temperament, sprawiedliwe nieba…
Na to żeśmy czekali! Takich nam potrzeba!
Rozsiewa zioła maj,
Stokrotka rosła polna
A nad nią szumiał gaj.
A nad nią szumiał gaj.
– Stokrotko witam cię,
Twój urok mnie zachwyca
Więc chciałbym zerwać cię.
Więc chciałbym zerwać cię!
Skinęła swą koroną:
– Wypieprzaj stąd gówniarzu
Ja jestem pod ochroną.
Ona jest pod ochroną.
Czy do partii zielonych jeszcze wstąpić można?
Wierzbicka: Zapisy stale trwają, kto żyw do nas goni…
Pańska godność?
Gucwiński: Gucwiński.
Wierzbicka: Ach, to pan Antoni,
A gdzież to pani Hanna?
Gucwiński: Zjawi się za chwilę
Na razie osobiście dokarmia goryle.
Wierzbicka: Dużo jest tych goryli?
Gucwiński: Co tam dużo? Mnóstwo!
Kiedyś w gorylach raczej mieliśmy ubóstwo,
Atoli od lat kilku ruszył dopływ świeży,
Gdy padali ze stołków swych różni liderzy,
Ministrowie i wszelkiej maści prominenci.
Przy każdym takim kilku goryli się kręci,
Zaś gdy pana zabraknie, biedne małpoludy
Przychodzą do nas, jęcząc: – Papu! Wódy! Wody!
Każdy dostaje klatkę, stempelek pod ogon,
I siedzi żrąc banana lub żłopiąc samogon,
Albo czasem – jak mały goryl po Babiuchu –
We własnego pisiorka gapi się bez ruchu.
Wierzbicka: O, jest już pani Hanna. Co tam w interesie?
Hanna: Ogólne ożywienie. Kondor jaja niesie,
Hipopotam się koci, dwa aligatory
Właśnie dzisiaj o świcie ruszyły w amory,
Zaś Łoś klempę pokrywa w sposób pryncypialny.
Wierzbicka: Państwo macie ogromny przyrost naturalny…
Gucwiński: Rezultat ciężkiej pracy, Zwierz nie jest namiętny
Sam za siebie. Już raczej rzekłbym że niechętny…
Wolałby grzać się na słonku lub w kółko uganiać,
A do miłości często trzeba go nakłaniać…
Wierzbicka: Przebóg jak to robicie?
Hanna: Są różne sposoby,
Ot, lubczyku się sypnie przeżuwaczom w żłoby
Niedźwiedzia trzeba poszczuć i dodać mu pary
Wołając: – pif pif, misiu, huzia, bierz ją stary!
Gucwiński: Dobra jest też perswazja. Nieraz późną nocką
Czytam lwom Starowicza a małpom Wisłocką.
Hanna: Tak zwłaszcza po Wisłockiej wprost pękają mury,
Ludzie biegną, zobaczyć chcąc małpie figury.
Gucwiński: W ten sposób i frekwencjęśmy podwindowali,
Bo gdy się małpy walą – publiczność też wali.
(na melodię „Odrażający drab”)
Hanna: W naszym ZOO jest wesoło,
Kto tu był ten dobrze wie,
Mnóstwo zwierząt siedzi w koło
I wcale nie żrą się.
chórek: Kto tu był, ten dobrze wie
Że wcale nie żrą się.
Gucwiński: Osioł smaczny owies wciska
Lub podjada siana stóg,
Nie pcha się na stanowiska
Chociaż by przecież mógł.
chórek: On podjadać woli stóg,
Chociaż by pchać się mógł.
Kermit: Kret w swej norze, bóbr w żeremiu,
Glista w ziemi ma swój wikt,
Chociaż wszyscy są w podziemiu
Lecz ich nie ściga nikt.
chórek: Choć w podziemiu mają wikt,
Lecz ich nie ściga nikt.
Pigi: Świnia w dobrym jest humorze
I się tutaj czuje fest,
Nikt jej świni nie podłoży
Bo sama świnią jest.
chórek: Ten kto wielką świnią jest
Zwykle się czuje fest.
Fazi: Śmierdziel usiadł na swej żerdzi
Jako symbol naszych hut –
Mało robi dużo śmierdzi,
A my wąchamy smród.
chórek: Jest zasługą naszych hut
Że my wąchamy smród.
Kermit: Wyjec rudy w swojej celi
Głośno wył jak tylko mógł,
Że aż ludzie pomyśleli
Że jedzie kilka suk.
chórek: Jak on wyć tak głośno mógł
Jak naraz kilka suk?
Pigi: Na gałęzi tkwi leniwiec
I leniwie łapie wesz,
Ten leniwiec to szczęśliwiec
Bo to nasz polski zwierz.
chórek: Powolutku łapie wesz
Ten miły polski zwierz.
Fazi: W małej klatce siedzi menda,
Patrzy komu by tu wleźć,
Ma kuzynów po urzędach
Oraz mendali sześć.
chórek: Tam w urzędzie mendy teść,
A tu mendali sześć!
Kermit: Koło tchórza kwitnie róża,
Tchórz czasami wącha ją,
Potem róża wącha tchórza,
Więc zjednoczeni są.
chórek: Ona jego a on ją
Bo zjednoczeni są.
Gucwińscy razem: Czy to żubr czy sęp czy soból
Nikt zamiarów nie ma złych,
Nikt nie ciśnie się do żłobu
Więc bierzcie przykład z nich.
chórek: Nikt zamiarów nie ma złych,
Więc bierzmy przykład z nich.
Pigi: Właśnie, a propos żłobu, to cóż to za szopka
W której tradycyjnego nie ma wcale żłobka?
Dzieduszycki: Owszem, proszy, jest żłobek…
Fazi: Jakiś taki płaski…
Pigi: Pewnie oszczędnościowy nasz model wrocławski.
Kermit: O, w żłobku jest maleństwo!
Fazi: Może bezeceńswo
Powiem, lecz nie jest ładne to nasze maleństwo.
Dzieduszycki: Ja wam to wytłumaczy. Żłobek to platforma
Puruzumienia…
Pigi: A to małe?
Dzieduszycki: To Reforma.
Kermit: Jakieś sinawe ciałko…
Dzieduszycki: Bo niedotlenione.
Gdy już wszystkie zasady zostaną wdrożone,
Krew życiodajna ruszy, z nią witamin masa
I wówczas zobaczymy tęgiego bobasa,
Rumieńce, grube udka, ponętne cycuszki…
Fazi: Na razie ten kałędek ma dwie lewe nóżki…
Dzieduszycki: To robota lewaków. Co dotkną biedactwa,
Zaraz je wykręcają w kierunku lewactwa.
Pigi: O, ma też zeza w prawo…
Dzieduszycki: Zerka w mychanizmy
Rynkowe według recept Nikodema Dyzmy…
Kermit: Biedny cherlawy chłopczyk…
Dzieduszycki: Ta żeż to dzieweczka.
Kremit: Przepraszam, lecz wyraźnie widzę… hm… jajeczka…
Dzieduszycki: To jej jedyny sukces. Nawet w obcych krajach
Wiedzą, że Polska tonie w swoich własnych jajach,
Które wbrew prognostykom różnych czarnowidów
Runęły na nasz rynek jak manna na Żydów
I kraj nasz zamieniły w wielką jajecznicę,
Wytłukłszy przytem owies, żyto i pszenicę,
Pomimo modłów „Panie, zmiłuj się nad nami…”
Fazi: A nie można by długów popłacić jajami?
Dzieduszycki: Długi trzeba rękami spłacić całkowicie!
Przecie my wiarygodni! Cóż by rzekł wierzyciel
Jeśli by przed nim stanął nagle dłużnik-zdrajca
I by zamiast zielonych – pchał mu w ręce jajca?
Pigi: Czy to dziecię nie marznie, albo nie przemaka?
Dzieduszycki: W Zimie chucha na niego pan minister Baka
Wraz z ministrem Krasińskim.
Kermit: No dobrze, a w lecie?
Dzieduszycki: W lecie u nas gorąco bywa, sami wiecie,
A już szczególnie w sierpniu.
Fazi: A gdy dziecko bryka?
Dzieduszycki: To dostaje Urbana zamiast pajacyka,
Pobawi się, pohycka, i znów zamknie rzęski…
Pigi: Ach Urban, jak on na mnie działa… taki męski…
Kermit: Czy to dziecię wyżyje? Bo jakoś z nim ślisko.
Dzieduszycki: W tym jedyna nadzieja nasza, mimo wszystko.
|(śpiewają na melodię „Tiperary”)
|Panowie: Daleka droga do Tiperary,
Do Tiperary hen precz
A jeszcze dalej o przyjaciele
Nasza wielka wspólna rzecz.
Czort wziął to cośmy mieli,
Od początku naprzód marsz,
Jakby tu dojść, dojść, dojść do Tiperary
By osiągnąć cel nasz?
|Panie: Ach proszę panów, co za maniery
Co za chimery i stress
Wasi dziadkowie – szwoleżery
Jeszcze dalszy mieli kres.
Cóż stąd że odzież w cery
I że znów kolejny szok?
Ten kto chce dojść, dojść, dojść do Tiperary
Nie może spocząć na krok.
|Wszyscy: Daleka droga do Tiperary,
Do Tiperary gdzieś hen,
Lecz czas najwyższy do cholery
Lunatyczny przerwać sen.
Bez braw i bez bandery
Bywa także very well,
Bo przecież jest, jest, jest gdzieś Tiperary,
Tiperary – nasz cel!
powrót

Szturm I

Dusza od dumy mi urosła,
W oczach radosne lśnią iskierki –
Swoje Casino ma już Wrocław,
A w nim przepiękne ma krupierki.
Żetony tylko dewizowe,
Goryle przyodziani skromnie,
Stroje wyłącznie wieczorowe
(co najwyraźniej widać po mnie).
Babcia w klozecie liczy dolce,
Wogóle czysto, sprawnie, ładnie,
Wprost czuję żem u siebie, w Polsce,
Że tu włos z głowy mi nie spadnie
Krupierka, toż to swojska postać!
Zawsze warzyła w kuchni krupy,
Zawsze mógł od niej Polak dostać
Krupniku, albo innej zupy.
Cassino też już kiedyś było,
Zdobyliśmy je bagnetami
I proszę, nic się nie zmieniło,
Nawet obrońcy tacy sami.
Tyle, że brak czerwonych (maków),
Tyle, że nie ten wódz przed frontem,
Lecz co tam, wnuku andersiaków,
Rozbijaj bank, jak dziadek Monte!
powrót

Szturm II

Dusza od dumy mi urosła,
W oczach radosne lśnią iskierki –
Swoje Casino ma już Wrocław,
I bardzo piękne ma krupierki.
Żetony tylko dewizowe,
Goryle pochwani skromnie,
Stroje wyłącznie wieczorowe
(co najwyraźniej widać po mnie).
Babcia w klozecie bierze dolce,
Lecz za to jak tu czysto ładnie,
Wprost czuję żem u siebie, w Polsce,
Że tu włos z głowy mi nie spadnie
Krupierka, toż to swojska postać!
Zawsze warzyła w kuchni krupy,
Zawsze mógł od niej Polak dostać
Krupniku, albo innej zupy.
Cassino też już kiedyś było,
Zdobyliśmy je bagnetami,
Więc tutaj nic się nie zmieniło –
Nawet obrońcy tacy sami.
Tylko czerwonych nie ma maków
I już nie dymią wraki tanków…
Do szturmu, wnuki andersiaków,
Życzymy wam rozbicia banku.
powrót

Szturm III

Dusza od dumy mi urosła,
W oczach radosne lśnią iskierki –
Swoje casino ma już Wrocław,
A w tym casinie ma krupierki.
Z Casinem mamy doświadczenia,
Zdobyliśmy je bagnetami,
Więc tutaj się niewiele zmienia –
Nawet obrońcy są ci sami.
Krupierka, to też polska postać,
Zawsze warzyła w kuchni krupy,
Polak mógł zawsze od niej dostać
Krupniku, albo innej zupy.
Żetony tylko dewizowe,
Goryle pochowani skromnie,
Zaś stroje tylko wieczorowe
Co najwyraźniej widać po mnie.
I znów swą werwą i fasonem
Polak zadziwił cudzoziemców,
Podeptał maki (te czerwone)
I ma Casino! A w nim Niemców.
powrót

Szympans

Sensacja! Wrocław był świadkiem następującej sceny:
W cyrku na placu Grunwaldzkim małpa, bodajże szympans,
Przerwała nagle występy i uciekła z cyrkowej areny
I pod kopułą namiotu zaczęła się wspinać po linkach.
Więc wszyscy się wystraszyli i podniecili szalenie,
A trener tej małpy z rozpaczy zrobił się bardzo blady,
I zaraz na pół godziny przerwano przedstawienie
I małpę zaczęto kusić tabliczką czekolady.
Atoli ta małpa, to było stworzenie całkiem niegłupie,
A taka wycieczka to dla niej był całkiem niezły festyn,
I tylko jedną ręką zaczęła się drapać po pupie,
A drugą czyniła do ludzi nieprzyzwoite gesty.
Więc biedny trener rad nie rad zaczął się wspinać na sznury
Potem pomagier trenera w pomarańczowym dresie,
Aż cały personel cyrku powyłaził za małpą do góry
I wyglądał jak stado pawianów w podzwrotnikowym lesie.
Zaś patrząc na małpę, która skakała jak szalona,
Gość pewien westchnął tak ciężko jakby się znalazł na mękach
I szepnął: – W czterdziestym ósmym, jak mi uciekła żona
To też się nie dała złapać… – Tu łza mu kapnęła na rękaw.
A pewien młody pisarz ze Związku Literatów,
Na marginesie ucieczki małpy pomyślał przytomnie
Że nie powinien uciekać od różnych współczesnych tematów,
I zaraz to sobie zapisał, ażeby nie zapomnieć.
A jedna pani myślała, że uciekła jej ostatnia szansa
A na następną szansę raczej nadziei nie ma…
I w tym momencie złapano zbuntowanego szympansa.
A szympans się złapał za głowę. A ja złapałem za temat!!!
powrót

Tajemnica dobrej formy

Rozkwitam pięknie jak polny bratek
Gdy mi zadają wszyscy pytanie:
– Jak pan to robi, że mimo latek
Jest pan w tak świetnym, kwitnącym stanie?
Inny ma wygląd, że tylko dobij,
Pan zaś poprawia się wciąż wybitnie!
Jak pan to robi? Jak pan to robi?
I co pan robi, że tak pan kwitnie?
Na to pytanie w głowę się skrobię
I szukam w myślach uzasadnienia.
Bo prawdę mówiąc ja n i c nie robię
I to jest powód mego kwitnienia…
Inni się męczą i zarywają,
Nie śpią, nie jedzą śniadań, kolacji
Nic też dziwnego, że wyglądają
Jak ciocia Klocia po ekshumacji.
A ja obiadki jem lekkostrawne,
Niezbyt obfite (bym nie stetryczał)
Czytam wyłącznie książki zabawne
(Raczej Wałęsę niż Kuśniewicza).
W żadną dyskusję nikt mnie nie wrobi,
Co trzy miesiące stan zębów badam,
Kocham się tylko w Alexis Colby
(więc mnie fizycznie to nie rozkłada).
Dwa półetaty wziąłem od razu
Co jest wysiłkiem dla mnie maciupkim:
Pół dnia pracuję i na pół gazu,
Gadam półgębkiem, siedzę półdupkiem…
Nic też dziwnego, że ludzie skrycie
Szepczą na widok mój luksusowy:
– Popatrzcie tylko! Ten to ma życie!
Krew z mlekiem! Bomba! Sklep nabiałowy!
Figluję rankiem, dobrze śpię nocą,
Wieczorem solo gram na perkusji,
I jakoś żyję… Pan pyta po co?
Stop! Już mówiłem. Żadnych dyskusji.
powrót

Tancerz

…a gdy na eleganckim balu
Swoje talenty rozpościera
Lew salonowy, jak z żurnalu
Wyrżnięty, albo jak z kuriera,
Gdy cały w skrętach i lansadach
Pełen finezji i uroku
Z partnerką swą na parkiet wpada
Wzrok mając wbity w głąb jej wzroku,
I prawie niesie ją, skubaniec,
Arcymistrzowską błyszcząc rangą,
Tańcząc bezbłędnie każdy taniec
(a ja wyłącznie nudne tango),
Gdy tak – powiadam – na nią władczo
Spogląda, jak na befsztyk smakosz,
I wszyscy nań z podziwem patrzą,
I każda chciała by z nim takoż,
A on wie o tym, i z zachwytem
Ów splendor pełną gębą chłepcze,
I do partnerki uszka przy tem
Uwodzicielskie słówka szepcze
A jego rachityczne nogi
Potrafią tańczyć jednocześnie
Aż drzazgi sypią się z podłogi
(o czym ja nawet marzyć nie śmiem).
U góry – dyrdymały sadzi,
U dołu – wolty i wiraże
I nigdy o nic nie zawadzi
Jakby piekielnym był kuglarzem,
I kiedy nagle się poślizgnie,
Przez chwilę równowagę łapie,
A potem w parkiet jak nie gwiźnie
Aż mu coś głośno chrząstnie w japie,
I z nosa mu się puści jucha,
I z lwa się nagle w glizdę zmienia,
I gdy na sali cisza głucha
Zapada, pełna obrzydzenia,
To chociaż jestem ateuszem,
Swój światopogląd nagle tracę
I wierzę że hen, nad ratuszem,
Tkwi w chmurkach zacny, siwy facet…
powrót

Tango Walewska

Ktoś zastukał do drzwi
Kiedy właśnie miała kłaść się,
Dzień trzynasty grudnia był
Tysiąc osiemset dwanaście.
Zdjęła już dżinsy Lee,
Świece gasły w kandelabrze,
Wtem ktoś stuka do drzwi,
Wtem ktoś woła: – Cheri!
… albo może wiatr tak płacze?
|Ktoś zastukał do drzwi
Ciemną nocą w Walewicach,
Rozszczekały się psy,
Zaskrzypiał aokiennica,
Wyglądnęła Marie,
Wiatr jej oczy śniegiem zawiał,
Mąż obudził się zły
– Chyba coś ci się śni,
Właź do łóżka, nie rozrabiaj!
|Ktoś zastukał do drzwi,
Trójgraniasty miał kapelusz,
Nieopodal stał jeep
W otoczeniu szwolażerów,
Szable mieli we krwi
W oczach mieli przeznaczenie,
Wtem zginęli wśród mgły,
I dziś nie wie już nikt,
Czy to prawda, czy złudzenie?
|… I dziś nie wie już nikt,
Czy ktoś stukał do drzwi,
Czy to tylko taki film?
powrót

Tempo

Obudziwszy się nad ranem
Radca z głowy zdjął szlafmycę,
Przetarł oczy rozespane
I wyglądnął na ulicę…
|A tam już rozgardiasz wielki,
Hałas, tumult i rozterka!
Pokojowe po kajzerki
Biegną oraz po Kurierka.
|Radca kapcie zdjął, koszulę,
Każde rzucił w kąt gdzie indziej,
Tak że goły był w ogóle,
Tyle że w jedwabnej bindzie.
|Spojrzał w lustro bez żenady,
– Mam – pomyślał – linię grecką!
Poczem zrobił trzy przysiady
Zgodnie z gimnastyką szwedzką.
|A na dworze coraz gwarniej!
Idą na zajęcia ranne
Infanterii marszkompanie,
Pensjonaty Urszulanek.
|Koński kłus po bruku człapie,
Ciągnie fiakier szkapa stara,
Już otwarto wnętrza trafik,
Już ktoś przyszedł po cygara.
|Urzędników – masa cała!
Dependentów – grupa spora!
Tu – prokurent pryncypała,
Tam – aplikant asesora!
|Radca w sitzbad siadł u proga,
Pluszcze się jak w morzu czajka,
Wedle rad balneologa,
Wielebnego księdza Kneippa.
|Wygolony, świeży, gładki,
Piękny i zaróżowiony,
Jegierowskie kładzie gatki
I sztuczne pantalony.
|Kamizelę i tużurek
Który kolor ma musztardy,
Czesze wąsy i fryzurę
I szczotkuje bakenbardy.
|I sztyblety z wprawą czerni,
I – w żołądku czując ssanie –
Do najbliższej mu traktierni
Na wiedeńskie mknie śniadanie.
|Patrzcie! Oto kroczy miastem,
Laską w marszu takt wybija,
I myśli: – Wiek dziewiętnasty
Swoim tempem nas zabija…
powrót

Teoria cioci

Oto zdanie mojej cioci Manci,
Co uwielbia starodawne czasy:
Kiedyś byli filmowi amanci
O wiele wyższej klasy!
Przedtem każdy był as i dandys,
Przytem mistrz w ekranowej grze,
A nie jakiś tam Marlon Brandys,
Czy też jak on tam się zwie…
I ze szpadą każdy umiał natrzeć,
I na koniu uganiać po lasach,
A na stare lata muszę patrzeć
Z przeproszeniem – O mon dieu! – na Gołasa…
Dni mijają, wschody i zachody,
A ja z cioci wciąż wyciągnąć pragnę,
Co jej się tak podobało: bokobrody,
Czy też może wąsiki jedwabne?
Jaka była w tych panach podnieta,
Że uległa ich przebrzmiałej pokusie:
Przecież, prawdę mówiąc, to tandeta,
Taki Rudolf Valentino w burnusie…
Ale ciotka twardo ich chwali
I powiada, a rumieniec ją krasi:
Widzisz, oni się tak szybko ruszali,
Ze trzy razy prędzej niż ci wasi…
powrót

Teoria kury

Raz jeden Dreptak wysnuł wniosek bez precedensu,
Że kura, jako taka, nie ma w zasadzie sensu,
Że żyje sobie psim swędem, i jest w ogóle szachrajka,
Bo jaką z niej mamy korzyść? No, po pierwsze fakt, że znosi jajka
Do czego jednak wcale nie musi koniecznie być kurą
I można by ją zastąpić jakąś automatyczną rurą
Do wyrobu żółtka, białek i syntetycznych skorupek.
I byłoby bez tego gdakania, pomoru, wrzasku i kupek.
Po drugie – kura to mięso. Skąd znowu wniosek ponury,
Że martwa kura nie kurą już jest, lecz trupem kury.
I Dreptak wykoncypował nad ścierwem pewnego kurczaka
Że jest to kura nieboszczka, a nie kura jako taka.
Reasumując – dla ludzi nadaje się do użycia
To, czym jest kura po śmierci, i to, co wypuszcza ona z dupy za życia.
Nie nadaje się wcale to, czym jest żyjąca kurka,
To „cip, cip”, „kukuryku” i smród, że aż wierci w dziurkach
Od nosa. Ująwszy na piśmie ten swój wewnętrzny monolog
Wnet się Dreptak zdoktoryzował i zasłynął jako kurolog –
– filozof. A kiedy pracę gdzie trzeba przeczytano,
Wysnuto z niej pewne wnioski i kury zlikwidowano
I zastąpiono czymś innym. W rezultacie zaś kurobicia
Dreptak stał się naukowcem kompletnie oderwanym od życia
Ponieważ te kury nie żyły. Dziś Dreptak to zwykły dziadyga.
Oj, ludzie, nie podżynajcie gałęzi, która was dźwiga.
powrót

Teoria wielkanocnego zajączka

Zawsze się mieszam i plączę,
Gdy syn mój dowiedzieć chce się,
Skąd się świąteczny zajaczek
Wziął w wielkanocnym okresie.
|Skąd przez makowce, pisanki,
Babki, rzeżuchy sękacze,
Kurczęta, palmy, baranki,
Zając kłapouch skacze.
|O, długo tłumaczyć bym musiał,
Ze wstydem i z wypiekami,
Że zając to symbol tatusia
Na parę dni przed świętami.
|Że biedny, że wystraszony,
Że zagoniony, jak zając
Ucieka spod ręki żony
Po mieście kulawo kicając.
|Czy ze zmęczenia się słania
I czasem przykuca na słonku,
Bo się go z domku wygania,
Bo tatko przeszkadza w domku.
|Bo pod nogami się pęta,
Bo mak wyzera z donicy,
Więc kiedy nadchodzą święta,
To tatuś jest na ulicy.
|Dostaje tam od mamusi
W łapkę z 20 złotych…
I to mu wystarczyć musi
Na kino, palenie i koty.
|Na jezdni i po chodniku,
Na rynku i przed sklepami
Mnóstwo nieszczęsnych samczyków
Łazi smutnymi stadami.
|I żeby sobie dowieść,
Że on rządzą tym krajem,
Co chwilę ci smutni panowie
Się tytułują nawzajem.
|– Cześć panie dyrektorze!
– Pan prezes też na spacerze?
– O i sekretarz na dworze!
Ach, jak przyjemnie w plenerze…
|Co rzekłszy na siebie się gapią
Z wyrazem niezmiernej żałości
A przy tym ząbkami kłapią,
Ponieważ przemarzli do kości.
|Aż wreszcie święta nadchodzą
I mija ta zmora brzydka.
Zajączki do norek wchodzą
I każdy hyc do korytka.
|I każdy żuje i mlaska,
Jedzonko ładuje do brzuszka
I się zamienia w grubaska,
I tylko mu trzesą się uszka.
|A potem już jest miło i dobrze,
Tylko oczka wciąż mniejsze i węższe.
To nie traktor zwariował na dworze,
To tak chrapią te zajączki swiąteczne.
powrót

Tęsknota do przeszłości

Nasi zacni przodkowie żyli solidnie i zdrowo,
Alienacją się nie martwili i bombą wodorową,
Zawały ich nie chwytały, nie żarły ich reumatyzmy,
Ponieważ się nie wstydzili noszenia długiej bielizny.
Wszystko robili powoli, ot, jedną małorolną
Kiedy mój pradziad uwodził, to mówił: – Bądź mi powolną!
Nieprawdą jest, że postami przodkowie się wyniszczali,
Oni spokojnie te posty z boku obserwowali,
A potem podczas spowiedzi mówili w sposób prosty:
– Oświadczam, ojcze duchowny, żem obserwował posty.
W rozmowach się zajmowali rolnictwem, względnie też drobiem,
A zaczynali rozmowę od zdania: – Wystaw pan sobie…
I słusznie, boć przecież przyjemniej o różnych rzeczach prawić,
Jeżeli sobie uprzednio rozmówcy mogą wystawić.
Zaś kiedy szlagon z Kruszwicy przyjechał, powiedzmy, do Gniezna
I – kogoś spotkawszy – nie wiedział, czy zna go, czy go nie zna,
To – oby swe wątpliwości i domniemania streścić,
Wołał: – Zupełnie nie wiem, gdzie ja mam pana umieścić?
O wiele lepiej niż żeby od razu rozmówcę zbezcześcił,
I zaraz z początku oznajmił, że tam a tam go umieścił!
Gdy jeden człek do drugiego był nastawiony anty,
To wcale nie robił zeń szmaty, tylko zielone planty,
A gdy już te planty zrobił i kwiatki w nich zaflancował,
Powiadał z zadowoleniem: – Ho! Alem drania splantował.
Ach, gdyby te czasy wróciły z ich wdziękiem, czarem, modą
I gdybym został w tych czasach księciem lub wojewodą,
To tak bym życzliwie się odniósł do wielu znajomych rodaków,
Że Wrocław by miał piękne planty, sześć razy większe niż Kraków.
powrót

Tęsknota do uproszczeń

Ech, chciałbym być starym szkopem
Z głową łysą jak jajko
I siedzieć przed swym domem
Z porcelanową fajką,
I czasami sobie pojeść
Pożywną wasser-zupę,
Zapytać: – Was gibs neues?
I klepnąć służącą w pupę.
Byłbym czerwony i gruby,
Ceniony i szanowany
I chadzałbym do Bierstuby
Na piwo, białe od piany…
Na rząd bym ciągle nie kwękał,
Tylko we wszystko bym wierzył:
– Kazali chodzić na rękach?
Widocznie tak się należy!
Nie miałbym żadnych kompleksów,
Znalazłbym radość w robocie,
A wszystkie problemy seksu
Załatwiałbym przy sobocie,
Natychmiast po kolacji,
Atoli przed modlitwą…
… i nie pamiętałbym okupacji,
I goliłbym się brzytwą,
I miałbym córkę Gretchen
Co by zajęła się domem
I co by kobylim śmiechem
Eksplodowała co moment…
… a gdyby mi przyszło umierać,
To w swej ostatniej godzinie
Rozkazałbym się pozbierać
Całej swej szkopskiej rodzinie.
A oni podnieśli by lament,
Ale ucichliby szybko,
Bo bym przeczytał testament,
Czknął, zadarł nogi i kipnął,
I – cichy wydając świergot –
Bez żalu opuściłbym ziemię,
Wiedząc że w górze już Herrgott
Czeka… (tak samo Niemiec!)
Z fajką, i z wiecznym urlopem,
I z wytycznymi zwłaszcza…
… hej, chciałbym być starym szkopem!
To bardzo wszystko upraszcza.
powrót

The Big Fight

(bolszaja rozpierducha)

Nad Denver kolorowy mrok
(neony tworzą styl mu)
Do miasta wjeżdża ruski czołg
Z całkiem innego filmu.
Wania wyciska nogą gaz,
Sasza jest wieżyczkowym,
A pod nim Misza z Griszą wraz
Ładują odłamkowym.
Zahuczał silnik niczym grom,
Czołg wybił dziurę w murze
I wjechał w Carringtonów dom
Aż wszyscy spadli z łóżek.
Cieć Josef wyszedł z wizawi,
O ścianę nim dupnęło
I jęknął: – Mejbi mnie się śni?
Mejbi dzys ys video?
– Kakoj widejo? Paszoł won!
Wtem z góry swoją fizys
Ukazał stary Carrington
Pytając: – Łot ys dzyzys?
– Hełp, hełp! – zakrzyknął pedał Steff,
Co właśnie spał z koniuszym,
– Wot kapitalisticzeskij syf! –
Rzekł Sasza do Waniuszy.
Rozpruty basen, zryty kort,
Bez drzwi i szyb chałupa,
W salonie rozjechany tort,
W sejfie niestety kupa.
Pozostał tylko smród i żal,
Wiatr w licznych dziurach śwista,
Zgwałcone patrzą tęsknie w dal
Alexis w zgodzie z Cristal.
Pijana Faron, zamiast spać
Wachluje się onucą,
Szuka w słowniku słowa „blać”
I marzy, że powrócą…
A ja rozmyślam, jaka w tym
Dziwaczna jest przyczyna,
Że gdyby grali taki film,
To już bym biegł do kina!
powrót

The Polish Strip-Tease System

(baba grubo ubrana, śpiewa, tańczy, podskakuje)
Wreszcie komuś przyszedł do łba pomysł zbawczy,
Poszły w kąt zachodnie trendy i metody –
Oto striptiz, ale striptiz wychowawczy,
Czyli striptiz połączony z rewią mody!
Od zachwytu pieje prasa, trzeszczy kasa,
Biegną młodzi, tłumnie pchają się staruchy:
Ludzie! Babka się rozbiera na golasa,
A po drodze demonstruje różne ciuchy!
Proszę wyjąć okulary, przetrzeć lupy
I podziwiać, bo to zdrowe i ludowe –
Płaszcz z torbami w których mieszczą się zakupy,
A ta skrytka to na kartki żywnościowe!
(zdejmuje płaszcz, zostaje w sukience)
Tej sukienki używamy w trudnych sprawach
Do protekcji, kumoterstwa i przyśpieszeń –
Tak łapówkę ładujemy do rękawa… (demonstruje)
A tak wpadnie ona zgrabnie w czyjąś kieszeń… (demonstruje)
(zdejmuje sukienkę, zostaje w spodniach)
Oto ładne i praktyczne bardzo spodnie
Na zebrania, albo nudne imieniny,
Inni cierpią, my siedzimy zaś wygodnie
Mając z tyłu wszyty kawał watoliny… (demonstruje)
(zdejmuje spodnie, zostaje w mini)
Gdy natomiast poczujemy się kobietą
I gdy piękny jakiś samiec nas uwodzi,
Posługujemy się tą mini-toaletą… (rozpina)
Zapinaną błyskawicznie gdy mąż wchodzi… (zapina)
I w ten sposób nadszedł wreszcie czas na nagość
Którą państwu obiecałam w swoim czasie,
Więc marzeniom wszystkich panów czyniąc zadość,
Stanę teraz w nieokrytej niczym krasie… (rozpina)
Ale może taki widok was zniechęci?
Może zwiędną waszych chuci bujne sztormy…?
Zaczekajmy! Jak reforma się rozkręci, (zapina)
To z nas sama ściągnie gacie i reformy!
(wychodzi plącząc się w gaciach)
powrót

Toast kisielem

O, długo modłom naszym będący na celu,
Rzadko nas galicyjski odwiedzasz Kisielu.
Posiedź dłużej tą razą, bowiem bez wątpienia
Zacny kisiel smakuje się w miarę jedzenia.
My wielbimy Cię wiernie i o każdej dobie –
I gdy dziesiątą wodę spuszczasz sam po sobie,
I gdy się z Dobraczyńskim ścierasz lub z Urbanem
W rozprawie między PRON-em, Żydem i plebanem.
Tyś godzien swych Pradziadów! …tfu, a cóż ja gadam?
Niegodzien Ciebie był Twój pradziad, Kisiel Adam,
Wojewoda bracławski, co ku zgrozie szlachty
Z kacapami w tajemne wdawał się konszachty.
A Ty veto! krzyknąłeś w natchnieniu poselskim,
Więc wyleciałeś z sejmu, lecz lotem anielskim,
Albowiem w Twym rubasznym sarmackim czerepie
Anielska – choć rogata – dusza się telepie.
I oby telepała się jeszcze lat wiele!
Wiwat! Zdrowie Kisiela wypijmy kisielem!
powrót

Toasty

Ech, krzyk i rewelacja,
Atmosfera paniczna,
Bo z Francji delegacja
Przybyła zagraniczna,
Nawiązać z nami kontakt,
A szef tej delegacji
Podpisze nawet kontrakt
W sprawie kooperacji!
Ot problem, daj go katu,
Jak przyjąć zagranicę?
Dyrektor kombinatu
Rozmawia ze swym „vice”
Jak uczcić przedsięwzięcie
By elegancko było?
Jak urządzić przyjęcie?
Po pół litra na ryło?
Może po całym litrze?
I co? Winiak czy czysta?
I może by na cytrze
Grał w kącie Karapystka?
Może by przy nakryciach
Asparagus pierzasty?
I jakie podczas picia
Należy wznieść toasty,
Żeby było frymuśnie,
Ale przy tym z fasonem…
– Może „chluśniem bo uśniem”?
Rzekł ktoś niepewnym tonem.
– Owszem, to niezły wierszyk,
Ale gdzieś tak pod koniec!
– „Zdrowie pań po raz pierwszy”!
Krzyknął kasjer Piotr Dzwoniec.
– To nam też nie podejdzie
Bo przybyli bez kobiet.
– „Prosiemy, bo śkłem przejdzie!”
Zawołali księgowi.
– Ba, któż to przetłumaczy,
Chociaż brzmi, dość ambitnie…
Szef kadr rzucił w rozpaczy:
– „Pierdykniem, bo odwykniem?”
A francuska ekipa
Już do jadalni zmierza,
Nie wiadomo, czy stypa,
Czy ostatnia wieczerza?
Smutno acz uroczyście,
Coś skwierczy w jarzeniówkach
I wódka lśni srebrzyście
W czterdziestu półlitrówkach,
A dla niektórych osób
Nawet koniak francuski,
I słychać próby rozmów:
– Gawaricie po ruski?
Wreszcie główny szef powstał,
I wszyscy nań spojrzeli:
Twarz, myśląca choć prosta
W prawicy rżnięty kielich.
Urodziwy jak Drozda
A natchniony jak w transie
Po francusku się rozdarł:
Hende hoch! Aby nam sie…
Zabulgotała czysta,
Zaczęły się narady
Zbliżono stanowiska,
Podpisano układy,
A szef błagał tłumacza
Gdy szli do toalety:
– Jezu, sprawdźcie no Kawczak,
Czy to znów nie Berliety!
powrót

Tragedia donosiciela

W Zakładach Produkcji Talerzy
Imienia Obywatela Barbarossy,
Donosiciel Dreptak Jerzy
Codziennie składał donosy!
Do dyrekcyjnej ekipy
Szedł, i – dowcip po dowcipie –
Powtarzał wszystkie dowcipy
Krążące o tej ekipie.
Na przykład leciał do bardzo ważnego
Kierownika jednego z Wydziałów:
– Grzdypućko mówił do Bździbździckiego,
Że pana mają oddać do punktu regeneracji wałów
Korbowych!
Kierownik ze złości
Robił się całkiem zielony,
A tymczasem Dreptak, w kolejności
Obsługiwał inne persony.
Co stanowiło ciekawą formę
Wyczuwania nastroju w masach,
Dreptak za to miał mniejszą normę,
Pensję większą miał o pół brudasa,
Oraz mnóstwo przywilejów pracowniczych
I w ogóle żył w sposób miły,
Aż tu raz, z niewiadomych przyczyn,
Te dowcipy się nagle skończyły…
Zaczął Dreptak nastawiać ucha,
Na kielicha kolegów prosić…
Guzik, milczą, wokół cisza głucha,
Cały tydzień nie miał co donosić.
Biedny Dreptak z rozpaczy się słania,
Tak go gnębi ten stan fatalny –
Już dyrektor mu się nie odkłania,
Już nań krzywo patrzy personalny,
Już się czuje nędzny i znikomy,
Już mu grozi obłęd, albo zawał,
Gdy wtem nagle wpadł na świetny pomysł:
– Sam wymyślę na jutro kawał!
Siedzi Dreptak na łóżku nocą,
Dłubie w uchu, sapie z przejęcia,
Rączki mu się, i nóżki pocą
Od umysłowego napięcia,
Kombinacje różne wyczynia,
Własne palce gryzie z wściekłości:
– Jeśli powiem „personalny jest świnia”,
To spytają mnie: – „A gdzie tu dowcip?”
Nie wie Dreptak, że działa w tym względzie
Prawda stara, aż powtarzać ją hadko:
– Nigdy menda satyrykiem nie będzie!
– A satyryk mendą?
– Bardzo rzadko!
powrót

Trening

Niebo chmurami się strzępi,
Zachód barwami się mieni,
Bokserzy brutalni i tępi
Idą przez miasto na trening.
|Gołębie do gniazd wróciły,
Przechodnie zwalniają kroku,
Wieczór jest ładny i miły,
Miasto jest lepsze od zmroku,
Ale uważać należy,
Bo obok nas, przyczajeni,
Brutalni i tępi bokserzy
Idą przez miasto na trening.
|W przedsionkach kin i teatrów
Pozapalano światło.
Na wystawie w Desie ikona,
Narzeczeni padają w ramiona
I wygodniej, w ciepłym rynsztoku,
Śpiący pijak się układa na boku,
Dzieci palce trzymają w buziach,
Dojrzewa kasztan. I Zuzia.
Rozkwitają agawy w palmiami,
Dokonują wynalazków uczeni,
A bokserzy, tępi i brutalni,
Idą przez miasto na trening.
|Pociąg z Leszna wjechał na peron,
Sputniki mkną po orbitach…
Przerwać trening bokserom,
Dać im dużo elektrycznych gitar.
Ponaprawiać połamane nosy,
Pozapuszczać trochę dłuższe włosy,
Ponapuszczać trochę ładnych dziewcząt,
Niech ich trochę rozhartują, rozpieszczą,
Niech im nucą kołysanki lub swingi,
Opowiedzą żywot świętej Kingi
I zatrzymają w domu!
… bo – prawdę mówiąc – komu
Prócz wspaniałych bokserów
I bokserskich trenerów
Są potrzebne bokserskie treningi?
powrót

Trębacz z kościoła Świętej Elżbiety

Ledwie na niebie pierwsze fiolety,
Ledwie znać ratusz wycięty w ząbki –
Trębacz z kościoła Świętej Elżbiety
Budzi się, ziewa i szuka trąbki.
Szuka pod kołdrą, szuka na kołdrze,
W łóżku, pod łóżkiem, w górze i w dole,
A słońce już się przejrzało w Odrze
I już odbiło mu się fenolem…
Wróble sfrunęły na parapety,
Gołąb spaskudził Fredrze postument,
Trębacz z kościoła Świętej Elżbiety
Znalazł nareszcie cenny instrument.
Chwycił go, usta złożył w kuperek,
Do warg przybliżył ustnik pomału
I wydał beknięć przeciągłych szereg,
Bo chciał przećwiczyć motyw hejnału.
Ale w połowie frazy, niestety,
Melodia zdechła nutką zatartą…
Trębacz z kościoła Świętej Elżbiety
Pomyślał sobie bowiem: – Czy warto?
Myślał, a zapał do pracy topniał
Jak cnota wdowy po bohaterze:
– Znów włazić po tych kilkuset stopniach
Na tę cholernie wysoką wieżę?
– Za magistracki dość nędzny ryczałt,
Co ledwie starcza na chleb ze smalcem,
Nie będę z wieży na trąbie ryczał,
Pójdę do knajpy, będę grał walce!
Już sytuacja dla wrocławiaków
Była niemalże beznadziejna,
Gdy rzekł ktoś w radio: – Tu mówi Kraków,
Jest punkt dwunasta. Za chwilę – hejnał!
I popłynęły dźwięki wspaniałe,
A równocześnie z siłą atlety
Piął się na wieżę rozumny szałem
Trębacz z kościoła Świętej Elżbiety.
Taki był piękny, taki junacki,
Gdy wśród okrzyków tłumu ciekawskich
Wystrzelił w tamten hejnał mariacki –
Nasz anemiczny hejnał wrocławski!
A wówczas Prezes i Kierownictwo
Doszli do wniosku i do pojęcia,
Że Wrocław lubi współzawodnictwo,
Chociaż nie lubi nudnego dęcia.
Tę prawdę sobie zapisać proszę
Lub nawet wyryć w formie plakiety:
– Każdy wrocławiak jest to po trosze
Trębacz z kościoła Świętej Elżbiety.
powrót

Trucie Gucia

Gucio usiadłszy nad butelką
W gronie przybyłych zewsząd gości
Uwierzył nagle w swoją wielkość
Po tylu latach niepewności.
|Od lat bez przerwy mu wmawiano
Że jest wybitny niesłychanie,
A on sam sobie w lustrze rano
Przyglądał się z niedowierzaniem.
|I myślał przy tem: – Wzrok mam mętny,
Umysł banalny (mówiąc skromnie),
W ogóle jestem gość przeciętny,
Więc czegóż wszyscy właśnie do mnie?
|Może to moje stanowisko
W dyrekcji sprawia, że chłopaki
Aż tak mi się kłaniają nisko
I mówią, że ja zdolny taki
|Ach pilnuj tu się, pilnuj Guciu!
Mówił sam sobie, zbierał siły,
I jakoś się opierał truciu,
Chociaż go truto w sposób miły.
|Kropla atoli drąży skałę,
Choć skała twardsza jest od wody;
Trudno dusery tak wspaniałe
Słyszeć przez wiele lał bez szkody.
|Właśnie dziś Gucio już uwierzył,
Pod bok się podparł dumnym gestem,
I nawet ręką w stół uderzył:
– Widocznie, kurtka, zdolny jestem!
|A w całym biurze szum i radość,
I śmiech jak świeży śpiew skowrończy:
– Wysiłkom stanie się wnet zadość,
Nareszcie stary się wykończy!
|I fakt, odwrotu raczej nie ma,
Gucio pogrąży się z kretesem,
Bo zachwyt z siebie – jak egzema,
Nieodwracalnym jest procesem.
|Kto raz uwierzył – ten cipieje.
Chwali się w domu, na ulicy,
I w pracy na swój temat pieje,
Aż wreszcie zdejmą go zwierzchnicy!
|Gdy ci bębenka ktoś podbija,
Słuchaczu, wiedz że z ogniem igrasz!
Czym prędzej daj gościowi w ryja!
Posiedzisz, ale w sumie – wygrasz!
powrót

Trudny tor

Na moim torze niełatwo,
Inni – łatwiejsze wybrali,
Na moim – czerwone światło
Na zmianę z zielonym się pali.
Ja muszę pisać co dzień
Malutkie komedie i dramy,
A przy tym – muszę być w zgodzie
Po pierwsze – ze sobą samym,
Po drugie, z szefem, po trzecie,
Z szefem szefa i z jego szefami.
A to nie koniec przecie,
Jak przekonacie się sami,
Bo muszą mi przy okazji
Udzielić swej zgody po drodze:
Pradziadek-powstaniec, co w Azji
Przebywał na katordze,
I cała wiedza nabyta,
I życiorysu manowce,
I ojciec – AK kapitan,
I że byłem kiedyś zetempowcem,
I moda aktualna,
I aktualne potrzeby,
I że woda – proszę pana – fatalna,
I że cholernie mnie nudzi system wapnowania gleby,
Że natomiast cieszę się z miedzi,
Cośmy to ją w Polkowicach,
I wszystko, co we mnie siedzi,
I wszystko, co mnie zachwyca,
I wszystko, co mnie boli.
I sprawa, której służę,
I muszę to poddać kontroli,
I musi to spłynąć po piórze,
A gdy spłynie – wtedy czasem bywa dobre,
Ktoś, kto słucha – śmieje się lub płacze…
…lżejsze życie miał Bolesław Chrobry –
Nic nie pisał, a lał Niemca. Cwaniaczek!
powrót

Trzy dziewice

Na przedmieściu Karłowice
Gdzie Odra rozlana
Żyły sobie trzy dziewice –
Każda zakochana!
|Rypcium pypcium, rypcium pypcium każda zakochana!
|Pierwsza z dziewic, śliczna taka
Jak miejski wodociąg
Czuła do podchorążaka
Niewymowna pociąg!
|Rypcium pypcium, rypcium pypcium, niewymowny pociąg!
|Druga, trochę do Berlieta
Podobna od tyłu,
Paliła się do kadeta
Aż się z niej dymiło!
|Rypcium pypcium, rypcium pypcium aż się z niej dymiło!
|Trzecia, wydająca dźwięki
Godne odrzutowca,
Powierzała swoje wdzięki
Ramionom SORowca.
|Rypcium pypcium, rypcium pypcium, ramionom SORowca!
|Wynik zaś osądźcie sami –
Otóż (mówiąc szeptem)
Dziewice są dziewicami
Tak jak były przedtem…
|Rypcium pypcium, rypcium pypcium, tak jak były przedtem.
|Tu puenta tkwi, koledzy,
Oraz metafora:
– Nadmiar studiów, przesyt wiedzy
To śmierć dla Amora!
|Chcesz się panno pozbyć troski
I poczuć się swojsko?
Przyyjdź do naszej tu jednostki
Gdzie zwyczajne wojsko!
|Rypcium pypcium, rypcium pypcium gdzie zwyczajne wojsko!
powrót

Turkucie i łowcy

Profesja to nader rzadka,
Ale się zdarza czasami
Łowca Turkucia Podjadka
Co walczy z turkuciami.
Obce mu jest uczucie
Litości dla turkuci,
Jak złapie gdzieś turkucie
To zaraz do worka wrzuci.
A potem pan zwiadowca
Instytutu Walki z Turkuciami
Mówi: – O, dzielny łowca!
Turkucie łapie garściami!
Nikt jednak faktu nie zatrze,
Że dzięki temu łowcy
Turkucie są dzisiaj rzadsze
Niż Kurpie, albo Połowcy,
To tu, to ówdzie turkuć
Jeden, dwa w każdej gminie…
Nic tylko łbem o mur kuć –
Co będzie, gdy reszta zginie,
Albo ucieknie w Bieszczady,
Lub na tatrzańskie manowce?
O, zwolnią wtedy z posady
Zasłużonego łowcę!
Przepadnie wysoka gaża!
Więc łowca, w trosce o byt
Turkucie nocą rozmnaża
I stwarza o nich mit.
I wzrasta zagrożenie
I plany, i plony trzeszczą,
I łowca znowu jest w cenie
I znowu go chwalą i pieszczą,
I znowu obrasta legendą
I ma za co jeść oraz pić…
… jak długo łowcy będą –
Tak długo turkuciom żyć!
bo – zgodnie z bessą i hossą –
Tworzy się obwód zamknięty.
… chyba, żebyśmy tym łowcom
Dali wysokie renty?
powrót

Votum separatum

Duży podziw żywią dla nas cudzoziemcy.
Bardzo chwalą dyplomatów naszych gest:
– Polska chce, by zjednoczyły się znów Niemcy.
Einheit, Freiheit und Grossdeutschland wieder fest!
Kraj jednoczyć jest i ładnie i przyjemnie,
Świat nie lubi appertheidów ani gett,
Więc scalajcie ich do kupy, lecz beze mnie.
Jestem gegen, czyli przeciw. W obszcze niet!
Mam ja swoje lata, fobie i nawyki
Znam pułapki ślepych torów, lewych wajch,
Lepsze dla mnie są dwie szkopskie republiki
Niż wiszący nad Wrocławiem Czwarty Reich.
Zawsze bito nas na niebie, lądzie, wodzie,
Z obu stron spychano nas po San i Bug
Teraz – ledwie pierdolnęło coś na wschodzie –
Już my Niemca namawiamy by się wzmógł!
Jeszcze przy tym gaworzymy sobie swojsko
Zadziwiając dobrze zbrojny Wolny Świat,
Że należy zlikwidować Polskie Wojska
To się zaraz skończy kryzys, krach i pat.
Zlikwidujcie, zezłomujcie do cholery.
Zróbcie z czołgów pługi lub przetwórnie pasz…
Nad Monachium warczą czarne starfightery
A przez Berlin Wschodni grzmi Paradenmarsch!
powrót

Uczymy się języka niemieckiego w łatwym układzie – Wir lernen Volksdeutschschnellsprasche fuer Wasserpollacken

Przekład Nowack und Kozott
Tekst oryginalny
Szła dzieweczka do laseczka
Do zielonego, tra la la
Do zielonego
|Spotkała tam myśliweczka
Bardzo śwarnego, tra la la
Bardzo śwarnego
|Myśliweczku, kochaneczku
Bardzom ci rada, tra la la
Bardzo ci rada
|Dałabym ci chleba z masłem
Alem go zjadła, tra la la
Alem go zjadła
|Chodź do mnie, chodź do mnie
Bo chcę cię znać
Bedziemy, będziemy
Tu tańcować
Tra la la, tra la la
Tłumaczenie
Ajnmal Medchen hat szpaciren
Grinen Wald heraus, Heil Hitler,
Grinen Wald heraus
|Und dort treft zi Szturmbanfirer
Mit dem Panzerfaust, Heil Hitler
Mit dem Panzerfaust
|Szturmbanfirer Helmut Filler,
Ich dich libe fest, Heil Hitler
Ich dich libe fest
|Aber Brot mit Margarine
Hab ich szon gefrest, Heil Hitler
Hab ich szon gefrest
|Kom Medchen, kom Medchen,
Ich habe Szwanc,
Wir werden, wir werden
Fiken in Tanc!
Hailija, halija…
powrót

Uczymy się języka rosyjskiego

Dziś wesołe czastuszki. Ułożył je Helmut Abrahamowicz Puszkin, przekładu na język polski dokonali Drawicz i Landauer.
Tekst oryginalny
Pierestrojka, pierestrojka
S uma zszedsza paranojka,
Po wierchu uniwermag
A diestwitielno – bardak.
|Nietu żyra, nietu jajec,
Bijot nas Afgan, Kitajec,
Lytwa z Łotwoj idut won,
Na huj nam takoj zakon?
|W Kazachstanie u posiołku
Jobał miedwied konsomułku.
– Jebi! – kryczyt wieś narod,
– Nas wsiech toże włast jebiot!
Tłumaczenie
Przestrojenie, przestrojenie
Wszędzie duże ożywienie,
Z wierzchu to surowy kraj,
A we wnętrzu istny raj!
|Jeszcze czegoś brak czasami,
Są też sprzeczki z sąsiadami.
W Republikach duży ruch,
Lecz braterstywa kwitnie duch.
|W Kazachstanie, gdzieś pod krzaczkiem
Dziewczę bawi się misiaczkiem.
– Brawo, misiu! – woła lud.
– Przyda się humoru łut!
|Po każdej zwrotce dobrze jest zaśpiewać:
„Hej ha, jeszczo raz, jeszczo mnogom, mnogo raz!”
lub
„Hej ha, jeszcze raz, jeszcze wiele, wiele raz(-y)!”
powrót

Ulisses

Pełno wrzawy i rwetesu,
Krzyków „w imię ojca”,
Bo przywieźli do GS-u
„Ulissesa” Jojsa.
Mieli przywieźć transport misek
I skrzynkę ratafii,
A tu nagle ten „Ulisses”,
Żeby go szlag trafił,
Przyszedł sam przewodniczący,
Mruknął „pochwalony”,
Usiadł sobie czytający,
Przebrnął cztery strony.
Przyszedł takoż i ksiądz proboszcz,
Powiedział: „Cześć pracy”.
Worek drobnych miał ze sobą
(najwyraźniej z tacy),
Kupił książkę za czerwońca,
Z podniecenia sapnął,
Zajrzał w środek i od końca,
Zwrócił tom i drapnął.
Zaś komendant posterunku,
Przystojny mężczyzna,
Przyszedł w pełnym swym rynsztunku
I radził się przyznać.
I zaraz go posłuchali
Trypućko z kolegą,
I natychmiast się przyznali
Grzecznie do wszystkiego.
A natomiast na wyraju
Za Domem Kultury
Dziadek Dreptak na buhaju
Uniósł się do góry,
I leśniczy, pan Franciszek,
Po francusku gadał,
I rozmnożył się słodyszek
Oraz jedna Magda.
Wyszły z lasu różne strzygi,
Kwanty i cystersi,
A teść Janka Mamałygi
Stwierdził, że ma piersi,
Kaśko zaś dosiadło ojca
Krzycząc: – Wio, tatulo!
Wreszcie zobaczono bodźca,
Jak gnał za krasulą.
Aż kierownik z ekspedientką
Się zorientowali,
Wzięli „Ulissesa” prędko
I go odesłali
Do centrali na przyczepie,
Którą ciągnął zetor,
Po czym wywietrzyli w sklepie,
Bo był straszny fetor,
Jeszcze tylko ksiądz okadził
Cały lokal, za czym
Pan komendant teraz sprawdził
Do min wykrywaczem,
I znów zapachniało serem,
Zbożem i bielizną…
Bardzo dobrze, że nasz teren
Walczy ze zgnilizną!
powrót

Upiór

Kiedyś kneź Dreptak jeszcze w łożnicy
Leżał przed pójściem do łaźni,
Aż tu przychodzą doń wojownicy
Hej, wojownicy odważni.
Zdumiał się Dreptak, koszulę spuścił,
Co ją chciał ściągnąć przez głowę,
– A was – zapytał – kto tutaj wpuścił
Na te komnaty kneziowe?
Pod nimi zasię drżą aż kolana,
Cali ze strachu się pocą…
– Myśmy – rzekł jeden przyszli do pana,
Bo w zamku straszy coś nocą.
Oj straszy, straszy to całkiem nieźle i
Chowa się w różne framugi,
Chodzi po zamku w jedwabnym gieźle,
A pysk ma o… taaaaki długi!
Uszy ma takie wielkie jak kapcie,
A oczki całkiem maciupcie,
Więc, mości książę, wy to coś złapcie
Albo w ogóle coś zróbcie.
Tu kneź okazał męstwo i władzę
I rzekł: – Nie martwcie się, goście,
Już ja z tą zgagą sobie poradzę,
A teraz pa! Się wynoście!
A kiedy wyszli bijąc pokłony
Książę wyskoczył spod koca
I krzyknął, wpadłszy do izby żony
– Ty, gdzie się włóczysz po nocach?
powrót

Mazur urwisowski II

alternatywnie: Urwisy
Obsypało śniegiem krzaki
Sopel sobie wisi,
A Jaś sadzi koperczaki
Do pięknej Marysi!
Sadzi dziarsko i radośnie
Koperczaków szereg,
Kiedy Maryś w nie obrośnie –
Będziem mieć koperek!
|W górach zasię dym na hali
Niby wulkan wielki…
Toż to Piotr cholewki smali
Do niejakiej Felki,
A że iskry idą z dziewki
I krzyk: – Ty urwisie!
A Piotr smali furt cholewki
Póki Felka tli się!
|Zagdakała w gąszczu kura,
Sypnęło się kwiecie,
Kaśka robi koło pióra
Jednemu poecie!
Zaś poeta rzekł wesoło
I z dezynwolturą:
– Rób Kasieńko, byle koło,
A nie wprost na pióro
|Obok, na zielonych błoniach
Gdzie bujne moczary,
Basia Stasia robi w konia
Bo chce mieć do pary.
– Jak już skończę, jak już zrobię,
Uprząż dam pod pachy
I popędzę szkapy obie:
– Wiśta! Wio wałachy!
|Nieopodal tuż przy młynie
Gdzie zagon rzepaku,
Podkłada Henio świnię
Rodzinie Dreptaków:
– Będzie fajnie, będzie piknie!
Powiada z nadzieją:
– Świnia kwiknie, Dreptak fiknie,
Ludzie się uśmieją!
|Na obórce czarna papa,
Pod papą okienko:
Zyzio Dyzia zaklął w capa
Żeby beknął cienko…
Gdzie nie spojrzeć – wszędzie w koło
Prześmiewki, stryptysy…
Chociaż goło – lecz wesoło,
Bośwa som urwisy!
powrót

Uszy

Już nie damy się zwodzić,
Za nos innym się wodzić,
Biec na oślep jak błędne owce,
Nie zabraknie nam chleba
Ale umieć nam trzeba
Wykorzystać wszystkie surowce!
|Może dojść do wyników
Nawet ferma królików
Hodowlanych, tych z futrem i mięsem,
Tylko że nie ma prawa
Nie z królika zostawać,
Wszystko trzeba wyzyskać z sensem!
|Królik czego by nie umiał,
Wszystko idzie na przemiał,
Nawet kości na mączkę się kruszy,
Na obiadek masz udko,
Z futra kurtkę cieplutką,
Tylko co nam zostaje? Tak, uszy!!!
|Kotu można dać płuca,
Uszy – rolnik wyrzuca,
Lecz niesłusznie tak czyni z uszamy,
Też je winien zostawić,
Odpowiednio wyprawić
A następnie zeszywać je w błamy!
|Ech, pomyślcie kochani,
Z takich uszu dywanik,
Albo miękka narzutka na łóżko,
I ty pod tą narzutką
Z jakąś miłą filutką,
Pośród uszek – całujesz ją w uszko!
|A gdy uszy te raczej
Chcesz wyzyskać inaczej –
Proszę bardzo, dam sposób ci drugi:
Weź rozwałkuj je wałkiem,
A gdy spłaszczą się całkiem,
To sprzedawaj je jako płastugi!
|Lecz ostrożny bądź, druhu
Zanim ciachniesz po uchu!
Wrzawa by się natychmiast podniosła
Gdybyś złapał nożyczki
Krzycząc: – O! O! Króliczki!
I niechcący skaleczyłbyś osła…
|U nas uszu – jak mrówek!
Ładny mamy przychówek,
Wszędzie sterczą, jak jakie zarośle,
A w niejednym rejonie
Podlegają ochronie
I to właśnie, niestety, te ośle…
powrót

Uśmiechnij się

Los nigdy nie rozpieszczał nas
Nadmiarem zbytniej troski –
Dał nam złą wodę, kiepski gaz,
Neony godne wioski,
Klimat przed chwilą mrozem dął,
Wtem deszczem jak nie chluśnie!
… więc nie wiadomo, skąd się wziął
Ten nasz wrocławski uśmiech…
|Uśmiechnij się, życie jest miłe,
Uśmiechnij się, choćby na siłę –
Nie umiesz? Pomożemy ci,
Połaskoczemy, gli gli gli!
Uśmiechnij się, mamy silosy
Uśmiechnij się, ktoś wpadł do fosy –
Plan wykonało MPO,
Uśmiechnij się, no, no!!!
|Dymiły najpierw stosy zgliszcz,
Ulice w gruzach legły,
Cisnęła bieda że choć piszcz,
A Mondsztajn kradł nam cegły.
Dziś nikt na cegłach nie chce wpaść
Ledwie je wzrokiem muśnie,
Dziś stać nas by witraże kraść
I stąd nasz miły uśmiech
|Uśmiechnij się, życie jest bycze
Uśmiechnij się, i właź na pryczę
Z radością pomożemy ci,
Połaskoczemy – gli gli gli!
Uśmiechnij się, zamknęli Zdzisia,
Uśmiechnij się, Jędruś wyłysiał,
Z komisariatu zniosło dach –
Uśmiechnij się, no ciach!
|Przyjechał Fredro, w Rynku siadł,
Nałożył okulary,
Obejrzał nowy, dziwny świat
I mruknął: – Cześć batiary!
I nie narzeka – miły gość –
Gdy nań gołąbek siuśnie…
Dlatego fredrowskiego coś
Ma nasz wrocławski uśmiech.
|Uśmiechnij się, strapiony człecze
Z uśmiechem wejdź w nowe ćwierćwiecze
Z radością pomożemy ci,
Płaskoczemy, gli gli gli!
Uśmiechnij się, zrób z nami zeza,
Uśmiechnij się, niech lśni proteza,
Smutny jest tylko anioł stróż,
Ty, uśmiechnij się, ale już!
|Uśmiechnij się, życie jest proste,
Uśmiechnij się, patrz jaki mostek!
Z radością usłużymy ci
I podkręcimy, ożeż ty!
Uśmiechnij się, już koniec nudy,
Uśmiechnij się i marsz do budy,
Tu kończy się programu treść –
Uśmiechnij się – he he he he
Uśmiechnij się – Bueeeeeeeee!
Uśmiechnij się – i cześć!
powrót

Uśnięcie krytyka

Raz jeden znany krytyk, kosmiczny asekurant,
Z tchórzostwa i indolencji wspaniale znany w mieście,
Wrócił wieczorem do domu i dał pod kołdrę nura
I się odprężył trochę i mruknął z ulgą: – Nareszcie…!
Fakt faktem, dzień dzisiejszy nerwowy był i ciężki,
Różne lokalne burze wstrząsały powiatem i miastem,
Krytyk miał mały sukces i dwie dość spore klęski,
Więc teraz leżąc pod kołdrą myślał: – My bed is my castle!
I czuł się względnie bezpieczny, jak orzech w łupiny środku,
I drzemał, aż nagle zadrżał, skrzypnęły bowiem drzwi,
I niewyżyta żona wszedłszy, szepnęła: – Kotku…!
Lecz krytyk był asekurant, więc wolał udawać że śpi.
A przy tym kombinował: jeśli wysunę głowę,
To w rezultacie dojść może do jakichś ekscesów,
I mogą mi się wyrobić jakieś poglądy nowe,
I jeszcze coś o tym napiszę i to będzie koniec sukcesów…
Tu wstrząsnął się w przerażeniu i się zatroskał szczerze
Głębiej pod kołdrę się wsunął, nie bacząc że duszno i ciasno,
Pomyślał, że trudno jest tworzyć we wrogiej atmosferze
Wytworzył ad hoc przyjazną, odetchnął głęboko i zasnął…
powrót

Żałoba

Wiceminister przyjąć raczy
Wybijających się działaczy
Na niwie sztuki i kultury.
Już w poczekalni cała paczka,
Tu siedzi działacz, tam działaczka,
Ubrani w nowe garnitury.
Skoczyła sekretarka bystra,
Melduje do wiceministra
Ze właśnie przyszli, że czekają.
Wiceminister podziw szczery
Ma dla nich, więc im da ordery
Za to, że tak się wybijają.
W wiceministra gabinecie
Wino na stołach, wszędzie kwiecie,
Personel ciastka wnosi…
Wiceminister, jaśniejący
Tych wszystkich się wybijających
działaczy każe prosić.
Poszła ich prosić sekretarka,
Aż nagle wraca, w chustkę smarka,
I rozpaczliwie płacze…
– Tam w poczekalni same trupy –
powiada – wszędzie trupów kupy,
Nie żyją nasi działacze…
Wnet po tym zajściu – w całej prasie
Wiadomość smutna zjawiła się,
Szloch targnął biednym krajem:
O klęski straszne, o rozpacze!
Wybijający się działacze
Powybijali się nawzajem…
powrót

Żółw

Jedni studiują dzieje Peruwian,
Inni – chemiczną strukturę krwi,
Mój kumpel Heniuś studiuje żółwia,
Znaczy się jakiej ten żółw jest pci?
Na próżno docent Jenny Pipsztyczka
Dziesiątki razy mówiła mu,
Że jest to wiedza akademicka
Jakie narządy ma jego żółw.
Także magister Dzyndzyk Fulalia
Mawiała razy już kilkaset:
– Questa problema, ce genitalia
Habeas corpus your petit schildcret?
On wciąż nie słucha, przeciera lupę,
Potem do oka przytyka szkło
I patrzy temu żółwiowi w skorupę
Enigmatycznie mrucząc: – Ho ho!
W czasie tych badań żółw, zimna bestia,
Dość obojętnie spogląda w świat,
Płeć to dla niego raczej nie kwiestia,
Zwłaszcza że ma już ze trzysta lat!
A Heniuś bada, Heniuś się miota,
Mierzy, rysuje, w uporze trwa,
zamiast na warsztat wziąć krowę, kota,
Konia, Dreptaka, ptaka lub psa.
Tylu rozwiązań różnych zagadnień
Wciąż oczekują miasto i wieś,
Że naukowiec robi nieładnie
patrząc durnemu żółwiowi gdzieś!
Przezwyciężymy jednak stagnację,
Nie będzie Henio byczył się furt,
Jak się draniowi utnie dotację –
Zaraz się włączy w bieżący nurt!
powrót

Żywi i martwi

Nasi koledzy z konspiracji,
Pogromcy „Panter” i „Tygrysów”,
Leżą przeważnie wśród akacji,
A dużo rzadziej wśród cyprysów.
Zginęli mając lat dwadzieścia,
A i piętnaście też czasami…
Wtedy z nich żaden ginąć nie chciał,
Lecz dzisiaj – wygrywają z nami.
Zostali już na zawsze młodzi,
Szlachetni z czynów i postaci,
Już nic im dzisiaj nie zaszkodzi,
Już nikt ich dzisiaj nie zeszmaci.
Sztandary na ich grobach wieją,
Warty w rocznice się ustawia…
Oni się już nie zestarzeją
Na swoich starych fotografiach.
Palą się znicze, snują dymy.
Przybywa nam na twarzach zmarszczek,
Wciąż młode są ich pseudonimy,
Nasze są martwe i wciąż starsze.
…a kiedy już poumieramy
I gdy się już znajdziemy w raju,
Wtedy natychmiast ich poznamy,
Lecz oni nas -już nie poznają.
I może któryś nawet powie,
Widząc nas w rajskim przedpokoju:
– Nie wiecie, biedni staruszkowie,
Gdzie są koledzy z tamtych bojów?
Wtedy zapewne zapłaczemy,
Sięgniemy dłonią do orderów,
Ale im prawdy nie powiemy…
Po co rozśmieszać bohaterów?
powrót

Zaangażowanie

Nie sztuka pisać o kwiatuszkach,
Obłoczkach, ptaszku oraz drzewkach,
Za to nikt nie da ci po uszkach,
Nikt się na ciebie nie pogniewa.
Nikt nigdy ci nie zechce przylać,
Szef rozwścieczony nie zawoła:
– Musicie się tak wciąż wychylać`?
Piszcieżeż, kuchnia, coś o pszczołach!
Więc piszę: Pachną w słońcu ziółka
(obszar plus minus jeden hektar),
A wśród tych ziółek igra pszczółka
Biorąc do pyska słodki nektar.
Przy tej okazji w kwietny pyłek
Siada na maku lub na chabrze,
A że ma dość kosmaty tyłek,
Więc zwykle pyłkiem się ubabrze.
Potem przenosi go do słupka
I kwiat zapładnia mimo woli,
Więc gdyby nie tej pszczółki pupka –
Brakłoby jabłek i fasoli.
Proszę, już wierszyk jest niedługi,
Sama w nim prawda, nic ryzyka,
Lecz mam gdzieś pszczółkę, jej zasługi
I kwiatki, w które mordę wtyka.
Oduczyłbym ją tkwić na boku,
Ustawiłbym tę zgagę w pionie:
– Oż ty, szemrana po odwłoku,
Brzęknij po czyjej jesteś stronie.
Niestety… pszczółka milcząc siedzi
Lub dalej lata i się trudzi,
Nie łatwiej ją do wypowiedzi
Skłonić niż całą kupę ludzi…
Ha, widać to nie jej domena,
Nikt jej inaczej nie wychowa,
Nie zmieni jej w Buchwalda, Twaina,
Ilfa, Pietrowa i Czechowa.
Nie zrobi z pszczółki satyryka,
Co do ostatniej swej minuty,
Tam gdzie nie trzeba, będzie wtykał
Palce. A nawet ich kikuty…
powrót

Zabytek

Kiedyś swojego tatkę spytał mały Witek:
– Powiedz mi, proszę, tatku, co to jest zabytek?
– Zabytek – odparł tato – to rzecz z dawnych czasów,
Z okresu Jagiellonów, Piastów, względnie Sasów,
Co trochę się rozpada, a trochę się kruszy,
Ale jest pod ochroną, więc jej nikt nie ruszy.
Choćby miała tamtędy przejść nowa arteria –
On stoi cały w blaskach, basztach, boazeriach,
Rozparty w poprzek drogi, bliski – a daleki,
Bo za nim stoją dawne zwyczaje i wieki
Ze swymi przesądami, brakiem tolerancji,
Cielęcym zapatrzeniem się we wzorzec Francji
Albo Anglii lub Austrii, względnie w przepych Wschodu,
Z pogardą dla prostego, ciemnego narodu,
Z odrabianiem pańszczyzny, topieniem czarownic,
Pancerzem zapinanym z pomocą lutownic,
Przyłbicą opuszczoną w momentach poruty
(bo lepiej w takich razach miewać łeb zakuty),
Z supremacją łaciny, ubóstwem polszczyzny,
Ciągłym nadużywaniem imienia ojczyzny
Oraz odwoływaniem się do sądów nieba…
To jest właśnie zabytek, więc go chronić trzeba!!!
Synek słuchał uważnie, słówka nie uronił,
Wreszcie rzekł: – dobrze, tato… Ja cię będę chronił…
powrót

Baczki i broda

Na wiosnę wszystko lepiej rośnie,
Wszystko rozwija się z kopyta,
Fryzjer klienta grzecznie pyta:
– Baczki, pan, prosto chcesz czy skośnie?
Więc żądaj – skośnie albo prosto,
Na wiosnę wszystko pięknie kwitnie,
Fryzjer, chwyciwszy brzytwę ostrą,
I tak jak zechce baczki przytnie!
Kwitną krokusy i forsycje,
Wkrótce popłynie woń akacji,
Fryzjer jest panem sytuacji
I ma fryzjerskie swe ambicje.
Ogranicz krzyki i protesty,
Wróciły grzdyle i rybitwy,
Opanuj zbyt gwałtowne gesty,
Fryzjer ma, a ty nie masz brzytwy.
Może ci przyciąć nawet w ząbki
Albo nos urżnąć w jednej chwili,
Na piękne wczasy do Porąbki
Ci się wybiorą, co przeżyli.
Fryzjer ma własną swą manierę,
Styl, z którym w zgodzie wszystko czyni!
Patrz, na ulicach tyle mini…
Poprawisz baczki polsilverem!
Smukłe dziewczęta mkną po bieżni,
Świat aż pęcznieje od urody,
Wszyscy od brzytwy-śmy zależni
Z wyjątkiem tych, co mają brody,
A w brodach tajemnice skryte,
I fryzjer gapi się ponura,
Gdy brodacz staje przed razurą
Niczym komandos wśród szarytek,
I przez lustrzaną taflę szyby
Jeden drugiemu w oczy patrzy,
A fryzjer wzdryga się jak gdyby…
I czuje się jak gdyby słabszy,
A kaczki się pluskają w wodzie,
A ciepły wiatr nad miastem wieje,
A za optymizm i nadzieję
Baczki składają ukłon brodzie.
powrót

Zadanie

Plakatowe winiety, standardowe uśmiechy,
Wyczyszczona do błysku gabardina i stal –
Poszły nasze chłopaki za Sudety, na Czechy,
Poszły nasze chłopaki jak ułani na bal.
Z nimi słońce i wicher wędrowały po trasach,
Omijały ich burze, rozwiewały się mgły,
Omówiło ichradio, opisała ich prasa,
Pokazało ich kino jak śpiewali i szli.
… A to przecież nieprawda, zimna była ta przestrzeń,
Nieufnością zjeżony człowiek, słowo i rzecz,
Nieżyczliwe miasteczka, gorzkie wiatry i deszcze,
Przejmujące napisy „wróg”, „okupant” i „precz”.
Trzeba było zrozumieć ten kraj bratni, choć obcy,
Spenetrować mielizny, prądom – inny dać bieg.
Nic nie piszcie o chłopcach. To u szewca są chłopcy,
A tam poszli mężczyźni, starsi od was o wiek.
To nieprawda, że nigdy ich nie żarła wątpliwość,
Wątpliwości nie miewa krowa, drewno lub ćwok.
Trzeba było zostawić żon i matek swych tkliwość,
Nie wiadomo – na tydzień, miesiąc, kwartał czy rok?
Nic nie wiemy, jak kiedyś ich historia oceni,
Jak rozważy proporcje zasług, wahań i win?
Fakt jest faktem, pod niebem smutnej, czeskiej jesieni
Ciężką służbę wypełnia brat twój, mąż albo syn.
Chyba znajdzie uznanie u następnych pokoleń
Ich bezkrwawa kampania, trudna misja i straż…
Czci się tych co zdobyli Samosierrę i Smoleńsk,
A wszak łatwiej jest ginąć, niż dać pluć sobie w twarz.
A wszak łatwiej jest strzelać, niż trwać z celem na muszce,
Mniej się widzi w lunecie, więcej widzi się wszerz…
„Polski żołnierz dopomógł w gospodarstwie staruszce…”
O, panowie pisarze! Bez was pomógłby też!
Świat się trzęsie w posadach, walą się ideały,
Różne hasła zmieniają sens, znaczenie i treść –
Jest w tym wszystkim nasz żołnierz. Nie monolit wspaniały –
Coś większego, bo człowiek. Właśnie za to mu cześć.
powrót

Zajęcie

– Otóż córki laryngologów, studiujące paleografię
Są zjawiskiem, którego rzadkości wyrazić nie potrafię.
Być może, że rzadsze są nawet i mniej ich zanotowano
Niż prababki ananaptystów zajmujących się ikebaną, –
Bo potrzeba wielu warunków, zanim się wreszcie trafi
Córka laryngologa, studentka paleografii!
Jej tatko na medycynę iść musi, a nie na dyrygenturę
Czy inną meliorację. Następnie musi mieć córę.
A nie – powiedzmy – syna. Ta córa musi na serio
Się zająć paleografią, a broń boże nie reżyserią,
Anie nie glacjoloigią. Ba! Jeszcze to nie studentka!
Musi iść zdawać egzamin, a potem zostać przyjęta,
W czym byśmy jej trochę pomóc po znajomości mogli,
Posiadając niejakie chody na parazytologii,
Gdzie działa adiunkt Dreptak, nasz osobisty przyjaciel,
Mający ciotkę w paleograficznym dziekanacie,
Córkę dragona nawiasem mówiąc dla porządku,
A matkę hipnotyzera, kolekcjonera świątków
Kurpiowskich. Tak więc widzimy, iż jest to jedyna droga
By stworzyć paleografię, córkę laryngologa.
A warto się czymś takim zająć, gdyż to rarytas prawdziwy,
Zamiast się kłócić, czy grzechem jest kupno prezerwatywy.
powrót

Zamach

W zdarzeń i wydarzeń tłoku,
W wirze pokut i spowiedzi,
Jeden Fredro na swym stołku
Od lat wielu twardo siedzi.
Siedzi sobie w Rynku krzepko,
Oko lekko ma przymknięte,
Uśmiechnięty jakby zdziebko,
Jakby znaleźć chciał pointę.
Duma Fredro pod Ratuszem
Na swym stołku siedząc kołkiem:
– Nikt ze stołka mnie nie ruszy,
Bom zrobiony wraz ze stołkiem!
A tu wielkie zmiany wszędzie,
A tu wypowiedzi w prasie:
– Panie Fredro, tak nie będzie,
Pana także ruszyć da się!
Nazbyt długo pan nam wadzi,
Wstań pan, nie bądź taki cysarz,
Tu Dreptaka się usadzi,
Bo to jeszcze lepszy pisarz!
Względnie pomnik Syrokomli,
Co też duże miał wyniki…
Próżno hrabia Fredro skomli,
Zaraz pójdą w ruch pilniki.
Zresztą, może sam powstanie,
Wkurzy się na swym cokole:
– Znaj proporcję mociumpanie,
Bo cię wnet otentegolę!
Wiatr historii dmie wspaniały,
Walą się zbyteczne płoty,
Lecz szanujmy piedestały,
Nie wpuszczajmy tam miernoty
Niech na cokół się nie wedrą,
Niech nie brudzą złotej liry!
Trzymam z panem, panie Fredro
Bom Polonus! …i satyryk…
powrót

Zamiast felietonu

Kiedy się już dokładnie zamieszają wszystkie rasy,
Wyrówna się długość kończyn i wielkość oczodołów,
Z chińskimi dyszkantami skrzyżują się cerkiewne basy
A uroda paryskich dziewcząt z niewątpliwym urokiem mongołów,
Angielska flegma dyskretnie stonuje łaciński entuzjazm,
Gdy każdy będzie przeciętnie i średnio namiętnie ponętny,
Więc straci rację bytu jakakolwiek rasowa aluzja
I kiedy się przy okazji wyrównają także zdolności
Na poziomie plus minus twórców seryjnego filmu „Jan serce”,
I wszyscy będą mniej więcej starzy, wypukli i prości
Jakby ich jakiś automat odrobił na swojej szlifierce,
Więc jeśli to wszystko w przyszłości – w co mocno wierzę – się uda
I każdy zmieni się w żydo-greko-uzbeko-murzyna,
To po pierwsze – na całym świecie nastanie koszmarna nuda,
A po drugie i tak będzie się mówić: – Ach… pani jest taka inna…
powrót

Zaniechanie

Człowieku stojący na straży
Nad naszą Nysą lub Odrą
Z męskim uśmiechem na twarzy,
Z bronią opartą o biodro,
Ty, politycznie pewny,
Spośród tysiąca jedyny,
Sprawdzony przez wszystkie przesiewy,
Ankiety i egzaminy,
Gdy czujnie rozwierasz powieki
W godziny ciemne i ciche
I nagle gdzieś w nurcie rzeki
Usłyszysz błagalny głos: – Hilfe!
Zapomnij raz o szkoleniu,
Nie machaj pepeszą czy visem,
Dopomóż biednemu stworzeniu,
Co się gramoli przez Nysę,
Wyciągnij biedaka za kołnierz,
Pociesz kilkoma słowami…
Czasem to nawet i żołnierz
Może mieć gdzieś regulamin.
Co będziesz sumienie obarczał,
Gdy gość w kryminale skiśnie?
Pokaż mu Richtung nach Warschau,
On szepnie: – Danke… – i pryśnie.
Przecież to takie proste,
Tak łatwo tu o receptę…
Obecny Drang nach Osten,
Jest lepszy niż wszystkie przedtem.
Więc możesz być dumny, człowieku,
Ze miałeś dziś wartę u brodu,
Bo dziś, pierwszy raz od pół wieku,
Ktoś do nas uciekł z zachodu.
powrót

Zawał

Czasem nawet w życiu kancelisty
Może trafić się jakaś wysiadka,
Kancelista miał więc akt strzelisty
I odmawiał go w pewnych wypadkach.
Kiedy żona nań bez racji psioczy
Lub gdy szef mu podwyżki nie dawał,
Kancelista przymykając oczy
Szeptał: – Boże, proszę cię o zawał!
Żeby zaraz, żeby już, w tej chwili,
Żebym leżał blady na parkiecie,
Żeby wszyscy wreszcie zobaczyli,
Jak mi źle jest i smutno na świecie,
Żeby żona zachrypła od wrzasku,
Żeby w kółko powtarzała z płaczem
– Nie umieraj, mój mały głuptasku,
Byłam zła, ale teraz zobaczysz…
Żeby szef ukląkł koło ofiary,
Żeby prosił oczami litości,
Żeby mówił: – No… nie żartuj, stary…
Jeszcze będę miał przez to przykrości…
Żebym wreszcie dalekim i bliskim,
I całemu paskudnemu światu
Pogardzany, zaszczuty przez wszystkich
Rzucił w oczy swój największy atut.
Nigdy Ciebie o nic nie błagałem,
Teraz błagam: Obdarz mnie zawałem!!!
…cóż, zawały chodzą po artystach,
Po lekarzach, pisarzach -jak mówią –
A zwyczajny mały kancelista
Może liczyć najwyżej na uwiąd.
Więc na próżno biedak ręce składał,
Marzeń szkoda i próśb było szkoda,
Bo na ogół nie chwiał się, nie padał,
Chyba że się pośliznął na schodach,
Przy czym wzbudzał ogólną wesołość
I pod ziemię rad byłby się schować…
A tymczasem miał wciąż wyższe czoło,
A łysiejąc – zaczął awansować.
Wreszcie został nawet dyrektorem
I osiągnął upragnione szczęście,
I podwładni doń z telewizorem
Przyszli, żeby mu go dać w prezencie…
.. .a w nim serce śliskie jak ameba…
Sine wargi chwytają powietrze…
Chciał zawołać: – Boże! Już nie trzeba!!!
A powiedział niewyraźnie: Nie… trze…
I przewrócił się jak drewna kawał,
I na próżno odganiał ramieniem
Zamówiony dawno temu zawał,
Dostarczony z dużym opóźnieniem…
powrót

Zbytek szczęścia

Była raz mała dzielnica
W odległym miejskim zakątku
I był w niej miły milicjant
Co w niej pilnował porządku.
Chodził po małych uliczkach
I patrzył malutkim oczkiem
Jak się malutkim kroczkiem
porusza malutka publiczka.
A nocą też małe ulice
Przemierzał w kożuszku i w bindzie
Pod dziwnie małym księżycem
Mniejszym niżeli gdzie indziej.
Ale nie było przestępcy
W rejonie jego działania,
Nikt nawet nie rzucał mięsem,
Nie mówiąc już o włamaniach.
Nikt z łupem skradzionym nie wiał,
Nie wszczynał nikt bijatyki,
Więc pałkę mu gryzły korniki
A rewolwer powoli mu rdzewiał…
I tylko kompleksy w nim się
Większe rodziły co dzień,
I wizje miał, że po gzymsie
Do okna skrada się złodziej.
… ale to tylko koty
Karmione przez ludność hojnie,
Czyniły swoje psoty,
Też – niż gdzie indziej – spokojniej…
Aż raz milicjant szedł skwerem,
A tu wyleciał skądś gangster
Z bombą i z pancerfaustem,
I z nożem i ze szmajserem,
I zaraz ginekologa
Bogatego rozpruł i okradł,
A ginekolog wrzasnął „laboga”!!!
I martwy na ziemię opadł,
A wtedy ten bandzior do banku
Wskoczył, na końcu uliczki,
Strzelając bez ustanku
I krzywdząc urzędniczki,
I ukradł stamtąd stówę,
I kasjerkę podziurawił jak sitko,
A milicjant krzyknął: Fe! Jak brzydko!
I radośnie wyciągnął spluwę…
… ale zaraz usiadł na chodniku,
Potem upadł… I umarł zaraz,
Bo mu serce pękło z zachwytu
Wobec tylu wspaniałości naraz…
powrót

Zegar

Na urodziny synkowi przyniósł w prezencie kolega
Zabawkę do zmontowania, ścienny rosyjski zegar.
Gdy otworzyłem pudełko, zacząłem urągać i biadać
Bo już wiedziałem z góry, że będę to musiał składać.
A była tam załączona w pudle nieduża książeczka
Z przepisem jak trzeba łączyć tryby i różne kółeczka.
Więc kiedy wszyscy zasnęli, zabrałem się do monterki
Zbrojny w cierpliwość, śrubokręty, słownik i kombinerki
I zgodnie z przepisami złożyłem to wszystko wiernie
Kolesa czyli koła i tryby, czyli szesternie.
A wreszcie cep, czyli łańcuch włączyłem – szczegół ostatni –
I potrąciłem palcem wahadło, czyli majatnik.
A prymitywny zegarek, nieładnie z blach grubych wykuty
Jął głośno i niecierpliwie stukać na ścianie minuty.
I tak już od kilku tygodni wisi i gości rozśmiesza.
I ani nie spóźnia biegu, ani go nie przyśpiesza.
Więc kiedy patrzę czasami na jego kształty krzywe,
Trzy rzeczy z ostatniej wojny stają mi w oczach jak żywe:
Po pierwsze samochód – gazik, po drugie karabin-wintowka
Po trzecie kierowca i strzelec, bezkompleksowy Wowka,
Samochód mógł jeździć po lesie, konary łamiąc z trzaskiem
Wintowka strzelała zawsze, choćbyś ją zapchał piaskiem
A Wowka miał dobre serce, sypał okruszki ptaszkom
A gdy zasypiał na deszczu, to twarz zasłaniał furażką.
A w ogóle było to dawno i byliśmy wszyscy młodzi,
I niezawodni, jak zegar co taki prosty – a chodzi.
powrót

Ze wspomnień staruszka

To nieprawda, co się mówi w różnych wierszach,
Co w powieściach i posenkach nieraz było,
Że najlepsza jest przeważnie miłość pierwsza…
Ja tam wolę swą czterdziestą ósmą miłość.
Przy czterdziestej ósmej bowiem właśnie
Całą gamę się radości ma najszczerszej,
Zwłaszcza, że się ma już tych łat osiemnaście
I że jest się już dojrzalszym niż przy pierwszej.
Pierwsza miłość… wtedy mówi się o kwiatkach
I na kwiatki się prowadzi swoje dziewczę…
Pierwsza miłość, przy dwunastu wątłych latkach,
To nie to jest proszę panów, nie to jeszcze.
Słuchać hadko i roztkliwiać się nie warto,
Zresztą trudno sięgać w taką dal pamięcią…
To już wolę swoją miłość sześćset czwartą,
Przeżywaną w wieku lat dwudziestu pięciu.
Cóż to była, proszę panów, za niewiasta,
Jaka buzia, proszę panów, jaka poza…
Albo miłość tysiąc sześćset osiemnasta:
Ona bomba, jej mąż trąba, a ja kozak!
Przy niej właśnie upłynęła mi czterdziestka,
Pierwszy siwy włos dojrzałem patrząc w lustro,
Lecz to była, proszę panów, jeszcze pestka
W zestawieniu z trzechtysięczną dwieście szóstą!
Ileż ona miała nóżek, piersi, rączek,
Jakiż z niej był smaczny kąsek amatorski!
Co tam kąsek! Pączek, bączek i zajączek,
I koszulkę bez ramiączek… (telefon)
Tu Sokorski!
powrót

Zjazd majorów

Raz na Majorce, w jeden z wieczorów
Przy dźwięku cykad i plusku dorad
Odbył się Wielki Kongres Majorów,
Czyli Światowy Super-Majorat.
Śródziemnomorskiej odblaski zorzy
Nabrzeżne palmy złociły ślicznie,
Gdy się zebrali liczni majorzy
Majoratywno-majestatycznie.
Był więc tam major huzarów, konus
W spodniach ze złota i z karmazynu,
A obok niego stał major-domus
Oraz lord-major miasta Londynu,
Major spahisów wąsy tygrysie
Z głośnym siorbaniem zanurzał w winie
Vis-major przybył przy swoim visie
Zaś tambur-major przy tamburynie.
Wiatr cicho szemrał w liściach platanów,
A majorowie spory zaczęli,
Jak by tu ustrzec się kapitanów,
Co majorami zostać by chcieli.
Ostatni słowik usnął w winnicy,
Gdy wreszcie padła teza ostrożna,
Że porucznicy to sojusznicy,
Ze na sierżantach oprzeć się można,
Że chorążowie to hipokryci,
Ze plutonowi też nie najszczersi…
A wtem stanęli wszyscy jak wryci,
Prężąc medale, brzuchy i piersi,
A główny major zawrzasnął ostro
Głosem tubalnym niczym holownik:
– Baczność!!!
…bo z dala, przy brzęku ostróg
Niedbałym krokiem szedł podpułkownik.
powrót

Bajarz jajarz

Komu bozia poskąpiła
I rozumu dała pół,
Kogo niania upuściła
W niemowlęctwie główką w dół,
Kto się uczyć nie chciał w szkole
I pan mówił „ty matole”,
Komu aż trzeszczała pupka,
Bo tak wszyscy lali głupka –
Niech się wstydem nie rumieni,
Łzami doli swej nie zrasza,
Do tłuczenia niech kamieni
Ochotniczo się nie zgłasza,
Może bowiem żyć jak książę
I kwitnąć jak kwiatek
Z układania durnych książek
Dla nieszczęsnych małych dziatek :
– o Muchomorku – bandziorku,
– o Karaluszku – świntuszku,
– o Kotce – kompletnej idiotce,
– o Krokodylku – imbecylku,
– o Bażancie – malwersancie,
– o Wilku – debilku,
– o Kosie co dłubał w nosie,
– o Mrówkojadzie co lubił w przysiadzie,
– o Szopie Praczu – rozpruwaczu,
– o Tasiemcu w jednym Niemcu,
– o Pasożycie w jednym Izraelicie,
– o Owsiku w jakimś Chińczyku,
– o Myszce w kiszce,
– o Gliździe,
– o Smierdzielu – gwałcicielu,
– o Lilijce – lesbijce,
– o Lisku – syfilisku,
– o Gorylu – pedrylu,
– o Niedźwiadku – pierdziadku,
– o Mewce – kurewce,
– o Matołku na wysokim stołku,
– o Krecie w komitecie,
– o Tajniaczku – bydlaczku,
– I o Mendzie w urzędzie!
A ja też zapalę fajkę
I gdzieś koło wtorku
Machnę lewą nogą bajkę
O autorku – upiorku!!!
powrót

Z kroniki dyplomatycznej

Raz ambasador Sodomy przywdział strój uroczysty
Bo miał wręczyć królowi Gomory uwierzytelniające listy.
Czuł przytem wielką tremę oraz niepokój najszczerszy
Bo miał tę czynność wykonać w swym życiu po raz pierwszy.
– Co począć – kombinował z zawartością dyplomatycznej koperty? –
– Wsadzić królowi w łapę, ukłonić się i fertig?
A może trzeba przyklęknąć? O ziemię uderzyć głową?
A może przed tym wręczeniem wystąpić z jakąś przemową?
Aż wreszcie cały dylemat postanowił roziązać najprościej
I postąpić w zależności od bieżących okoloczności.
Oto już wjeżdża przed pałac ambasadorski ekipaż,
Na dziedzińcu pręży się gwardia w tradycyjnych futrzanych slipach,
W bramie – generałowie, za nimi – ministrowie,
Idzie nasz ambasador z kompletną pustką w głowie,
Wreszcie przed tronem staje, a król już siedzi na tronie,
Grubasek, metr czterdzieści w kapeluszu, a raczej w koronie,
Patrzą na siebie przez chwilę, król sapie jak hipopotam,
Ambasador też sobie sapie, aż król wreszcie powiada: – No czo tam?
(bo ten król trochę seplenił). Na taki grubiański speach
Ambasador strasznie się wkurzył, poczerwieniał i mówi: – A nicz.
Król jakby się trochę wzdrygnął, znów siedzi i strasznie sapie,
Pomyślał chwilę i pyta: – A czo tam czymasz w łapie?
Ambasador zesztywniał ze złości, strzepnął pyłek ze złotego haftu
Na swych spodniach, i warknął prez zęby: – Nie piliśmy bruderszaftu!
Król jakby zgłupiał na chwilę, a trochę jak gdyby zdębiał,
Zaś ambasador z tych listów zaczął robić od niechcenia gołębia
I puszczać królowi pod nosem, zaś król ze wściekłości blady
Chciał tego gołąbka złapać, ale jakoś nie mógł dać rady,
Więc zapiszczał: – Ambaszadorciu, przesztań ty sztrugać wariata,
Bo każę ogłosić w gażecie, że jeszteś perszona non grata!
– A dobrze – rzekł ambasador – tylko żebyście wiedzieli
Że uznanie mnie za non grata wywoła casus belli!
Co mówiąc usiadł na stopniach, but ściągnął sobie zuchwalec
I berłem co obok leżało podrapał się w duży palec,
Potem wstał, rozbił kukułkę co kukała w zegarowej dziupli,
Wytargał króla za uszy, naubliżał mu od kurdupli,
Wetknął mu listy do gęby i z ulgą wyszedł na słońce…
A nazajutrz gazety doniosły że ambasador Sodomy wręczył
najjaśniejszemu panu listy uwierzytelniające.
powrót

Zmiana warty

Mruga w górze gwiazda przyjazna,
Pucha puchacz w głębi ogrodu,
Stary błazen – młodego błazna
Chce zniechęcić do swego zawodu.
Stary błazen ma włosy białe,
Na ubraniu łatę i cerę:
– Znajdziesz lżejszy chleba kawałek,
Mógłbyś, synu, być inżynierem…
Młody błazen ma buzię gładką,
Kolorowe, nowe ubranie:
– Lecz ja błaznem pragnę być, dziadku,
Czuję w sobie to powołanie!
– Synku, w pracy dadzą ci pensję,
Dadzą premię, orderami obwieszą,
A do błaznów wciąż tylko pretensje,
Tylko różne przykrości zewsząd!
Nie mnie dziadku się bawić kreślarką,
Nie mnie suwak, rajzbret i grafion,
Ja chcę mówić prawdę monarchom
Tak, jak tylko błazny potrafią!
Ja chcę robić takie śmieszności
w odpustowej, cyrkowej budzie,
Żeby wyli i ryli z radości
Wszyscy smutni, zmęczeni ludzie!
– Ano dobrze – rzekł starzec łagodnie –
Teraz widzę, że celu dopniesz.
Tylko wsadź ty poduszkę w spodnie,
Żebyś nie czuł, gdy cię kto kopnie;
Tylko wzorcom błazeńskim bądź wierny,
Przeto zamiast koncerza weź szpadę
I nie padaj jak rycerz pancerny,
Lecz tak padaj, jak pada kaskader!
Ucałował stary młodego,
Własną czapkę z dzwonkami mu wręczył,
– Daj ci Boże – powiedział – kolego!
– Cześć! – rzekł młody i zjechał z poręczy.
Stary westchnął: No, mam następcę,
Teraz zadbam o własne kości!
I układać zaczął naprędce
Panegiryk na Cześć Ich Królewskich Mości.
powrót

Z notatnika alkoholika

Poniedziałek.
Czterdzieści lat kończę akurat,
Był torcik ze świeczkami, klops i denaturat,
Gdy chciałem zdmuchnąć świeczki, zrobił się fetorek
I musieli mnie gasić. Byczo było.
|Wtorek.
Nieszczególna pogoda, niż, wiatry i mżawka…
W kiosku ruchu na rogu tylko Przemysławka,
Da się pić, pod warunkiem że się soku doda.
Żeby tak gdzieś Old Spice'a… Szkoda marzyć.
|Środa.
Byłem dzisiaj na meczu, grała pierwsza liga,
Zabrałem na rozgrzewkę pół litra Boryga
I baranią kiełbasę (sprzedają bez kartek)
Sąsiedzi narzekali że coś śmierdzi…
|Czwartek.
Przyszła dziś do mnie Frania, niezła z niej armata…
Piło się Auto-Vidol, Ludwika i Skrzata,
Ale w łóżku niestety urwał mi się wątek…
Oj, żebym nie był w ciąży! Tfu, odpukać!
|Piątek.
Kac, i to taki skurwiel jak stąd do Lublina…
Na szczęście w domu była jeszcze terpentyna,
Sam wypiłem, a resztką nakarmiłem kota.
Bydlak wybił mi dziurę w suficie.
|Sobota.
Nowalijka! Dziś pierwszy raz był rozpuszczalnik!
Przy trzeciej setce Heniuś zamienił się w palnik,
Aż sąsiedzi pytali co to u nas strzela?
Siedzę i łatam fotel… Ot, psi los…
|Niedziela.
Agonia była lekka, króciutkie rzężonko,
Teraz śpię już spokojnie, nade mną lśni słonko
A grób mój zdobi napis: „Skarb kryje ta ziemia,
Przechodniu, pod tym głazem leży Polska Chemia!”
powrót

Znowu

Znowu jesień, znowu jesień polska,
Żółte liście na ulicach Wrocławia,
Kowalskiego wzięli do wojska,
Zamachowski zacier nastawia.
Przyszedł sąsiad i gada po lwowsku
(choć urodził się koło Gorzowa)
– Patrz pan, jakiś ziumkostwa na Ślonsku,
Nie daj Boży si zaczni ud nowa.
W domu pachną prawdziwki i śliwki,
Na obrazie ginie książę Pepi,
Całe wojsko ma mieć rogatywki,
To już wtedy nas nikt nie zaczepi.
Ucieszyli, ożywili się starsi:
– Jednak jest równowaga na świecie,
Kiedyś był przymusowy marksizm,
Teraz muszą na religię iść dzieci!
Chłopskie wozy w obłokach kurzu,
Dalej Nysa, za Nysą świat…
Tylko stary ułan na wzgórzu
Ciągle pełni swój biedny zwiad,
Tylko panna Hortensja we dworze
Plan kampanii ustala po cichu:
– Panie Maćku, tu się rannych położy,
A CKM ustawicie na strychu.
Babie lato leci wzdłuż ulicy
Kocur drzemie na grządce z petunią…
– W razie gdyby oprócz Niemców bolszewicy,
To gdzie szukać granicy z Rumunią?
Znowu jesień, taka śliczna znowu,
Wieczór ciepły jak wtedy, w przeddzień…
– Chodź, przejdziemy się z psem Jaworową,
Wnuki rosną… E, jakoś to będzie.
wersja II
Babie lato od lasu leci
Kocur drzemie na grządce z petunią…
– W razie gdyby oprócz Niemców Sowieci,
To gdzie szukać granicy z Rumunią?
|Znowu jesień, taka śliczna znowu
Znowu wieczór, tak jak wtedy uroczy…
– Chodź, przejdziemy się z psem Jaworową.
Pogadamy o wnukach… No bo o czym?
powrót

Z pamiętnika auto-stopo-wiczki

Niedziela.
Dzisiaj wyszłam na szerokie trasy.
W plecaku niosę szpilki, pół kilo kiełbasy,
Szminkę, cztery sukienki i chleba kawałek.
O… jedzie jakiś Fiacik! Stop! Stop!
|Poniedziałek.
Fiatem jechał młodzieniec piękny jak marzenie
I od razu się we mnie zakochał szalenie.
Zjedliśmy w jego willi smaczny podwieczorek…
Już jutro ruszam dalej. No, dobranoc!
|Wtorek.
A jednak jest żonaty… żona na urlopie.
Mówiliśmy o sztuce i o auto-stopie.
Rzekł mi, że mojej stopy na autostop szkoda…
Miły… choć czasem chrapie… Jutro w drogę!
|Środa.
Mówił że chętnie mi kupi futro z niedźwiedzi
Że mam większą urodę niż Irena Dziedzic
I że przy mnie przypomniał się jemu dąb Bartek
Nie wiem czy to komplement, czy obelga?
|Czwartek.
Nie mogłam ruszyć w drogę, bo lało jak z cebra.
Na obiad znów rosół i wieprzowe żebra.
On cały czas mi mówił że jestem wyjątek,
Bo mam spust niczym hutnik… jutro w Polskę!
|Piątek
Zraziłam się do niego, bo dziś na tarasie
Rzekł ni to w pięć ni w dziesięć że przytyłam w pasie
I dobrze by mi zrobił dłuższy marsz… Idiota!
… a może rzeczywiście? Trzeba iść!
|Sobota.
Straszna rzecz się zdarzyła, bo żona, ta wydra
O wpół do trzeciej w nocy wróciwszy ze Świdra
Pobiła nieszczęśnika nogą od fotela.
Ja uciekłam przez okno… cest la vie..
|Niedziela.
Nareszcie w domu, radość, atmosfera święta,
Mąż mówi, że wyglądam bardzo wypoczęta…
Mąż wie lepiej! Kochani, taki wygląd cacy
Daje tylko auto-stop, zdobycz świata pracy!
powrót

Z pradziejów

Łowiec w krzach czeczota iszcze,
Kneź w dworzyszczu wziął zydliszcze,
Siadł, zagędźbił na podkurek,
Zaraz kur wór wniósł chór dwórek.
Rozdźwierzyły się podwoje,
Pojedynczo, lub po dwoje
Wchodzą przaśni, kraśni woje
Ni gieroje, ni playboje,
Gwarząc swoje ćmoje-boje.
Grzmią pokrzyki „Sława, sława!”
I knehini Pipkosława
U przedproża-zaporoża
Kiej problem na ostrzu noża
Lub kiej na gondoli doża
Ta detyna boża stawa
Wywołując grzmiące brawa.
Iście to magnacka feta,
W sosie własnym wajdelota,
I filety z filareta
I kompoty z Wizygota
Tur w bratrurze,
Żubrze udźce,
Wszyscy nuże
Chap za sztućce,
Ale kneź przed tą zabawą
Chciał wystąpić z mową-trawą –
Już się podniósł,
Wsparł o blat się,
Kiwnął w przód się
Oraz w zad się,
I rzekł w średniowiecznej mowie:
– Mociumichmośćwaćpanowie!
Jako wieda ano spokąd,
Dadźbóg raciąż do nipokąd,
Brzęczyszczeje dyćka dziewierz,
Grzymidojda sierdząc nie wiesz!
Ady ino kićki dziopa
Cimcirymci Hryćka kopa?
Ady ino ćwiąka łajba,
Ano bździąg odbita szajba
Ano gwoździec! Uździec ano!
Tu owacją mu przerwano,
Na ramiona go porwano,
Udzielono mu poparcia
I zabrano się do żarcia.
Choć po prawdzie z całej mowy
Nikt nie pojął ni połowy,
Gdyż kneź mówił o tych rzeczach
Raczej w stylu średniowiecza,
Zasię młodsze pokolenie
Znało tylko odrodzenie,
Więc nie doszła ich kneziowa
Mądrość niedościgła…
– To skąd te brawa wpół słowa?
– Bo kolacja stygła!
powrót

Zuzia

Zuzia rośnie w czasie i przestrzeni,
Coraz bardziej się robi strzelista,
Już na widok Zuzi się rumieni
Tymoteusz Dyćko, polonista.
Idzie Zuzia, przegina się w pasie,
Jakby była dorosłą osobą,
Rośnie bowiem w przestrzeni i w czasie,
A już zwłaszcza w przestrzeni przed sobą.
Zuzia rośnie z tygodnia na tydzień,
Już przestała być cienka jak patyk,
Kiedy szkolnym korytarzem idzie,
To przełyka ślinkę matematyk,
Robi nagle -jak zając – stójkę,
Czuje dreszczyk w krzyżu i w piętach,
– Jak tu takiej postawić dwójkę,
Skoro taka dobrze rozwinięta?…
Zuzia rośnie dosłownie z dnia na dzień,
Czerwienieje pan gimnastyk Dziobak,
Widząc Zuzię w skłonie lub w przysiadzie,
I subtelnie mruczy: – O, choroba!
Rusycysta za nią okiem strzela
Myśląc w duchu: – Wot kakoj ananas!
I potyka się ksiądz prefekt Chudzielak
Z trwożnym szeptem: Apage satanas!
Zuzia rośnie z momentu na moment,
Tatko dumny jest z takiej córy,
Zuzia rzadko przebywa za domem,
Zuzia uczy się do matury,
Wkuwa daty i co jedzą zebry,
I odmianę angielską „the sister”,
I korepetycje jej z algebry
Daje Ryszard Dreptak, magister,
Uczy Zuzię, nieprzytomny całkiem,
Wchodzi w okna zamiast we drzwi,
Całka mu się ciągle myli z ciałkiem,
A różniczka – z różnicą płci.
Zuzia cieszy oko, tak jak kwiaty,
Swoją śliczną figurką i buzią,
Gdybym ja był ministrem oświaty,
Nie musiałabyś się męczyć, Zuzio!
Nie wkuwałabyś słówek na pauzach,
Bowiem jednym szerokim gestem
Dałbym ci maturę honoris causa
Za sam wygląd! I za to, że jesteś.
powrót

Walc podchorążych

W wysokich kielichach spieniło się wino,
Twój uśmiech się w winie utopił i zgasł,
Czy mogę cię prosić do tańca, dziewczyno,
Czy mogę cię prosić ostatni ten raz?
Już jutro odjeżdżam, tak trzeba kochana,
Nie można latami wśród szkolnych tkwić sal.
Lecz teraz się nie martw… Wypijmy szampana…
Pozostał nam przecież ten walc!
|Podchorążowie tańczą walca,
Wokoło sali mkną na palcach,
Muzyka perli się i drży
Jak pięknych dziewcząt łzy…
Każdy z tancerzy swej partnerce
Zabierze zakochane serce
A pozostawi w zamian żal
Kiedy się skończy bal, ostatni bal,
Ten pożegnalny bal…
|O brzasku, o świcie ucichnie muzyka
A potem wyjadę, a potem, za rok,
Napotkasz gdzieś uśmiech i wzrok porucznika…
Ten sam, zakochany bez reszty mój wzrok!
I znowu będziemy jak dzisiaj, ci sami,
A ja się ukłonię i powiem: – O… patrz!
Dwie gwiazdki na szlifach, gwiazd milion nad nami…
No przestań… no po co ten płacz?
|Po sali walc szalony krąży,
Panny w ramionach podchorążych,
Muzyka perli się i łka
Podczas tanecznych pas…
Każdy z tancerzy swojej damie
Do uszka z przekonaniem kłamie,
Łzy gęste sypią się na szal,
Bo to ostatni bal, ostatni bal,
To pożegnalny bal…!
powrót

Walczyk łazienkowy

Gdy masz nerwy stargane, życie masz nieudane
Gdy bezbronny się czujesz i miękki
Nie na korty i bieżnie i do dusznych knajp też nie
Tylko udaj się wprost do łazienki
Bo w łazience lśnią kurki, błyszczą krany i rurki
Ci wygrali co właśnie tu uszli
Tutaj możesz jak kotek igrać wśród mydeł, szczotek,
Z umywalki korzystać i z muszli
I raz i dwa i raz i dwa
Z umywalki korzystać i z muszli
Spuść w łazience firanki, drzwi zatrzaśnij na zamki
Swych kompleksów się pozbądź i masek
Zrzuć czym prędzej ubranie i spójrz w lustro kochanie
Jaki z ciebie ładniutki golasek!
Ot, już w wodę cieplutką wsuwasz łydkę i udko
Grzęźniesz, więźniesz w rozkosznej kąpieli
Lecz pohamuj oskomę, przedłuż miły ten moment
Słodką chwilę siadania w kąpieli!
I raz i dwa, i raz i dwa
Słodką chwilę siadania w kąpieli!
Już objęła cię woda, mydło marki „Uroda”
Efektownie się pieni w twych lokach
Teraz mógłbyś w swej wannie trwać już tak nieustannie
A za drzwiami niech mija epoka!
Niech tam burze i wojny, ty w łazience spokojny
I pogodny jak wietrzyk poranny…
O Panie! Mnie nie trzeba raju ani też nieba,
Ty po śmierci mnie wpakuj do wanny!
I raz i dwa i raz i dwa
Ty po śmierci mnie wpakuj do wanny.
powrót

Walka z abstrakcją

W pewnej poważnej wytwórni
Formularzy Do Spraw Kontraktacji
Dyrektor wydał okólnik,
By nie kupować abstrakcji.
Znaczy że można do biura
Zakupić rzeźbę lub obraz,
Ale musi być wiadomo: – To kura,
A tamto, powiedzmy, kobra,
Albo – powiedzmy pejzaż
Względnie wiertacz przy obsłudze świdra,
A nie, jak to młodzież dzisiejsza
Maluje – ni pies, ni wydra,
Pozornie bitwa pod Stoczkiem
Ewentualnie prognoza pogody,
A jak się tak przyjrzeć boczkiem,
To jej bohu, że jajowody,
Czy jeszcze gorsza zaraza,
Skrzyżowanie Dreptaka z wiatrakiem…
Więc pan dyrektor zakazał:
– Żeby mi żadne takie!
Natychmiast główny księgowy
Kupił obrazy jak cacka:
Na jednym górnik przodowy
Na drugim Magda Zawadzka,
Na trzecim malutkie kicie,
Na czwartym znaczenie futbolu,
A prócz tego – rżniętą w granicie
Postać kobiecą, do holu.
A zachwycony dyrektor
Ze swoją wierną obstawą
powrót

Wampir

Pośród ludzi szarych stoisz,
Niby nie wyróżniasz się,
Ale ty niczego się nie boisz,
Boś wampirem nie od dzisiaj jest,
Co noc twarz twa zmienia się potwornie,
I dwa kiełki wychylają się,
Niby podwórze sprzątasz pokornie,
Lecz naprawdę napić dziś się chcesz,
Czekasz tylko na ofiarę, aby zęby w szyję wbić,
No a później to wiadomo będziesz tylko pić i pić,
I gdy ciało blade będzie,
Gdzieś do kubła je wyrzucisz,
I w wariackim swoim pędzie,
Do swej trumny znów powrócisz.
powrót

Wariacje folklorystyczne

Nie podobam się już kobietom
I moja twórczość nie w modzie,
Zostanę więc chyba poetą
Ludowym, na zagrodzie.
I będę chodził w czamarze
(czy jakiejś tam innej jupce),
I zacznę pisać w gwarze,
Na to zawsze się znajdą kupce.
Życie popłynie mi gładko,
Nie zleją mnie ćpuny i skiny,
Nie będą płacił podatków,
Stanę się chlubą gminy
I zacznę pociąg niezdrowy
Wywoływać w przystojnych turystkach:
– Popatrzcie, to wieszcz ludowy,
Jurny prymitywista!
A ja, zadbany, rumiany,
Bez zgryzot i bez choróbska,
Jak którąś gdzie dorwę! O rany!
Wnet jej wygarnę z kaszubska:
– Hej, Kaszebe, Kaszebe,
Rychtuj checze i rebe.
Hej, węgorze, węgorze,
Piecze, ciecze, nie może.
Cheba dyćwa szczeżuja,
Dydko wszyćko burżuja, ahoj!
…że nic to nie znaczy – tym lepiej,
Bo mnie z ambony nie oklną
I nikt się nie przyczepi,
I dostanę nagrodę za folklor.
A wtedy, dla odmiany,
Na jakiś szczyt wlizę dziarsko
I w serdeczek ubrany
Odezwę się po góralsku:
– Hej, wirsycek, wirsycek,
Hań na grani skopek,
Przisel śwarny Janicek,
Zaćpał nam syropek!
Bać baco na bacę,
Bo baca ma kaca,
Hej, juhas się z juhasem
Po Krupówkach maca, heej!!!
A potem (tak sobie myślę)
Zwyczajem wędrownych ptaków
Osiądę gdzieś, hen, pod Przemyślem,
Gdzie jest pełno lwowiaków,
Kupię chałupę niską,
Z Ustrzyk se żonę wezmę
I z bieszczadzka, przemyską
Gwarą, tak się odezwę:
– Ja ci, braci, powi taci,
Ży pu chaci si rzucaci!
Ani mąci, ani gaci,
Tylku graci jak wariaci!
Ni tu Hrycia, ni tu kicia,
Ni tu życia mołodycia,
Jak si w kasi pókiłbasi,
Tu si da si w swoim czasi!
Nu i bedzi.
powrót

Wczasy w mieście

A kiedy żony wyjadą nad morze, oraz dzieci,
To czasem gadam z sąsiadem: – No, jak tam panu leci?
A sąsiad zakłopotany uśmiecha się lubieżnie
– Na razie nic proszę pana… A pan? – Niestety, też nie…
|Albo się czasem chwali, że znów znad morza list ma:
– Moi mi wczoraj pisali, że tam pogoda śliczna…
Chodzimy po pustych mieszkaniach, odpoczywają nam nerwy,
Żyjemy bez gotowania, jemy wyłącznie konserwy.
|Nie zamówiliśmy mleka, więc nie ma butelek za drzwiami.
W telewizora ekran patrzymy wieczorem, sami.
Z czułością spoglądamy na porzucone misie,
A potem zasypiamy i synek mały nam śni się.
|I zaraz budzi nas dzwonek, to dzwoni taka tam jedna…
Co ty, sam jesteś? Bez żony? Ja także sama i biedna…
A rano znowu jest pusto i jakoś tak nieprzyjemnie,
I człowiek spojrzawszy w lustro – świnia – powiada – ze mnie…
|Poczem przysięga sam sobie, że będzie już wierny i czysty
I do rodziny skrobie niezwykle czułe listy.
I znowu stęskniony chodzi i się prowadzi wzorowo,
A po trzech dniach mu przechodzi i wszystko apiać ab ovo…
|Czas jakoś wolno lizie, kurz się na meblach osadza,
I myśl natrętna gryzie czy żona nad morzem nie zdradza?
W tym wszystkim jest dużo smutku i dużo małego draństwa,
I drętwo jest, i podlutko… Wot, wykwit ja drobnomieszczaństwa!
powrót

W domu starców

W domu starców do późna się świeci,
W domu starców siedzą spokojnie
Trzydziestoletni faceci
I rozmawiają o wojnie.
Gwarzą starsi panowie i panie,
Ogień płonie w kominku ponuro:
– A pamiętasz styczniowe powstanie?
– A pamiętasz bitwę nad Bzurą?
– A pamiętasz husarię pod Kutnem?
– A pamiętasz Mierosławskiego?
– A pamiętasz, jak Nową Hutę
– Budowaliśmy razem, kolego?
– A pamiętasz otwarcie Kolei
Warszawsko-Wiedeńskiej, mój druhu?
Zaraz będzie na kolację kleik,
Potem ktoś im poczyta do słuchu.
Potem pewnie zmówią paciorek,
Każdy włoży szlafmycę cieplutką
I o wpół do ósmej wieczorem
Wszyscy sobie zasną cichutko
Na poduszkach z białego atłasu,
Pod ciepełkiem puchowych pierzynek.
Bo trzydzieści lat to kawał czasu,
Więc należy im się odpoczynek.
Za tysiące walk, trudów i zasług
Dokonanych w stylu niemego kina…
Tak wygląda, proszę państwa, dom starców.
… w wyobraźni mojego syna.
powrót

Wdzięczność

Każdy Dreptaka docenia,
Cywile, duchowni, wojskowi,
Wszyscy do zawdzięczenia
Mają coś Dreptakowi.
Tuzy i ludzie prości
I jeszcze różni inni
Cierpią na kompleks wdzięczności
Które są jemu winni,
A Dreptak, skromny pozornie
Chodzi i ściska im dłonie,
A w sercu mu grają waltornie,
Puzony i fisharmonie,
I wielkie, szlachetne wzruszenie
Targa Dreptaka duszą:
– Ach, jakże oni szalenie
Kochać i cenić mnie muszą!
Za wszystkie przysługi, pomoce,
Za dobrodziejstwa bez miary,
Za nieprzespane noce,
Za niesłychane dary,
Za łzy otarte z powiek,
Za tyle czarów i cudów,
Ja, skromny, wspaniały człowiek
Zasłużyłem na wdzięczność ludu!
I płynie środkiem miasta
Jak morzem dwustutysięcznik
A w ludziach niechęć narasta,
A ludzie nie lubią być wdzięczni,
A wdzięczność męczy ludzi,
Gniotą zbyt wielkie długi,
I niewymownie ich nudzi
Wypominanie przysługi,
I – chociaż to nielogiczne
I nonsensowne na ogół –
Dreptaka zasługi liczne
Jak mur otaczają go wokół,
A przez ten mur jakoś nie słychać
Treści ukrytej w szeptach…
O proszę, znowu ktoś wzdycha:
– O rany… ciągle ten Dreptak…
II wersja, radiowa
Lecz kto czujny usłyszeć potrafi,
Jak wdzieczna ludzkość wzdycha
„Niech tego Dreptaka szlag trafi”.
powrót

Wernisaż

Hej, kroczy Dreptak, niczym cysarz,
Duma niezmierna go rozdęła,
Bo Dreptak dzisiaj ma wernisaż,
Bo dziś wystawia swoje dzieła.
Ze wszech stron cisną się ciekawi,
Wszędzie „Wólczanek” lśnią mankiety.
„Ciekawe, co też on wystawi?” –
Interesują się kobiety.
Tłum recenzentów wzrokiem zgłębia
Obrazy mistrza, poczem szczerze
Się cieszy: – „O, jest jarzębiak
W butelkach po Courvasierze!”
Koledzy snują się jak neptki,
Bowiem zazdrości czerw ich toczy.
Plastyczne kręcą się adeptki
I do Dreptaka robią oczy.
Wtem szmer się rozległ powitalny,
Niektórzy pochowali ćwiartki,
Bo wszedł kierownik kulturalny
I zaczął truć zabranych z kartki.
(Właściwie był to raczej foliał,
Bumaga w skórę oprawiona)
A truł tak, jak Lukrecja Borgia,
Lub jak Radziwiłłównę Bona.
Hej, był to widok śliczny nader!
Wszyscy kolejno zasypiali,
A on tak truł ich jak kumader
Azotox, fenol i cjankali.
Skończył i spojrzał w krąg narrator:
Sala chrapała na potęgę,
Co widząc, chwycił w dłoń sekator
I z głośnym zgrzytem przeciął wstęgę.
I wnet, jak za dotknięciem wróżki
Znowu ruch zrobił się w salonie,
I znowu za kieliszków nóżki
Chwyciły recenzentów dłonie.
I znów koledzy jęli szeptać,
Że Dreptak powystawiał chały,
Natomiast ówże właśnie Dreptak
Ponownie zrobił się wspaniały
I słuchał, co mu jeden pisarz
Kadził do ucha przypochlebnie.
I znów potoczył się wernisarz
Wysztyftowany niemożebnie.
A za oknami, na ulicy
Pozamiatanej pozytywnie,
Liczni i chytrzy urzędnicy
Szli uśmiechnęci bardzo dziwnie,
A w myślach mieli różne stacje,
Co jadąc w teren przejechali
I kiepsko płatne delegacje,
Co to je ciut ponaciągali.
A jeszcze dalej, hen, w plenerze
Śpiewali żeńce i dojarki,
Pastuszek jechał na skuterze
I stało kilka kopalń siarki,
I trochę wojska trenowało
Teirię rozkładania noszy
I ksiądz coś wpłacał na PKO
Drobnymi po pięćdziesiąt groszy.
Ale poza tym była cisza
Plebejsko – prometejsko – wiejska,
A jak dodamy ten wernisaż,
To średnio wschodnio europejska.
powrót

Wesoły marsz…

Idą żołnierze środkiem ulicy,
W oknach dziewczyny i urzędnicy.
Dziewczyny dały, co która miała,
A urzędnicy dali im sztandar
Ale nie poszli na wojnę sami
Sformowanymi czworokątami.
Stąpa czworokąt po czworokącie,
Pierwszy czworokąt jest już na froncie,
Drugi czworokąt właśnie dochodzi,
Trzeci wysyła listy do rodzin,
Czwarty w namiotach głęboko zasnął,
A piąty jeszcze idzie przez miasto.
Idą żołnierze, bęben im bębni,
A z tyłu biegnie jeden urzędnik,
Co miał od innych umysł odrębny
I zawsze lubił wojenne bębny,
A urzędnikom innym był obcy
Biegnie i prosi: – Weźcie mnie chłopcy!
Weźcie mnie z sobą, dajcie mi rapier,
Nie dla mnie uwiąd starczy i papier!
Lecz łoskot bębnów wszystko zagłuszył,
A urzędnika szef wziął za uszy,
Kopnął go w krzyże i dał mu premię
I znów urzędnik za biurkiem drzemie
Albo spogląda jak pod oknami
Idą żołnierze czworokątami,
Idą żołnierze piękni, nieczuli,
Bębny im grają na rogach ulic,
Idą żołnierze drogą szeroką:
Pierwszy czworokąt
Drugi czworokąt
Trzeci czworokąt
Czwarty czworokąt
Piąty czworokąt
Szósty czworokąt
Ósmy czworokąt…
powrót

Wezwanie do technicyzacji

Trochę obycia w sprawach techniki,
Szczypce, śrubokręt, drut, et caetera,
Kiedy wysiadły ci bezpieczniki
Nie musisz zaraz wołać montera,
W byle książeczce jest taki rozdział
Z którego prosta prawda wynika –
Wetknięty w dziurę kawałek gwoździa
Jest skuteczniejszy od bezpiecznika.
Trochę obycia, praktyki trochę,
Choćby o, tyle, liźnij na razie!
Gazyfikuje się każdą wiochę,
Lecz ty, ciapciaku, co wiesz o gazie?
Puszczasz sąsiadom zniewagi płaczem,
Bowiem zasada nie jest ci znana,
Iż zwykła dętka nabita gazem
Działa skuteczniej, niż ręczny granat.
Trochę praktyki, trochę metody,
Dowiedźmy wszystkim, żeśmy nie burki,
Można tak zwiększyć ciśnienie wody,
Że u Kwiatkowskich wylecą kurki,
Trochę wysiłku, posiedź po nocach,
Ileż perspektyw ci się roztacza!
Zamontowana do bramy proca
Pozbawi wredną ciotkę siekacza,
Podpiłowany w klo rezerwuar
Zrzędnego stryjca gruchnie po glacy…
Szeroki możesz mieć repertuar
Przy odrobinie solidnej pracy!
Bo zgodnie z treścią pięknej wytycznej
I w duchu dziejowego nakazu
Należy myśli humanistycznej
Nadać techniczne środki wyrazu.
powrót

Wieczorem

A wieczorem, gdy ludzie wracają
Do swych domów, a wychodzą koty,
Wtedy dobrze jest jak ludzie mają
Do zrobienia jakieś roboty,
Różne sprawy ważne i mniej ważne.
O, na przykład żona ma jakieś pranie
Albo ma coś – powiedzmy – usmażyć,
A znów synek ma odrobić zadanie.
Wtedy lampy zapalają się w mieszkaniach
I nadchodzi czas rodziny i kawy,
Bardzo ważne, żeby były zadania,
Bardzo ważne, żeby były różne sprawy!
Bardzo ważne, jeśli żona poprosi
O naprawę lampy lub żelazka.
Bardzo ważne, jeśli synek przynosi
Przyrodniczy zeszyt i się synka głaska
I się mówi: – Popraw to, mój drogi,
Skąd u ciebie pies ma tylko trzy nogi?
Bardzo ważne są wieczorne gadania,
Bardzo ważne są wieczorne zabawy,
Bardzo ważne, żeby były zadania,
Bardzo ważne, żeby były różne sprawy.
Bardzo ważne, żeby być przy sobie blisko,
Żeby się gadało, pracowało i śmiało,
Bo to jest – prawdę mówiąc – prawie wszystko.
A poza tym jest niezwykle mało.
powrót

Wieczór

Wróciwszy wieczorem do domu, zmęczony niesłychanie,
Jan Dreptak przywitał żonę słowami „Jak się masz Helu”,
Ogarnął ciepłym spojrzeniem swoje przytulne mieszkanie,
I zasiadł przy pięknym kominku w niezwykle wygodnym fotelu.
A żona pytała troskliwie „Czy bardzo skonany biedaczek?”
A on znów zapytał żonę „Co na kolację dzisiaj?”
I zaraz do jego fotela przydreptał mały dreptaczek,
I zaczął mu pokazywać ulubionego misia.
I wyszła ze swego pokoju dostojna, śliczna babcia,
I jęła robić na drutach śliczną pończoszkę maleńką,
A Dreptak, siedząc swobodnie w ciepłych filcowych kapciach
Poczuł ogromną życzliwość i rzekł: No co tam, mateńko?
A potem spojrzał z miłością na szereg fotografii
Na synka co dość swobodnie wysiusiał się właśnie w spodenki,
I naraz czując wyraźnie, że szlag go za chwilę trafi,
Wyjąkał „Przepraszam na chwilę” i wyszedł do łazienki.
W łazience przyprawił sobie z ręcznika bokobrody
Twarz posmarował pastą, rozebrał się na golasa.
Obuwie oraz skarpetki rzucił ze złością do wody,
Stanął na rękach i szeptem zawołał „hopsa sasa”!
Następnie uporządkował i wszystko ułożył osobno,
Wysuszył rzeczy, wywietrzył tak, żeby już nikt nic nie czuł,
Zawiązał krawat i wyszedł z łazienki z twarzą pogodną
Ażeby znowu się włączyć w rozkoszny, rodzinny wieczór…
powrót

Bajka o Czerwonym Kapturku

Kiedyś Czerwony Kapturek
Niósł pół litra i ogórek
Dla Babci w lesie dziewiczym
Co tam żyła z Nadleśniczym,
|Ale go już razy kilka zdradziła
Na korzyść Wilka!
Teraz też – kapturek bieży,
A ta prukwa z Wilkiem leży!
|Podśpiewuje coś po rusku,
A kocha się po francusku.
(Bo taki Wilk to wygrzmoci
Nawet i giełdę staroci!)
|Gdy zobaczyła dziewczynka,
Że z jej Babci taka świnka –
Dała cynk Nadleśniczemu,
Żeby też się przyjrzał temu.
|A on, ze swojej dwururki,
Dorobił w Babci dwie dziurki,
Poczem z krzykiem: – Oż, ty zdrajco!
Trafił Wilka w lewe cośtam.
|Pochował ich pod pagórkiem
I ożenił się z Kapturkiem.
Wniosek: Kto w porę kabluje,
Nigdy biedy nie poczuje!
powrót

Wieczór autorski

Wieczór autorski Dreptaka
To nie był – powiedzmy – szczyt szczytów:
Nikt nie śmiał się, nikt nie płakał
I nikt nie umarł z zachwytu,
Na rękach go nikt nie nosił,
Nikt mu owacji nie robił,
Nikt o autograf nie prosił
Lecz również nikt go nie pobił
Co było już pewnym sukcesem
Wyraźnym, chociaż malutkim,
Bo mogło się skończyć ekscesem
Jak wieczór poety Kociutki,
Który po odczytaniu
Utworu Wymioty kota
Tak jak stał, w nowym ubraniu,
Został wrzucony do błota.
A tu tymczasem Dreptak
Czyta jak jaki królewicz
Poemat Szepty adepta
Felieton Ja a Różewicz,
Opowiadania, eseje
Już prawie całą godzinę,
Tu trochę wody leje,
Tam wciska wazelinę,
Tu liźnie, ówdzie pomaści,
Gdzie indziej przebrnie pomału
I tak – krawędzią przepaści –
Posuwa wprost do finału.
Aż skończył, zebrał papierki,
Zatarł z lubością ręce
! I zwrócił się do kasjerki
Z krótką przemową: – Pięćset!
A wypełniając zlecenia
I podpisując listę
Spytał: – Jak pani ocenia
Ten mój dzisiejszy występ?
Kasjerka zaś rzekła cynicznie,
Czekając aż Dreptak podpisze:
– Występ? Ach, udał się ślicznie,
Aż szkoda, że nikt nie przyszedł!
powrót

Wiejskie wakacje

Kochanie moje, miejski klimat ci nie służy,
Cerę masz taką – z przeproszeniem – lila róż,
Kochanie moje, spakuj ciuchy do podróży,
Wyłącz żelazko i wraz ze mną w Polskę rusz.
Chłopi są zdrowsi i ładniejsi niż mieszczanie,
I melodyjniej niż ulica szumi bór,
I z setek zagród romantycznie brzmi gdakanie –
To świeże jajka znoszą dla nas chóry kur.
Gdzieś czeka na nas mały pokój na poddaszu,
Tam-tamów dźwięki i płonącej watry dym,
I przyjdą do nas Uzbek, Apacz, Kurp i Kaszub
Prosząc, by w zbiórce herbicydów pomóc im.
Weźmiemy udział w mnóstwie orek, żniw i spędów,
Na naszych grządkach pięknie wzejdzie mak i keks,
I paść będziemy stada białych happy-endów,
A ze sussexów zatrzymamy tylko seks.
O rannej rosie wbiegniesz boso w łan żętycy,
To ci zapewni czerstwe zdrowie oraz hart,
O pierwszym zmroku zaglądniemy do świetlicy
Kędy z portretu się uśmiecha Jean Paul Sartre.
Kochanie moje, wiesz jak pachną pomdetery?
Jak melodyjne w lesie brzmi kangura świst?
Jak miło gwarzą pleban, derwisz, wójt i szeryf
Kiedy w salonie brydż odchodzi, względnie wist?
Kochanie moje, czeka nas przepiękne lato,
Podaj mi rękę, przez sosnowe wyjdźmy drzwi,
U nóg nam siądzie łańcuchowy aligator
A w serca wtargnie ciche piękno polskiej wsi…
powrót

Wielkanocne kurczęta

Trwają długie debaty nocne
Skąd się wzięło kurczę wielkanocne?
Skąd ta ledwie co wykluta kurka
Przy święconem stroszy żółte piórka?
Może to jest oznaka dla ludzi
Że już wiosna, że przyroda się budzi?
Może kura nam zrobiła niespodziankę,
Bo o tydzień przenosiła pisankę?
Może to piszczące maleństwo
Wieści żółte niebezpieczeństwo?
Może to są rezultaty twórcze
Nazbyt częstych okrzyków „O kurcze”?
Ja rozumiem, baranek, zajączek,
Ale czemu kurczę się tu plącze?
Tu rzeżuchę uszczknie, lub wątróbkę,
tam na czysty obrus zrobi kupkę,
Chce pić wodę, trafia na żubrówkę,
Potem łapką się trzyma za główkę,
I przewraca się po stolikach
Ptak z gatunku gallus domestica,
Niewyraźny etymologicznie,
Podejrzany ideologicznie,
Aż dopiero pan profesor Dreptak
Pierwsze ścieżki w tej dziedzinie przedeptał,
Dowiódł bowiem iż owe kurczątka
Są symbolem kurczów żołądka!
Fakt, że Polak się na święta obżera,
Że go potem pogotowie zabiera,
A czasami to nawet policja,
Taka u nas narodowa tradycja!
Tak więc, dzięki profesorowi
Nikt już teraz nic złego nie powi,
Nie wywiedzie kurczaka z pogaństwa
lecz z narodowego chrześcijaństwa!
Nowy sukces w naszej trudnej walce!
… a lewica gryzie w złości palce!
wersja II
Bo to nie jest relikt pro-pogański,
Lecz przeciwnie narodowo-chrześcijański,
Co pomaga w naszej słusznej walce!
… a lewica gryzie w złości palce!
powrót

Wielka rodzina made in Poland

Postęp ogarnia różne dziedziny –
W Danii lansują „wielkie rodziny”,
Czyli że zamiast pary małżonków
Taka rodzina ma więcej członków
(i więcej członkiń). Czasem w ten sposób
Żyje ze sobą z piętnaście osób,
Więc kombinacji to z tysiąc aż da,
Gdy każdy z każdą i z każdym każda.
…a ileż przy tym werwy, polotu,
Przekomarzanek, śmiechu, szczebiotu!
Toteż odczuwam bardzo niemile,
Że w tej dziedzinie jesteśmy w tyle.
Wszystko się u nas niby rozrasta,
Ale te sprawy wciąż jak za Piasta.
Przyparłem żonę do muru z rana:
– Trzeba coś robić! Świat patrzy na nas!
– Dobrze – odparła z wyrazem troski –
Zaproś Dreptaków i Rosołowskich…
Nadchodzi wieczór. Wrażeń łakomi
Do mojej chaty walą znajomi,
M-3 mieszkanie trzeszczy w posadach,
Zaraz się zacznie degrengolada
Oraz rozpusta! Ale na razie
Głos zabrał Zyzio na dużym gazie.
Widocznie stracił po wódce wątek,
Bo wybełkotał: – W.. .wesołych ś.. .wiątek!
Moja małżonka natychmiast na to
Przyniosła z kuchni ciastka z herbatą.
Wnet się zaczęły spory i krzyki,
Mężczyźni hajda do polityki,
Panie wyjęły włóczkę i druty,
Zaczęły sobie przymierzać buty
I obgadywać Basie, że chytra,
A Henio kopnął się po pół litra…
Widząc to wszystko, krzyknąłem: – Hola!
Miała się przecież odbyć swawola!
– Słusznie – rzekł Józio. – Dalej, kochani!
Tu wyjął krzesło spod jednej pani,
A ta, upadłszy na parkiet z dębu
Wybiła sobie sześć przednich zębów,
Za co jej amant, Trypućko Czesław,
Dał w łeb Józiowi nogą od krzesła,
Jak się zakręci, zakłębi wokół,
Sam sierżant Miziak spisał protokół!
I rzekł życzliwie, kiedy wychodził:
– Sto lat z okazji pańskich urodzin!
Usiłowałem przekonać władzę:
– Myśmy tak chcieli, jak w Kopenhadze…
– Weź pan – doradził mi – aspirynę!
… Jak stworzyć polską „wielką rodzinę”???!!!
powrót

Wielki piątek

Życie nam przysparza troski
I nie szczędzi perturbacji –
W Wielki Piątek, Rosołowski
Wrócił rankiem z delegacji,
Zmienił gatki i ubranko,
Przetarł szmatką środek glacy,
A tu żona już śniadanko
Niesie mu na srebrnej tacy.
Są jajeczka, jest baleron,
Są z masełkiem pyszne chałki…
Rosołowski jak perszeron
Zarżał, widząc te specjałki!
Już się rzucił na kiełbasę,
Już jej kawał niósł ku ustom,
A wtem jak ktoś chrząknie basem,
Choć w pokoju było pusto!
Biedak dostał skurczu w nogach
I pomyślał cały drżący:
– Ani chybi to przestroga,
chociaż jestem niewierzący…
Tu się zerwał przerażony,
Popił wody, jęknął głucho
I nerwowo rzekł do żony:
– Coś mnie dzisiaj boli brzucho!
I odstawił te specjały
(tak mu całkiem zmiękła rura)
I – kompletnie zramolały –
Pokuśtykał w stronę biura…
Wówczas żona, w stronę szafy
Rzekła z wniebowziętą miną:
– No, obyło się bez gafy!
Wyłaź, Feluś! Stary spłynął!
powrót

Wierny giermek

W stal zakuty, ciężkozbrojny
Pełen werwy i rozmachu
Niusiek Dreptak wraca z wojny
Na rasowym swym wałachu!
Stąpa z wdziękiem jego wałach,
Gdy wyruszał – był ogierem,
Ale Turek z krzykiem „Ałłach”
Stentegował go rapierem…
Zejdźmy jednak już z wałacha,
I powróćmy do rycerza:
Dreptakowa w oknie macha,
Dwór wychodzi z drzwi alkierza,
I melodia cudna płynie
(słychać ją aż na probostwie)
– Witaj jasny hospodynie
We feudalnym swym domostwie!
Zapachniały z kuchni flaki,
Uczta czeka przebogata,
Rycerz z trudem zlazł z kulbaki
(a nie złaził przez trzy lata)
I paskudnie rozkraczony
(przez tak długie konne boje )
Pokuśtykał wprost do żony
Odpinając w drodze zbroję.
Za nim szedł dyżurny lennik
Który ubierał tę drobnicę:
A to jakiś naramiennik.
A to znów nagolennicę…
At, już Dreptak całkiem nagi,
Tylko wciąż nie widać lica,
Bowiem – skutkiem nieuwagi –
Zatrzasnęła się przyłbica.
Panny, gdy przyjrzały mu się –
Każda się zrobiła blada,
Wszystkie w krzyk: – Toż to nie Niusiek!
Ktoś się podszył! Zdrada! Zdrada!
Wtedy pani Dreptakowa
Przybliżyła się do chłystka
I wyrzekła cztery słowa:
– To jest giermek Karapystka!
Giermek upadł na kolana:
I zaszlochał pełną piersią:
– Ja żem chciał zastąpić pana,
Prosił o to mnie przed śmiercią!
Tu zaczęły się rozpacze
I w czeladnej, i na froncie,
Panny płaczą, pani płacze,
Ksiądz-staruszek szlocha w kącie,
Wszędzie żal i ból niezmierny,
I, jak symbol, w tej komnacie
Stał w przyłbicy giermek wierny!
…ale mógłby włożyć gacie.
powrót

Wiersz bez ambicji

Świat jest wstrząsany konfliktami,
Ciuła zarobki, liczy straty,
Tu duzi, biali z dolarami,
Tam mali czarni z kompleksami,
We środku ja, ex-szatyn.
|Krew pola walk codziennie brudzi,
Staje się szara i powszednia,
Tu zezowaci, szybcy, chudzi,
Tam świdrowaci, niscy, rudzi,
Ja między nimi. Średniak.
|Nad Moskwą, Rzymem i Londynem
Radary nieufnością zioną,
Ci mają bombę, tamci minę,
Owi machają karabinem,
Ja jestem w centrum. Z żoną.
|Przy moim domku kwitną róże,
Babcia się modli przed obrazem…
Czekajcie, jak się kiedyś wkurzę
To też w te sprawy się zanurzę
I też się włączę, z gazem.
|Wszystko zostawię, wszystko rzucę,
Dam dyla w świat że aż zawarczy!
Może się nawet z kimś pokłócę?
… ale po dwóch tygodniach wrócę,
Ja średniak. Mnie wystarczy.
powrót

Wiersz na balu o INSTALU

Na kilka godzin przed zaczęciem balu
Przybyli do mnie aż trzej towarzysze:
– Pisz pan poemat o naszym Instalu!
– Dobrze, już piszę!
|Jeden, największy, spojrzał na mnie dziwnie
I rzekł z naciskiem: – Panie redaktorze,
Ma być dowcipnie – ale pozytywnie!
… smutno mi, Boże…
|Drugi, któremu w łapy wpaść bym nie chciał,
Dodał do tego swoją własną radę:
– Tak masz pan pisać, żeby nikt się nie śmiał,
Bo kurcze blade!!!
|– Proszę się nie bać – dorzucił ten trzeci
Robiąc manikir przy pomocy noża:
– W razie nieszczęścia, to my pańskie dzieci
Do Myśliborza!
|Więc żadnych śmiechów, żadnej głupiej miny,
Słuchajcie pieśni o INSTALU nowej!
(INSTAL – to skrót jest Instytut Aliny,
pewnie Kielowej?)
|Dyrektor SAROL w sposób najszczęśliwszy
Wiedzie tę firmę przez liczne przeszkody,
Choć czasem jęczy: – Nu, ot ja razbiwszy Lampa od Skody!
Chociaż oszczędny – piłkarzom nie skąpi!
Nawet wyraża się z namiętnym błyskiem:
– Nu, skończę basen, tak ja się wykąpię razem z Sybiskiem!
|Wicedyrektor Walczak, mistrz oszczepu
Dalej trenuje z rozwagą i z sensem:
Nie musi ganiać po mięso do sklepu –
Sam rzuca mięsem!
|Gdy się z swą żoną – sportsmenką pokłóci,
Wnet jakąś babkę sadza z tyłu w wozie:
– Mnie nic nie będzie jak żona czymś rzuci,
Tylko tej kozie!
|Czasami łuna ogarnia pół miasta:
– Znów kościół płonie, ratować go trzeba!
– Nie, to na pewno pan Giernalczyk Wacław
W swym aucie grzebał…
|Jak Fudżijama jest dyrektor Niemczyk,
Wulkan, na chwilę co działalność urwał,
Szemrze lirycznie o kwiatkach, o tęczy,
A wtem: – O kurtka!!!
|Przy nim dwa orły, dwa lwy bez przesady,
Dwie prężne piersi wbite w jeden stanik –
Tutaj Bartkowski Marian, Prezes Rady,
Tam – Józef Janik!
|Być lwem salonów nie jest łatwą sprawą,
Lew wiedzie żywot bardzo intensywny,
Grzywę to nawet może mieć łysawą,
lecz ogon sztywny!
|To właśnie oni za wszystkimi chodzili,
Żeby był jubel, obchody i tańce!
Jak się zmęczyli! A ile wypili!
Ciągle na bańce…
|Sekretarz Frołow poparł ich działanie,
I nawet ujął to oryginalnie:
– Ja zaś batomiast tylko jedno zdanie,
Lecz pryncypialnie!
|Najlepszy w kraju znawca ciosów w szczękę,
Sędzia bokserski, pan Zbigniew Mościcki,
tak się dziś wzruszył, że jedną panienkę
Uszczypnął w rękę…
|Marian Pawłowski stłukł w Syrenie szybę,
Wysadził drzwiczki i blachę podrapał,
Gdy pokazywał, jaką to on rybę
Ostatnio złapał!
|Teraz coś z filmu! Przypatrzcie się młodzi,
Zaraz westernem wszyscy się zachwycą,
Bo Dobaczewski – Winnetou nadchodzi
Że swą rusznicą!
|Przy nim Dziduszko, też postać filmowa,
Wygląd i akcent ma Old Shaterlanda:
– Ta joj, panowi, Śląsk Znów zrymisował!
Tażeż to granda!
|Widać już płaszczyk pełen dziur i łatek,
Lecz w nim się kryje facet, co jest bombą!
Inspektor pracy, porucznik Przydatek,
Pseudo Colombo!
|Czasami słychać szlochanie i kłótnie,
Różne gonitwy, miauczenia, zadyszki,
To Jinks-Grodzicki, kocur zły okrutnie
Leje swe myszki!
|A w księgowości także tumult zdrożny,
To Kaczor Donald-Chirowski tak krzyczy,
Bo mu Kowalczyk, jak Henryk Pobożny,
Zginął w Legnicy…
|Idzie miejscowy Tercet Egzotyczny,
Stare szlagiery w stylu retro rąbie –
Lutomski – sopran, Stopa – bas liryczny,
Pałka na trąbie,
|Rydosz swój klakson uruchamia z rykiem
Bo mu syrenka tylko w prawo skrąca,
Pani Głośnicka też tu jest, z głośnikiem…
Wymagająca!
|Wszyscy dziś przyszli by wziąć udział w balu,
Więc zanim także znajdę się na bani,
Składam życzenia: – Kwitnij nam INSTALU,
Sto lat, kochani!!!
powrót

Wierszyki szpitalne

A w naszym szpitalu
Miło jak na balu,
Nie ma takich lecznic w Rzymie
Ani w Montrealu.
|Zdychają mikroby,
Pryskają choroby,
Już nie będą nas gnębiły
I naszej chudoby!
|Samotna czerwonka
Po polu się błąka,
Tak się wystraszyła leków
Aż się biedna jąka.
|Gnębiła żółtaczka
Sierżanta Miziaczka,
A po wyjściu ze szpitala
Sierżant zdrów jak kaczka!
|Był kiedyś dyfteryt
groźny jak iperyt,
Ale teraz z dyfterytu
Zrobił się emeryt.
|Krętek całkiem blady
Ucieka w Bieszczady…
Szukaj sobie, blady krętku,
Gdzie indziej posady!
|Spotkała się grypa
Z kompleksem Edypa:
– Wie pan, wczoraj umarł tyfus,
Dzisaj ma być stypa!
|Stara ślepa kicha
Ze wzruszenia wzdycha:
– Jakiś Julek mnie wycinał,
Ponoć duża szycha!
|Wyleciało wzdęcie,
Jest już na zakręcie:
– Trzeba umieć się wycofać
W stosownym momencie!
|Natomiast zaparcie
Broni się zażarcie:
– Mnie nie ruszą, bo w centrali
Mam mocne poparcie!
|Przwrócił się katar,
Nosa sobie natarł,
Już nie będzie taki kozak
Ani taki Tatar!
|Wyszły dwa gronkowce
Na leśne manowce:
– Gdzież my teraz się podziejem,
Nieszczęsne wędrowce?
|Grupka tuberkulin
Pod miedzą się kuli:
– Kro przygarnie nas, sieroty,
I do snu utuli?
|Na rogu ulicy
Tkwi wrzód dwunastnicy,
Prosi o kawałek chleba
I łyk śliwowicy.
|Natomiast platfusy
To duże chytrusy –
Powłaziły do doniczek,
Udają kaktusy.
|Schował się rzęsistek
Za bukowy listek…
Już nie będziesz, draniu, gnębił
Państwowych artystek!
|Wiatr pomyślny wieje,
Nowy dzionek dnieje,
Wyzdychują nam chroby
A ludność – zdrowieje!
|Biją dzwony z wieży,
Śpiewa chór harcerzy:
– Wiwat pan docent Sroczyński
I jego partnerzy!
powrót

Wierszyk, w którym autor udowadnia, że nie wypadł sroce spod ogona

Tyle się dzieje na świecie, mój Boże,
W Kurdystanie trwają zamieszki,
Polarnicy wypływają w morze,
Tropiciele wychodzą na ścieżki,
Wojownicy giną na wojnie,
Zofia Loren autografy rozdziela,
Tylko ja ciągle siedzę spokojnie
Przy maszynie marki „Ideał”.
W Kurdystanie będą strzelaniny,
Polarnicy za dwa lata przyjadą,
Tropiciele wytropią zwierzynę,
Wojowników się pochowa z paradą,
Zofia Loren nowy kontrakt zawrze,
A ja w głębi starego fotela
Będę siedział już chyba zawsze
Przy maszynie marki „Ideał”.
Nie zobaczę szczytów Kurdystanu,
Z Antarktydy nie wyślę listów,
Nie odnajdę zwierzęcych śladów,
Nie usłyszę gwizdu pocisków.
I nie spotkam się z Zofią Loren
W gwarnych barach ni pięknych hotelach,
Będę siedział rano i wieczorem
Przy maszynie marki „Ideał”.
Lecz i tak jestem ważną osobą,
A nie żadnym robaczkiem i prochem:
Każdy z tamtych jest tylko sobą,
A ja jestem każdym po trochę.
Siedzi we mnie kurdyjski powstaniec
I kosmaty-brodaty polarnik,
I tropiciel w skórzanym kaftanie,
I wojownik zbrojny w karabin,
I ta Zofia, pijąca whisky,
Bo choć taka przestrzeń nas rozdziela,
Ja potrafię pisać o nich wszystkich
Na maszynie marki „Ideał”!
powrót

Bakcyl

Raz w jednym instytucie uczeni na wszelkie sposoby
Robili doświadczenia, jak by tu osłabić mikroby,
Na przykład jeden uczony budził bakterię śpiączki,
Szczypiąc tę śpiączkę pęsetką w pośladki, nóżki i rączki.
|Drugi uczony czerwonkę podłączał po pompek i dętek,
Aż się robiła blada jak jaki biały krętek,
Krętka natomiast skręcano i rozkręcano biedaczka,
Od czego był bardziej żólty niż najżółciejsza żółtaczka,
|Odnośnie zaś do żółtaczki, wprowadzono ją w taką rozpacz,
Że poczerniała zupełnie i była jak czarna ospa,
Podczas gdy ospę – tę czarną – macerowano w wódkach,
Więc była ciągle na kacu, jak białaczka bialutka…
|A działał wśród tych uczonych Piotr Dreptak, asystent młody,
Który stosował swe własne, zupełnie odmienne metody,
I zamiast zarazki dręczyć – on karmił swoje zarazki
I ciągle się ich pytał: – Nie zjecie, zarazki, kaszki?
|No więc zarazki wciąż rosły, wpierw były jak turkucie,
Potem ogromne jak myszy latały po instytucie,
Na próżno woźny je z miotłą jak oszalały ganiał –
Nie dość, że się z niego śmiały, to mu jeszcze wyżerały śniadania.
|Aż kiedy profesorowi przegryzły w aucie resor,
To wtedy Piotra Dreptaka wezwał do siebie profesor
I obaj włożyli płaszcze, i poszli się przejść na deptak,
A pan profesor rzecze: – Drogi kolego Dreptak,
|Rozumiem że doświadczenia, badani, cacy – cacy,
Ale jak dalej tak pójdzie, to ja was wyleję z pracy!
Rzecz jasna, że ma pan dość duże, ba, szokujące wyniki,
Lecz rób pan to sobie gdzie indziej, ot, idź pan choduj tuczniki…
|– Chwileczkę! – Piotr Dreptak na to, prędziutko teczkę odmyka
I z wnętrza wyjmuje bakcyla wielkiego jak królika:
– Zobacz pan, profesorze, gdy mamy taką gadzinę,
Możemy streptomycynę wyrzucić i penicylinę!
|Lekarz przy mikroskopie oczu już niszczyć nie musi,
Bo bierze to bydlę za szyję i je po prostu dusi…
I rzeczywiście udusił Piotr Dreptak tego zarazka,
Więc pan profesor Dreptaka chwalił, całował i głaskał,
|Załatwił mu order, mieszkanie, fiata, Nagrodę Nobla,
I wszyscy koledzy się zeszli, żeby ten Dreptak to oblał,
A Dreptak siedzi ponury nad uduszoną zwierzyną
I szloch mu wyrywa się z piersi, a z oczu łzy wielkie mu płyną…
|– Dlaczego – pytają koledzy – nie chcesz zabawić się z nami?
– A bo jak dusiłem Kubusia, to on tak łypał oczkami…
Tu biedny Dreptak o ścianę uderzył głową trzy razy…
Oj, można się, można przywiązać i do najgorszej zarazy!
powrót

Więcej z gry

Miła to i tania rzecz
W telewizji ujrzeć mecz,
Synek wrzask wydaje czasem:
– Nasi walczą z Hondurasem!
Pędzę wtedy, to zmaganie
Chcę obejrzeć na ekranie,
A tam sprawozdawca grzmi:
– Nasi mają więcej z gry!
Zdanie to nic nie oznacza,
Naszych leją w rytmie cza-cza,
Przez plac jadą jak po stole
I ładują Polsce gole.
Ale po co ronić łzy?
Nasi mają więcej z gry!
Ktoś wyjaśnił, że ta dziwność
Ma określić ich aktywność,
Że w grze wprawdzie są do kitu,
Ale mają więcej sznytu,
Większy fajer, większa faja,
Choć ich leją pięć do jaja!
Ale radość, hi hi hi!
– Nasi mają więcej z gry!
Gdyby – losu zarządzeniem –
Chopin grał z Dreptakiem Heniem
W dwa Bechsteiny w jednej sali
I by obaj naraz grali,
A ten Chopin smukłą ręką
Nostalgicznie, ślicznie, cienko,
A ten Henio głośno, basem,
Pięścią raz, a raz obcasem,
Sprawozdawca krzyknąłby:
– On ma dużo więcej z gry!
Co nie znaczy, że jest lepszy,
Bo w zasadzie – pardon – pieprzy,
Ale szybciej, ale głośniej,
Efektowniej i radośniej.
Bowiem u nas proszę panów
Kwitnie kult dla bałaganu,
Wrzasku, blasku i zamętu,
Lataniny i tętentu,
Innym lepiej! Ale my
Mamy dużo więcej z gry!!!
powrót

Więzy krwi

Jeden Bazyli Dreptak, na dwa dni przed urlopem
Zgubił na wiejskiej drodze pojemnik z izotopem,
Gdzie – nie wiadomo dokładnie, fakt że gdy wóz zatrzymał
Przed PGR-em, patrzy – a izotopu nima,
Więc zaraz zawrócił z miejsca, zawołał: Wiśta gniady!
I zaczął wszędzie szukać, lecz znaleźć nie dał rady,
Bo w międzyczasie Kwiatkowski jadąc do Wólki na dniówkę,
Znalazł izotop, i zaczął pędzić izotopówkę,
Ale to inna historia, nie będziemy się nią bawili
Raczej spójrzmy co dalej porabia ten dany Draptak Bazyli.
Ot stoi przed personalnymi z nogi na nogę drepta,
A personalny powiada – Ożeż wy jakiś Dreptak!
Nauka wam zaszczyt wyświadcza korzystając z waszego wozu,
A wy gubicie pojemnik jak byle kupę nawozu,
Musicie wy mieć widocznie jakiś haczyk lub obciążenie!
I dawaj jemu sprawdzać społeczne pochodzenie,
I przynależność związkową, i jeszcze tam bógwico,
I czy przypadkiem ma jakichś krewniaków za granicą?
– I owszem – powiada Dreptak, ponieważ gardził blagą –
– Mam brata Niuśka Dreptaka, co stale mieszka w Chicago…
Tu personalny ołówek zestrugał scyzorykiem
I spytał – A co on tam robi? – A, jest podobno lotnikiem…
Złagodniał personalny, łza mu spłynęła spod powiek
I mruknął: – A tak słyszałem… wasz brat to jest nasz człowiek…
– Jak to? Pan o nim słyszał? Bo ja nic nie wiem niestety!!!
Tu personalny w milczeniu położył przed nim gazety,
A Dreptak czytał powoli, wprost chłonąc każde słowo:
– Amerykański samolot zgubił bombę termojądrową..
Co widząc Dreptak powstał, twarz wygładziła mu się,
Uśmiechnął się z pewną dumą i czule wyszeptał: – Niusiek…!
powrót

Wilki i misie

Kompanem polskiego syndromu
Są napisy „Ruscy do domu”
Pewno Ruscy już nam nadojedli,
Żeby wreszcie w jakiś pociąg wsiedli,
Tyle mieszkań by nam zostawili,
Rakiet by już po wsiach nie gubili,
Jeszcze byśmy dali im kwiaty,
Żeby tylko pojechali do chaty.
I zostalibyśmy w końcu sami …
.. no, nie całkiem bo z Niemcami.
Osiemdziesiąt milionów Niemców
Patrzy na nas przez most w Zgorzelcu,
Mają swoje wspaniałe pensje,
Mają do nas zastarzałe pretensje.
Zawsze słowian traktowali władczo,
Teraz jeszcze nie ruszyli. Patrzą.
Kiedyś jeszcze będzie czwarta rano…
Rany boskie, niech ci Ruscy zastaną!
Można z nimi się bić lub się gniewać
Ale można z nimi popić i pośpiewać.
Można kochać bardzo piękną Rosjankę.
(Niemka kwiknie i powie – Sztop, danke!)
Ja z Ruskimi się nie ściskam, nie bratam,
Przez nich zginął mój dzielny Tata.
Gdybym miał możliwości kilka,
Lecz mam dwie: albo Misia albo Wilka.
Wolę Miszkę. Wprawdzie bywa zeń złodziej,
Ale umie dać wilkowi po mordzie.
Jego dola jak i nasza jest twarda,
Całkiem obca jest mu wilcza pogarda.
Wilk ma teraz w polowaniem przerwę,
Lecz wiadomo kto dla Wilka ścierwem.
Miszka gryzie nas albo nas liże,
Lecz dla Miszki My jesteśmy Paryżem.
powrót

Wiśniewska, Merkury, Jowisz, Leda i Europa

Przedwczoraj – sina i niebieska –
Znów odwiedziła mnie Wiśniewska,
Łzami zrosiła lica,
Zachwiała się jak bokser w ringu
I rzekła: – Siadłam na surfingu
I to od strony szpica…
|– Jak – zapytałem – cię pocieszyć,
Jak cię rozchmurzyć i rozśmieszyć,
Przerwać ten stan ponury?
– Jak chcesz – powiada – mnie uleczyć
To żadne takie, nic z tych rzeczy,
Tylko pisz o Merkurym.
|Merkury… To mi się nie klei…
Patron handlowców i złodziei,
Narażę się w PSSie,
Potem w gazecie mnie opiszą…
Lepiej napiszę o Jowiszu
I pewnym jego ekscesie.
|Jowisz, choć był już starym zgredem,
Podglądał kiedyś piękną Ledę
Jak się kąpała na golaska,
I takie ciarki poczuł wszędzie
Że prędko zrobił się łabędziem
I pyta: – Kochas swego ptaska?
|Lecz jeszcze dziobać jej nie zaczął
Gdy Leda w krzyk: – Joj, ale kaczor,
Na pewno z tysiąc złotych warty!
Przychodząc tutaj miałam nosa,
Złapię go dla Tyndareosa,
Mojego męża, króla Sparty!
|Król Tyndareos ma te smaczki
Że bardzo lubi flaczki z kaczki
Oj lubi, lubi okrutnie!
Zaraz gdzie znajdę kawał troka,
Którym się zwiąże tego ptoka
A potem łeb mu się utnie!
|Co mówiąc okiem krwawo strzyże…
Wtem hyc! Jak złapie go za pirze!
Aż Jowisz całkiem struchlał,
Wziął chwost pod siebie, za pas nogi
I umknął między inne bogi,
Gdzie się ambrozją uchlał.
|Kiedy tak urżnął się obrzydle,
Jął zachowywać się jak bydlę
Dosłownie i w przenośni,
Zamienił bowiem się w buhaja
I ruszył w rajd po różnych krajach
Rycząc niezwykle sprośnie.
|Zrobiwszy z siebie niezłą szopę
Dorwał gdzieś biedną Miss Europę
Wśród trzasku, blasku, huku,
Eksplozji, ryków oraz zgrzytów
I – jak to wiemy z licznych mitów –
Zrobił biedaczce kuku…
|Gdy więc szczycimy się czasami
Europejskimi surfingami
I stylem wyższej klasy,
Pomyślmy – chociaż myśleć hadko:
– Cóż że Europa jest nam matką,
Gdy tatko to byk krasy…
powrót

W Izbie Lordów

Słonko zachód już oświetla
Złocąc młode lipki,
W Izbie Lordów rżnie basetla
I cieszą się skrzypki.
W Izbie Lordów wielka wrzawa,
Krzyki „husia-siusia”
Na stojących wokół ławach
Lord przy Lordzie usiadł.
Lord przy lordzie, graf przy grafie
A przy hrabi hrabia…
Aż opisać nie potrafię
Co się tam wyrabia!
Co wyrabia, co się czyni,
Wprost nie uwierzyta,
Bo lordówny wszystkie w mini
Kiej zespół „Partita”,
Względnie kieby „Alibabki”
Czy też inne dzlopy.
A prześmiewki, a obłapki,
A pisk: – Puśćta chłopy!
Ej lordowie! Siedźta cicho,
Ostawta dziewuchy,
Bo królowa wchodzi z michą
A w tej misce – kluchy!
Kluchy z makiem pachną w misce
Że o moiściewy!
Już też każden lord, po łyżce
Wyjon zza cholewy.
Wyjon, strząsnął z łyżki wiechcie,
Skosztował potrawę
I z zachwytem rzekł: – A niech cię,
Jakie to-to klawe!
Jakie klawe, znakomite,
Aż lizie do gemby,
Oraz jakie zmyślne przytem,
Bo zakleja zemby!
Hej, zakleja jak butapren,
Zalepia je w dechę!
Teraz będzie dużo łatwiej
Po angielsku szprechen!
Tak przygotowani zatem
Angielscy lordowie
Zaczynają swą debatę
W anglikańskiej mowie,
Obgadują wszystko szczerze,
Ustalają wszystko,
A na Trafalgarskim Skwerze
Kłosi się już żytko, hej!
Kłosi się już żytko!
powrót

W lesie

Gdzie się nie zwrócę, wietrzyk niesie
Taki sam motyw, czyli temat:
– O, ja nie po to byłem w lesie…
… lecz tutaj już się kończy schemat,
Jeden nie po to ma zasługi
By go obrażał Karapystka,
Nie po to w lesie siedział drugi
By nie mógł w sklepie dostać gwizdka.
Hej, czasem to aż płakać chce się
Gdy się usłyszy takie zdanie:
– O, ja nie po to byłem w lesie,
Żebyś ty spała z tamtym draniem!
Przedziwna myśl się we mnie budzi
Liczę i myślę niespokojny:
– Trzydzieści dwa miliony ludzi
Siedziały w lesie podczas wojny?
To bardzo interesujące,
Atoli w tłoku tak koszmarnym
Gdzie pomieściły się zające,
Wiewiórki, misie, rysie, sarny?
Hej, ciężko było w tym okresie
Więc słusznie gość się denerwuje:
– O, ja nie po to byłem w lesie,
Żeby pan dał Heniowi dwóję!
Cóż w lesie każdy kiedyś bywał,
Lecz różne było to bywanie,
Bo jeden w lesie grzybki zrywał,
A drugi znów podrywał Manię,
Trzeci rżnął drzewo zamaszyście,
Czwarty znów to, a piąty tamto,
Dopiero szósty, rzeczywiście
Przypalantował okupantom,
Przeto w ogólnym interesie
Kiedy ktoś woła do mnie z mocą:
– O, ja nie po to byłem w lesie…
To ja go pytam: – Właśnie! Po co?
Niejeden z miejsca się zacuka
I bąka cicho: – Ż-że co proszę?
N-no wie pan, las, kukułka kuka,
Powietrze zdrowe… więc żem poszedł…
ZAraz poznaję po tym stresie
Że ciura to, a nie generał,
Bo ja nie po to byłem w lesie,
Żeby mnie byle kto nabierał!!!
powrót

Własność uliczki

Przez niedużą podmiejską uliczkę
Dymem fabryk przeważnie zasnutą,
Często wraca ze zwykłych ćwiczeń
Zakurzony, zmęczony pluton.
Dla uliczki taki przemarsz to frajda,
Wszystkie dzieci krzyczą: – Lewa lewa!
A dorośli wyłączają radia
I słuchają. A pluton tak śpiewa:
|Uliczko, mała uliczko
O domkach stojących ciasno,
To dobrze, mała uliczko
Że uważasz nas za swoją własność!
Na inne ulice wspaniałe
Nikt by zamienić cię nie chciał,
Wolimy być własnym oddziałem
Małej uliczki przedmieścia!
|Już tradycją stało się z czasem
I należy do dobrego tonu,
Żeby panny chodziły na spacer
Z żołnierzami swojego plutonu,
Żeby każdy chłopaczek nieduży
Zamiast marzyć że jest komandosem,
marzył sobie że w plutonie służy
I z plutonem śpiewa pełnym głosem:
|Uliczko, mała uliczko
O domkach stojących ciasno,
To dobrze, mała uliczko
Że uważasz nas za swoją własność!
Na inne ulice wspaniałe
Nikt by zamienić cię nie chciał,
Wolimy być własnym oddziałem
Małej uliczki przedmieścia!
powrót

Wojenny stan

Wojenny stan, wojenny stan,
Koksiaki lśnią w ciemnościach.
– Masz pan przepustkę? Pokaż pan.
– Franuś, zrewiduj gościa.
Wojenny stan, pierdut we drzwi
Aż dziadek spadł z bujaka…
– A któż tam?
– A toż to my,
Koledzy z ogólniaka!
Wojenny stan. Pancerny skot
W strumieniach halogenów
Szturmuje rachityczny płot
Z hasłami KPN-u.
– Tu mówi PAP… Jak twierdzi TASS…
– Pytałem się w centrali,
Podobno był najwyższy czas,
Bo byśmy już dyndali.
Wojenny stan, więc duży dzwon,
Husarze, komisarze…
Być może był konieczny on –
Historia to pokaże,
Lecz gdy już jest, i gdy już trwa,
To modlę się i pragnę
Aby tak czysty był jak łza
I ostry był jak bagnet,
I by przejrzysty był jak szkło
I takie miał zasady,
Aby wyplenić całe zło
Z obu stron barykady.
Bo to tak nie jest pół na pół,
Dwa: dwa, jak gdzieś na meczu.
Jeden inaczej Polskę czuł,
Drugi kradł i nic nie czuł,
Więc obyśmy nie dali się
Wpuścić w zaułek kręty
Gdzie opozycja bierze w de,
A swołocz bierze renty.
Taki obrazek mi się śni:
Wiosna (gdzieś koniec marca)
I żołnierz wraca z wojska, i
Sąsiad też skądś tam wraca…
A zmęczył ich już gniew i żal,
Zgnębiła drętwa mowa,
I sąsiad mówi:
– Na! Masz, pal,
Ten tytoń to z Grodkowa.
I mogliby tam w progu ćmić
Radząc o polskiej biedzie…
To skromny sen, lecz może być
Realny.
Wiosna idzie.
powrót

Wojtusiowy laser

Jedzie Wojtuś popod lasem, skrajem dąbrowy,
Wiezie se do domu laser, laser gazowy.
Pytali się go kolesie, po co to nabył?
– A bo właśnie stał w GS-ie, więc kupiłem go Teresie.
Dyć coś zawsze przywieźć chce się dla swej baby!
Jedzie Wojtuś popod lasem, po twardym dukcie.
Wiezie se do domu laser, czyta instrukcję.
A instrukcja jest ciekawa: Włączyć do prądu,
To ten laser wszystko skrawa, bez różnicy, stal czy trawa
I w ogóle jest zabawa prawie bez swądu.
Jedzie Wojtuś popod lasem, woła: Wio, wiśta!
Wiezie se do domu laser, tak se rozmyśla:
„Jak w tym dojdę do biegłości, będzie wygodnie,
Jest tu paru wrednych gości, przyceluję se w skrytości
I padalcom z odległości podpalę spodnie!”
Jedzie Wojtuś popod lasem, rad, że o rany
Wiezie se do domu laser, układa plany:
„Niech spróbuje na rowerze jeździć Kaczmarski,
Zaraz w dętkę mu przymierzę, i kartofle się obierze,
I wywierci dziury w serze, by był śwajcarski!”
Jedzie Wojtuś popod lasem, skręcił przy POM-ie.
Wiezie se do domu laser schowany w słomie.
Na podwórku cielę bryka, kaczki na stawie…
Wdziera, wdziera się technika coraz częściej w dom rolnika,
Jeszcze to nie Ameryka… Ale już prawie!!!
powrót

Wolny najmita

Nie śpię, nie jadam, nerwy z wolna tracę,
Bo – jak opinia głosi jednolita –
Krąży po kraju makabryczny facet –
wolny najmita…
|To się ukaże, to gdzieś w mroku znika,
Oddycham z ulgą… Słucham… syn coś czyta…
Ciekawe, skąd się znalazł w podręcznikach
wolny najmita?
|Próżno się wiję w trwodze i rozpaczy,
Bo oto dziecię przybiega i pyta:
– Powiedz mi, tatku, co właściwie znaczy
wolny najmita???
|Tłumaczę, gadam, robię akrobację,
Trzeci kur zapiał, nowy dzionek świta,
A mnie w feudalizm wciąga i w sanację
wolny najmita…
|Duch Konopnickiej ponad nami lata,
Iskrami zieje i z radości zgrzyta
Widząc, jak dziecko męczy się, i tata –
wolny najmita.
|Cóżeśmy winni, że mąż był niedojda,
Że wieszczkę żarła obsesja ukryta,
Bo przecież jasne, że wylazł wprost z Freuda
wolny najmita…
|Te dziury w portkach… to sinawe ciałko…
Ta chuda pupka bizunami zbita…
Niby już kona, a wciąż kroczy.. z pałką
wolny najmita…
|Długoż trwać będzie taki stan ponury
Spowodowany przez chorą kobitę?
Panie ministrze! Usuń pan z lektury
wolną najmitę!!!
powrót

Ballada a´la Wertyński

Zasypał powiat śnieg po pachy
Wyje za oknem wicher – drań
Brzęczą służbowych warszaw blachy
Jak romantyczne dzwonki sań.
W palce strzelając i wąs gryząc
Który zachował kawy smak,
Opieram się o telewizor
kominka bowiem w domu brak.
Dumam… wspominam swą Małgosię
I jak mi ją poderwał gach
A potem szybkich wódek osiem
Wypijam z nocnej lampki słabej
Po jej promyczku spełza wprost
Żałosny cynobrowy diabeł
Trzymając w zębach własny chwost
Poczem z wyrazem szczerej troski
Mówi, a głos mu z bólu drga:
Biednyś ty, biedny, Rosołowski,
Samotnyś bracie, jak i ja…
Obydwaśmy niedocenieni,
Obydwaj na posadach złych,
Obu nas gnębią przełożeni,
Taka a taka mamcia ich…
Ja diabeł – a tyś człek ubogi,
Podobniśmy jak z bratem brat,
Obydwaj bowiem mamy rogi,
Ja – dawno, a ty – od dwóch lat…
I naszą smutną przyjaźń znaczy
To łez – to wódek drobny ścieg,
A za oknami wiatr sobaczy,
A nad powiatem noc, i śnieg…
I tylko młodość oraz dalsza,
I bliżej wciąż się kłębi mgła,
I ciszej dzwonią blachy warszaw
I cynobrowy diabeł łka…
powrót

Wolny najmita w hotelu

Pośród wędrowców umęczonych wielu,
Między półkami jęczmienia i żyta
Szedł, aby pokój wynająć w hotelu
Wolny najmita.
|Wszedłszy, pokłonił się dawnym zwyczajem
Recepcjoniście któren gości wita
I cichym głosem prosił o wynajem
Wolny najmita.
|Recepcjonista podniósł wzrok jowialny
A zrozumiawszy o co facet pyta,
Krzyknął ze strachem: – Jakiś nienormalny
Wolny najmita!
|– Mamy – powiada – tłok i straszny zamęt,
Jest Chińczyk, Fińczyk i Izraelita,
A tu wynająć chciałby apartament
Wolny najmita!
|Tu go ze schodów spuścił delikatnie,
Lecz przedtem szepnął zacny ów Lechita:
– Niech sobie szuka kwatery prywatnie
Wolny najmita!
|Jakoż i szuka, sypia pod mostami
I tylko patrzeć jak odwali kitę…
Obywatelu, przygarnij czasami
wolnego najmitę!
powrót

Wrocławczyki

narrator: Drodzy Wrocławianie, ponieważ nie mamy swoich wrocławskich
śpiewek, więc skorzystajmy z krakowiaczków. Melodia ludowa a treść
postępowa, z tym że treść dotyczy Wrocławia, więc to już nie będą
krakowiaczki tylko co? No co?
wszyscy: Wrocławiaczki!!!
narrator: Oczywiście że tak! Śpiewamy więc wrocławiaczki!
(przygrywka)
Nie opuszcza humor,
Nie opuszcza wigor,
Chociaż nas opuścić
Chce Przegrodzki Igor!
|Chce stołeczne sceny
Zasilić od wtorku,
Oj wrócisz ty do nas
Niewierny Igorku!
|Oj wrócisz ty do nas
W garniturku w łaty,
Będziesz gorzko płakał:
– Pomyłujte braty!!!
|Pomyłujte braty,
Kocham was głęboko!
A my odpowiemy:
– Zostań, kit ci w oko!
|Wrocławiaczek ci ja
Od niejednej zimy,
Lecz jeszczem nie widział
Naszej pantomimy!
|Ja też nie widziałem,
Dziwny to przypadek,
Ale kiedyś dawno
Widział ją mój dziadek!
|Gdy pan Tomaszewski
Wrócił znad Sekwany,
Spytał go reporter
Jakie tam są zmiany?
|A pan Tomaszewski
Odparł pełen gniewu:
– Oh, je ne comprends pas,
De quoi parlez – vous?
|Można by tak jeszcze
Śpiewać do świtania,
Ale już pianistka
Mdleje z wyczerpania!
(brzęk fortepianu i stuk, dalej na ciszy)
O, właśnie zemdlała,
Więc śpiewy kończymy,
Wrocławiaczek ci ja!
razem: Wrocławiaczki ci my!!!
(akord)
powrót

Wrocławskie fraszki XII

Ulisses!
Ulisses był bardzo chytry! Kiedy w grę wchodzi kiesa,
To profesor, pan Iwaszkiewicz przypomina mocno Ulissesa,
Bo gdy się do niego zwrócić żeby dał na to lub owo,
To on się pyta wymijająco:
– A czytałeś pan Orzeszkową?
Umieranie…
Umieranie nie jest u nas łatwe… nie dość że się w życiu wciąż
pętasz,
To się musisz pętać i po śmierci, gdyż cię nie chcą wpuścić na
cmentarz,
Zwłaszcza jeśli nie byłeś ochrzczony… Ale co tam! Jak już dobrze
skonam,
To niech się martwi pogrzebem Kierownictwo Komitetu do Spraw Radia i
Telewizji, oraz moja kochana żona!
WROCŁAWSKIE FRASZKI XIII
O łękotce!
Łękotka to nie jest kotka, tylko pewien fragment kolanka.
Piękną łękotkę posiada co druga Wrocławianka,
A kiedy Wrocławianin szepcze jej czasem do uszek
– Ale pani masz piękne łękotkie! – to ona mówi:
– Hy hy hy, świntuszek!
WROCŁAWSKIE FRASZKI XX
Satyrycy!
Satyryków jest u nas tylu, że się już więcej nie mieści!
Jeden do Milicji przyjmuje facetów po metr czterdzieści.
Inny sprzedaje cytryny, w których wyłącznie jest skóra…
Do pisania to jest dwóch tylko…
(wpada ktoś z okrzykiem) Szumańska wróciła!!!
…trzech góra!
Sery
Serów też mamy nadmiar, tak przynajmniej pisało w prasie
Chociaż w sklepach tego nadmiaru zauważyć jakoś nie da się…
Kiedyś – że topionego sera już nie braknie – rozległ się szmer,
Ale to się topił jeden Anglik, Diuk of Formby, z tytułem „sir”…
powrót

Wrocławskie limeryki (XX)

Odważny mąż.
Na basenie zwanym Morskie Oko
Pewien pan nazwał żonę wywłoką,
A chciaż był na gazie,
Wiadomo w każdym razie
Że mniej bał się jej, niż Kiki Koko.
Ohydny postępek Szkota.
Jeden Szkot w narodowej spódnicy
Pił raz wódkę w Świdnickiej Piwnicy.
Wypiwszy cały trunek
Zażądał by rachunek
Przedstawiono nieboszczce carycy…
WROCŁASKIE LIMERYKI (C)
Systematyczna działalność.
Raz na Krzykach tuż koło remizy
Dwaj bandyci robili striptizy,
Lecz nie sobie. Przechodniom.
A całą odzież spodnią
Pakowali porządnie w walizy.
Przy przepięknej ulicy Kościuszki
Żyły dwie bardzo zacne staruszki,
Które czasem na tańce
Szły bo były na bańce
Nadużywszy wywaru z pietruszki.
WROCŁAWSKIE LIMERYKI (X)
Nieudany podstęp sabotażysty.
Jeden facet na przedmieściu Huby
Z szyn wykręcał tramwajowe śruby,
Lecz złapała wnet typa
Milicyjna ekipa,
Choć chciał wyłgać się arią Skołuby.
Przekonujące wyjaśnienie.
Pewna pani na ulicy Skargi
Malowała sobie w bramie wargi.
Nagabnięta przez ciecia
Wyjaśniła: – Punkt trzecia
Jadę ze szwagrem na Poznańskie Targi!
powrót

Wrocławskie reperkusje bitwy pod Hastings

W roku pańskim tysięcznym sześćdziesiątym szóstym,
W dobrym mieście Wrocławiu, które wszyscy znamy,
Siwiutki strażnik, co się zwał Dreptak Augustyn,
Usłyszał w środku nocy stukanie do bramy.
Zażegł przeto pochodnię od ognia w kominku
I wysunąwszy głowę za żelazne sztangi
Ujrzał jeźdźca i spytał: „Hej, czego tam, synku?”
A ów wrzasnął: „Otwieraj! Wiozę wieści z Anglii!
Dwadzieścia dni mnie wiodła droga zła i kręta,
Ale za to spodziewam się książęcej łaski,
Bo nowina jest ważna: książę Wilhelm Bękart
Rozbił króla Harolda koło miasta Hastings.
Wyrżnęli całą armię normandzcy straszliwcy,
A Wilhelm nad Londynem rozwinął proporzec,
Zmienił przydomek Bękart na miano Zdobywcy
I rozpoczął swe rządy! No, puszczaj na dworzec!”
Starzec otwarł wierzeje, zgrzytnęły zawiasy,
A gdy jeździec w ulicy znikł pośród tętentu,
Usiadł i jął wspominać swoje dawne czasy,
Gdy sługiwał pochmurnym normandzkim książętom.
A tymczasem zbudzeni wieścią wrocławianie
Dawali upust plotkom w okrzykach i szeptach:
„Toż to pierwsza udana inwazja Brytanii!”
„I ostatnia bodajże” – mruknął stary Dreptak.
A słysząc, jak pytania mnożyły się w tłumie
I jak padały wokół gorączkowe słowa:
„Wilhelm Bękart, doprawdy, ba, ale czyj, kumie?”
Staruszek wąs podkręcił i pomyślał: „Mowa!”
powrót

Wspólnota

Z moim synkiem żyłem kiedyś wygodniej,
Bo jak jeszcze był – o taka – ciupinka,
To się brało jakieś moje stare spodnie
I się szyło z nich nowe dla synka.
Z biegiem czasu zaszły pewne zmiany
I przemiany. Czyli mówiąc ogólnie
Obaj z synem coraz częściej używamy
Różne rzeczy nie gęsiego, lecz wspólnie:
Wspólne żyletki,
Wspólny pulower,
Wspólne skarpetki
I wspólny rower,
Radio na półce
Wspólne nam gra
I mamy w spółce
Wspólnego psa,
Wspólnie robimy
Obiad z trzech dań…
…ale dziewczyny
Ma własne, drań…
W przyszłości zaś będziemy żyć jeszcze radośniej,
Gdy z upływem biegnących lat oraz tygodni
Mój syn jeszcze dorodniej i piękniej wyrośnie
I powie:
– Zrób coś sobie, tato, z moich spodni!
powrót

Wspólny język

Jan Dreptak skończył pracę i powstał od biurka
I chciał poczytać książkę ciekawą szalenie,
Gdy do pokoju wpadła Dreptakowa córka
Wołając, że pojutrze zjawi się pan Heniek,
Jej nowy narzeczony, pretendent do ręki,
Co pragnie z nią zadzierzgnąć dożywotnie więzy,
Więc tata ma dla niego być miły i miękki
I ma się starać znaleźć z Heniem wspólny język.
Ba! – zamyślił się tata – Co czynić należy?
Zadanie to niewdzięczne i trudne nad wyraz,
Nie znam bowiem języka współczesnej młodzieży
I nie wiem, co oznacza u nich jaki wyraz…
Tu sięgnął do współczesnych wspaniałych powieści
Czytał je przez noc całą i następny dzionek
Poznawał niezmierzone bogactwo ich treści
I uczył się na pamięć różnych wyrażonek.
Aż utrwaliła mu się ich metaforyka,
Więc gdy konkurent we drzwiach stanął zesromany,
Tata krzyknął życzliwie: – Ciao absztyfikant!
Chcesz truć o grabę mojej pierworodnej brzany?
Kit ci w oko. Pasuje? Wstawiaj mowę-trawę!
Przytargałeś pół basa, to wypruj bez draki!
Będziemy z tobą koleś sicher kumple klawe,
Tylko się nie napalaj na ciężkie moniaki!
Zresztą, co tam, chromolę! Bierz sobie tę szprycę.
Tu młodzieniec się zatrząsł jakby tańczył twista,
Obrócił się i z wrzaskiem wypadł na ulicę…
Ba! Skąd tata miał wiedzieć, że to polonista???
powrót

W sprawie orła

Gdzie nie pójdę, gdzie nie spojrzę,
W jakie tylko wejdę drzwi –
Wszędzie nasz herbowy orzeł
Na czołowym miejscu tkwi.
Błyszczą szpony, świecą pióra,
Chciałoby się krzyknąć: – Leć!
Zwłaszcza nasze liczne biura
Lubią mnóstwo orłów mieć…
Czyżby chciano uczcić wszędzie
Pamięć dawnych, krwawych burz?
„Leć nasz orle w górnym pędzie
Sławie, Polsce, światu służ”!
W blasku urzędniczych łysin,
W zgiełku plotek, rozrób, drak,
Nie wiadomo czemu wisi
Ów bojowy, piękny ptak.
Wisi, smętnie zadumany,
Przyciśnięty taflą szkła,
Trochę jak ukrzyżowany
Rozłożone skrzydła ma,
Jakby czekał, czy w urzędzie
Buchnie pieśń, przebrzmiała już:
„Leć nasz orle w górnym pędzie,
Sławie, Polsce, światu służ”!
Cóż, pomysły mam szalone,
Marzę by się zdarzył cud,
I by wziął ktoś pod ochronę
Białych orłów świetny ród,
A że duszę mają wolną
I kochają lot wśród chmur –
Aby ich nie było wolno
Trzymać w kojcach pełnych kur…
Niech się orzeł wydobędzie
Z klatek, w których pleśń i kurz!
„Leć nasz orle w górnym pędzie,
Sławie, Polsce, światu służ”!
powrót

Wychowanie seksualne

Przeróżnymi ścieżkami ludzkie losy idą,
Oto niejaki Roman pobrał się z Brygidą,
Po czym – jak nowoczesne wychowanie każe –
Stanęli obydwoje przed znanym lekarzem,
Bo pragnęli się poddać bez żadnych protestów
Badaniom przy pomocy nowoczesnych testów
Psycho-socjo-logicznych.
Wnet doktor wyniki
Podsumował, psychiatrii bliższe niż logiki,
Gdyż albowiem z tych testów wynikało mglisto,
Iż Roman psychopatą jest i fetyszystą
Oraz filatelistą, natomiast Brygida
To freudystka-sadystka, bo śni jej się dzida…
Nuże ów seksuolog tworzyć dalsze wersje,
Przypisywać małżonkom zboczenia, perwersje,
Roman jeszcze z początku uśmiechał się mile,
Kiedy pan doktor robił go gerontofilem,
Jeszcze nie wyszła z siebie urocza Brygidka,
Gdy jej pan doktor groził: – Oj, oj, sodomitka!
Następnie Romanowi szepnął: – Oj, Edypek!
(bo Roman kiedyś mamie skradł gumkę od slipek,
żeby z niej zrobić procę. Z gumki, a nie z mamy),
Tu doktor kazał nagle jemu śpiewać gamy,
Jej zaś zrobić czterdzieści przysiadów na siole,
Lecz Roman rzekł życzliwie: – Ja pana świergolę!
A przebiegiem wizyty mocno podniecony,
Przypuścił w domu atak na wdzięk; swej żony,
Bezskutecznie atoli, gdyż niedobre fatum
$prawiło – cóż za farsa? – że non consummatum,
Chociaż nil desperandum! Albowiem nauka
Ciągłe nowych rozwiązań w tej dziedzinie szuka
I znajdzie je zapewne, bo to słuszna droga!
…a państwo, czy już byli u seksuologa?
powrót

Wyczyn

W gromadzie Grzmotki powiew świeży,
Jakie okrzyki, radość jaka,
Bo oto sołtys Dreptak Jerzy
Przeszedł trzy mile na czworakach!
Pomyśleć tylko – aż trzy mile –
Sukces doprawdy to wspaniały,
I jeszcze się uśmiechał mile
I gadał różne komunały!
Ba, i to jeszcze i jak gadał,
Aż popłakały się kobiety,
A on nie stawał i nie siadał
Tylko zasuwał wprost do mety!
Tak nie potrafił by nikt inny,
Więc wszyscy nim zachwycalisie,
A Drzyzga Józef, pisarz gminny
Machnął poemat o sołtysie!
W tym poemacie różne zdania
Sikały bujnym wodotryskiem,
Że kto tak na czworakach gania,
Ten już się musi znać na wszystkiem!
Temu nie trzeba żadnych porad,
Wszyscy go mogą trala lala,
Po co mu dyplom i doktorat,
Jeśli tak pięknie zachromala?
Jest gdzieś na świecie głód i wojna,
lecz to mieszkańcom Grzmotków zwisa!
O wsi, ty możesz spać spokojnie
Jeśli takiego masz sołtysa!!!
powrót

Ballada ćwiczenia na tempo i dykcję, wzór 0815/66

Jeden optyk mieszkał z synem
A ten syn był synoptykiem
I ten syn miał konkubinę
Ożenioną z pewnym prykiem.
Pryk okazem był sceptyka
Jak po cichu mawiał optyk,
A pryk mawiał do optyka
Że sceptykiem jest synoptyk.
|Raz objadłszy się papryką
Poszedł w miasto syn z patykiem
I zerwawszy z synoptyką
Zajął się wyłącznie prykiem.
Wtedy dwaj posterunkowi
Przyskrzynili syna za to
I donieśli optykowi:
– Syn synoptyk tkwi za kratą!
|Biedny optyk chcąc być z synkiem
Nie rozmyślał ani szczypty,
Tylko jął się skradać rynkiem
By z muzeum ukraść tryptyk.
Lecz gdy tryptyk kładł do kosza
I czas tracił przy tryptyku,
Nagle słyszy glos kustosza:
– Tryptyk kradniesz, ty optyku???
|Prokurator rozgryzł problem
Bez sięgania do detali:
Złapał skobel i tym skoblem
Zamknął wszystkich w dużej sali.
Siedzi optyk razem z prykiem,
Konkubina i synoptyk,
Oraz kustosz wraz z tryptykiem
Tym, co go chciał ukraść optyk.
|Wprawdzie kupy się nie trzyma
przedstawiona tutaj fikcja
I pointy wcale nima,
Ale za to
Jak bogato
Się przedstawia nasza dykcja!
powrót

Wydra pana Paska

Król Sobieski miał trzy pieski:
Czarny, żółty i niebieski.
Miał też różne miecze, świdry
Oraz żonę Marysieńkę,
Ale nigdy nie miał wydry.
Co mu było nie ma rękę
Biegał więc po Wilanowie
Strojny w śliczne złotogłowie
|Aż wieczorem, gdzieś pod laskiem,
Spotkali się z pane Paskiem.
Król przystanął i szlachciurze
Podał łaskawie odnóże.
Pasek ścisnął ją łakomie,
A król mówi: – Chryzostomie,
Nie słyszałeś, moje serce,
O jakiejś młodej wyderce?
|Jan Chryzostom odparł na to:
– Królu, tyś narodu tatą,
Przeto dam ci wydrę własną,
Chociaż u mnie z groszem ciasno.
Król zrozumiał przytyk cichy,
Dał mu w łapę cztery dychy,
Wąs nastroszył, strasznie wielki,
Zasadził berło za szelki.
|Podrapał się pod kontuszem
I zakrzyknął z animuszem:
– Bardzo dobrze, moja rybko,
Przywoź wydrę, byle szybko!
Jan Chryzostom konia dopadł
I się puścił w kurcgalopa,
Dzięki czemu koło wtorku
Zajechał do swego dworku.
|Wsadził wydrę za pazuchę
I do króla wrócił duchem.
Król akurat bardzo cienko
Dyskutował z Marysieńką:
– Pozwól no jeszcze raz duszko,
By cię Jasio cmoknął w uszko,
Bo mam wielką chęć do pieszczot.
– Wpierw odepnij waszmość brzeszczot
|Ech paskudny, impossible,
ach, fi donc, enfant terrible.
Tak mruczała po francusku,
A król do niej coś po rusku.
Lecz gdy ujrzał Chryzostoma,
Ogarnęła go oskoma
I przerwawszy zalecanki,
Wybiegł, jak stał, do altanki.
|– Gdzie wydra? – Noż czeka w parku!
Król aż się klepnął po karku
I poszli. Przodem Jan Trzeci
A za nim Jan Pasek leci.
Król do parku wpada biegiem,
A wydra siedzi nad brzegiem.
Ale on, jakby miał bielmo,
Ciagle pyta – Co z tą szelmą?
|– Taż siedzi! – Gdzie? – A, o tu!
– A to coś z rodziny kotów?
– Wydra-ć to! – Wydra? – Tak, panie!
Król się wkurzył niesłychanie,
Ucapił Paska za jupkę
I kopnął kilkakroć w pupkę,
Wołając w sposób gwałtowny:
– Takiż to waszmość dosłowny?
|Pasek umknął swą dwukółką,
A Sobieski biegał w kółko,
Aż z tej złości zrobił gafę,
Bo pobił Kara-Mustafę.
I ocalił Austryjaków,
Co nam później wzięli Kraków.
Stąd łatwo wysnuć teorię:
Wydry kształtują historię.
powrót

Wykopalisko

… a kiedyś w Egipcie dwaj sławni uczeni
Ludzie o nieprawdopodobnym wręcz rozumie
Grzebiąc się nałogowo w ziemi
Wykopali niezwykle ciekawą mumię
Spowitą w bandaże i szarfy
I zakonserwowaną chemikaliami
A w ręku miała coś w rodzaju harfy
A na plecach napisane coś hieroglifami,
Więc uczeni spojrzeli, i padli sobie w ramiona
I krzyknęli z radością i zachwytem:
– Oto słynna mumia Tutka-Butka-Putka-Cynamona,
I jak dobrze zachowana przytem!!!
I zaraz nadali radio komunikat
Radosny i triumfalny
Że ta mumia to absolutny unikat
Jedyny i niepowtarzalny.
I włożyli tę mumię do specjalnego kosza
I chcieli z nią wyjechać, aż tu raptem
Tuż obok wykopano drugiego truposza
Takiego samego jak tamten,
Dosłownie jakby z tej samej formy,
Takie same bandaże, napisy i szata,
Więc jeden uczony rzekł podciągając reformy
/czy też szort/: Faraon miał widocznie brata!
– Widocznie – rzekł uczony drugi
Rozglądając się niepewnie na boki,
Aż tu naraz rozległ się krzyk sługi
– Bwana kubwa! Ja wykopać trzecie zwłoki!
Tu uczeni prawie że zaniemogli,
I dalejże zaglądać do skryptu
Żeby rozszyfrować odnośny hieroglif
I rozszyfrowali: – Pa-miąt-ka z E-gip-tu…
I faktycznie, okazało się że to imitacja,
jakiś plastik, perkalowa etola
I stempelek „Made in Czechosłowacja”,
A jak byśmy byli trochę obrotniejsi,
To by przecież mogło pisać „Made in Poland”!
powrót

Wyręczyciele

Wszędzie postęp panowie, świat na korzyść się zmienił,
Dużo lżejsze mam życie, i kłopotów mniej mam,
Ciągle gdzieś ktoś przemawia w moim własnym imieniu,
Więc nie muszę się męczyć i przemawiać wciąż sam.
O, na przykład zebranie, w sali miękkie fotele,
Facet wlazł na mównicę i wyręczyć nas chce
– Myślę – mówi – że będę tutaj wyrazicielem
Wszystkich osób zebranych… (Wszystkich! Objął i mnie!)
Nie wie nawet, jak wielką czuję wdzięczność dla niego,
Ale oto już drugi też z pomocą się pcha:
– Chcę powiedzieć w imieniu społeczeństwa całego …
(w społeczeństwie, kochani, jestem także i ja…)
W setkach mów i przemówień, na sto barw i sto tonów
To usłyszysz, co właśnie wypowiedzieć sam chcesz:
– Wszyscy ludzie uczciwi z tutejszego regionu…
Wszyscy ludzie uczciwi! Więc – panowie – ja też!!
Siedzę przeto w fotelu, czytam „Przekrój” lub drzemię,
Tylko czasem niezwykła zastanawia mnie rzecz:
Skąd on wiedział, co właśnie myślę o tym problemie?
Że tę kwestię popieram, w tamtej mówię zaś „precz”?
Ale zaraz odrzucam wątpliwości z radością –
Mają rację senator, agitator i ksiądz,
Pewnie wiedzą co myślę… mówią z taką pewnością …!
Lubię być tak aktywnym, dłubiąc w uchu, lub śpiąc!!!
powrót

Wyspa Bożego Narodzenia

Jest gdzieś na świecie bez wątpienia
Za krawędziami nieboskłonów,
Wyspa Bożego Narodzenia
Bez atomowych poligonów.
Różna od wszystkich innych krajów,
Upalna – choć bogata w śniegi,
Ma w sobie jakby coś z Hawajów,
I ma też jakby coś z Norwegii.
Lasy palmowo-bambusowe
Pachną przygodą i wanilią,
A inne lasy, choinkowe,
Pachną nartami i Wigilią.
Każdy tam ma wszystko co trzeba
Bo w tych cudownie pięknych lasach
Rosną chlebowce pełne chleba
Oraz masłowce pełne masła.
I stoją ule pełne miodu
Więc można najeść się do syta.
I od zachodu aż do wschodu
Słychać w tych lasach dźwięki gitar.
Widuję nieraz ową wyspę,
Ostatnio często też śni mi się,
Więc informacje me są ścisłe
I nie ma błędów w jej opisie.
Ma rzeczywiście plażę wąską,
Palmy, choinki, czyste fale…
Ale ta wyspa nie jest Polską,
Więc co bym na niej robił stale…?
powrót

Ballada I

Różne bywają przygody
I różna jest uroda –
Czasem ktoś wpadnie do wody
I woła: – Ale przygoda!
A czasem się zjawią Indianie
Lub z szafy wylezie kontroler,
Albo ktoś w łeb dostanie
Na dużej przerwie w szkole…
|Hej, otwierajcie się bramy,
Wichrze przyjazny wiej!
Uwaga! Wszyscy wołamy:
– Dziej się przygodo, dziej,
Dziej się przygodo, hej hej!
|Żeby móc przeżyć przygodę
Lub awanturę bombową,
Trzeba przerobić swą modę
Z dżinsowej – na przygodową…
To nam trudności nie stwarza,
Zamieniamy się wraz ze strojem
Na coś w rodzaju korsarza
Skrzyżowanego z kowbojem!
|Hej, otwierajcie się bramy,
Wichrze przyjazny wiej!
Uwaga! Wszyscy wołamy:
– Dziej się przygodo, dziej,
Dziej się przygodo, hej hej!
|Przebrani tak chwacko-junacko
Ruszamy w dal na wycieczkę –
Tu mamy kartę pływacką…
Tu – autostopu książeczkę…
Znamy też trochę języki
Różnych narodów świata,
Wiemy co znaczy „good evening”,
A co „zdrastwujcie rebiata”!
|Hej, otwierajcie się bramy,
Wichrze przyjazny wiej!
Uwaga! Wszyscy wołamy:
– Dziej się przygodo, dziej,
Dziej się przygodo, hej hej!
|Swoje imiona prawdziwe
Ukryjmy, gdy ktoś nas zapyta.
Obecne nazwisko – Guliwer,
Obecny nasz zawód – kapitaan,
Obecny nasz wiek – osiemnasty,
Obecny nasz pojazd – fregata,
Załogo! Żagle na maszty!
Ruszamy na podbój świata!
|Hej, otwierajcie się bramy,
Wichrze przyjazny wiej!
Uwaga! Wszyscy wołamy:
– Dziej się przygodo, dziej,
Dziej się przygodo, hej hej!
powrót

Ballada II

Żegnaj kraino maluchów,
Dłużej tu siedzieć nie mogę,
Grunt żeby ciągle być w ruchu,
Grunt żeby znów ruszyć w drogę.
|Przemierzam na swojej łajbie
Świata ogromne połacie,
Ludzie przeważnie są fajni,
Gdzie spojrzeć – tam jakiś przyjaciel.
|Hej, otwierajcie się bramy,
Wichrze przyjazny wiej,
Uwaga, wszyscy wołamy:
– Dziej się przygodo, dziej,
Dziej się przygodo, hej hej!
|Lecz przygód nam nie poskąpi,
Zaraz wichura się zerwie,
Ale to wszystko nastąpi
Za dziesięć minut, po przerwie!
|Przerwy robili w podróżach
Nawet żeglarze najlepsi,
By rozprostować odnóża,
Pobiec na psipsi, lub „Pepsi”…
|Hej, otwierajcie się bramy!
Wichrze przyjazny wiej!
Po przerwie znów zawołamy:
– Dziej się przygodo, dziej!
Dziej się przygodo, hej hej!
powrót

Ballada o damie

Była sobie pewna dama
Co nie żyła nigdy sama
Tylko zawsze to Adama
Miała to znów Abrahama
Innych też bywała gama
Słowem istna panorama.
|Miała również owa dama
Takie stroje jak Halama
Tu srebrzyście lśni piżama
Tu i ówdzie złota lama
Biustonosze to aż dwa ma
Tudzież futro z psa ma.
|A jadała owa dama
Więcej od hipopotama
Ciągle siedzi i coś szama
Aż ją boli ustna jama
Przy czym tyje, cóż za drama
Co sekundę o pół grama.
|Aż nareszcie owa dama
Objadając się na chama
Rozszerzyła się jak brama
Względnie we Włocławku tama
I jak huknie to nie fama
Nie pic ani nie reklama.
|Aż Honduras i Panama
Wnet nakryli się nogama
Zadrżał wulkan Fujijama
A z drużyny Totenhama
Co jechała na Bergama
Pozostała mokra plama.
Bajka ta morały dwa ma
Pierwszy że się obżerama
Tak że czasem aż pękama
Jak nieszczęsna owa dama
Morał drugi, joj o mama
Zapomniałam, zapomniałem. Ale plama.
|Wybaczycie? – Wybaczama. No to sztama.
powrót

Ballada o Józiu

Słychać w ciszy jakiś szmer
Czy to myszy gryzą ser? Oho! Oho!
Czy to meble skrzypią tak,
Czy to rolnik sieje mak? Oho! Oho!
Czy to szumi w muszli spłuczka,
Czy to wuj ma szmery w płuckach? Oho! Oho!
Sprawdzić także nie zawadzi
Czy się coś nie sypie z dziadzi. Oho! Oho!
|Nie wie nawet sama mama
Skąd te szmery dziś od rana,
Tata lata ze świcą,
Myśli sobie bógwico,
Dziadzio staruszek nadstawia uszek…
|Może to tak chrapie Hania,
Może to jest szmer uznania? Oho! Oho!
A może to znów napięcię
się zaczęło w polityce? Oho! Oho!
Może w wodociągu zator,
Może deszczyk sobie rosi? Oho! Oho!
A może to sublokator,
Zdrajca znowu wlazł do Zosi? Oho! Oho!
|Nie wie nawet sama mama
Skąd te szmery dziś od rana,
Tata lata ze świcą,
Myśli sobie bógwico,
Dziadzio staruszek nadstawia uszek…
|Lecz próżno wącha, nic nie wywącha,
Trwa od świtania rodzinny pląs.
Szukają z prawa i z lewa
A to Józiowi sypie się wąs!
To Józio właśnie dojrzewa!
powrót

Ballada o Klossie

Zachodzi słońce w strzępy dachów,
Mgła otuliła ruin stos,
Na romantyczny dziki zachód
Niezwyciężony jedzie Kloss.
Otulił się dziurawym paltem,
Wpakował się w wagonu kąt,
I nie ma pistoletu walter,
I nie zna żadnych dziewcząt blond.
Ma tylko Wrocław rozwalony,
Co za oknami legł bez sił,
A kolor jego jest czerwony,
Bo przykrył go ceglany pył,
Tu Kloss obejmie swoją wartę,
Tu będzie życie brać za łeb,
Tu będzie wódkę miał bez kartek –
Na kartki zaś gliniasty chleb.
Tu się nauczy kląć i palić
I pozna, jak smakuje grzech,
Jak w razie czego w mordę walić
I jak pracować ma za trzech.
Jedząc w pośpiechu; śpiąc na desce,
Wdychając popiół, kurz i dym –
Odnajdzie swe na ziemi miejsce.
I gwiazdę swą nad miejscem tym.
Zachodnie słońce krwawo świeci,
Łuna objęła nieba pół –
Nadejdzie czas, gdy Klossa dzieci
Pobiegną do wrocławskich szkół,
Ale na razie w zbite szyby
Uderza z wyciem obcy wiatr
I oto jedzie Kloss prawdziwy
I wiezie swych dwadzieścia lat.
powrót

Ballada o Legnicy

alternatywnie: „Ballada o bitwie pod Legnicą”
Dawnemi czasy we grodzie Legnicy
Żył rycerz Dreptak, okaz pijanicy;
Zbroi nie naszał, pohańców nie bijał,
Jeno popijał.
Właśnie w tym czasie na Polskę był natarł
Nader ohydny i krwiożerczy Tatar
I dotarł aże pod legnickie pole;
Ja cię przepraszam…
Przeciw najeźdźcom ruszył rycerz możny
I wódz roztropny, kneź Henryk Pobożny,
A przy nim Dreptak zalany na trupa,
Aże w nim chlupa.
Wtem się wzdrygnęli on i jego wałach,
Bo wokół okrzyk zabrzmiał: – Ałłach, Ałłach!!!
I zewsząd natarł był Tatarzyn skośny
Żółty a sprośny!
Zatrząsł się Dreptak, wybił z butli korek,
Zasadził flaszkę w przyłbiczny otworek
I aby nerwy trochę ustatkować
Zaczął tankować.
Nagle się zdało nieszczęsnej ofierze
Że jakieś straszne spogląda nań zwierzę,
Zawrzasnął przeto w średniowiecznej mowie:
– Chodu panowie!
Pierzcha rycerstwo, pęka szyk stalowy,
Henryk Pobożny już leży bez głowy,
Z wszystkich rycerzy nie wiem czy i stówka
Uszła do Lwówka.
Wiodą Dreptaka w kajdanach do grodu:
– To ten skubaniec pierwszy krzyknął „chodu!”
Pewno dywersant, szpion, albo i zdrajca!
Obciąć mu głowę!
Nieszczęsny Dreptak ze strachu się wije:
– Niech mnie szlag trafi, widziałem bestyję!
– Jaką? Tygrysa, smoka, bazyliszkę?
– Nie! Białą myszkę!!!
Zagrzmiała śmiechem kresowa stanica:
– Jakże go karać, gdy to pijanica?
Ot, kopnąć w tyłek, wytargać za pirze
I won za dźwirze!
Morał tu widać jasno jak na dłoni:
Bohater zginie, świnia się uchroni!
Czemże być lepiej: żyjącym prosięciem
Czy martwym księciem?
Ja żadnej rady dawać tu nie mogę;
Musisz słuchaczu sam wybrać swą drogę,
Najgorzej wszakoż, licz się z tą opinią,
Być martwą świnią!
powrót

Ballada o mumiach

Dwaj znakomici uczeni,
w Gizeh czy też w Chartumie,
nałogowo spod ziemi
wydobywali mumie.
Jeden mumię wykopał
i krzyknął: – Cha, cha, cha!
Oto jest mumia chłopa,
czyli mumia fellacha!
Drugi mumię otrzepał,
spojrzał przez okulary:
– To mumia Amenotepa,
pomyliłeś się stary!
I rzucili robotę,
i zaczęli się kopsać
krzycząc: – To Amenotep!
– Nie, poznaję Cheopsa!
Żarli się niesłychanie,
już było z nimi krucho,
a wtem mumia, jak wstanie,
jak ci ich buchnie w ucho!
I każdemu na głowie
nabiła dużą śliwkę…
Spojrzeli staruszkowie:
– Ona ma rogatywkę!
To nie żadna pokraka
w staroegipskim stylu,
to mumia krakowiaka
tu nad brzegami Nilu.
Zaczęli ją odwijać,
już widna głowa, szyja,
o, już zaczyna cijać:
– Hej krakowiaczek ci ja!
– Leżymy tu i czekamy,
bośmy dumni i szumni,
co prawda serc już nie mamy,
lecz na cóż serce mumii…?
A jakżeż tam w ojczyźnie,
czekają na nas do dzisiaj?
Wtem, jak się nie obliźnie,
o rany, ale cizia!
Brzuch wciągnął, dopiął pasa,
już znika za nią w bluszczach.
Hej, starsza nasza rasa
niż się przypuszcza!
powrót

Ballada o pierwszej łamigłówce

Niszczeją miecze, zbroje,
Rdza żre cenny surowiec,
Zakończył już swoje boje
Rycerz Dreptak-krzyżowiec.
Siadł na pobojowisku,
Rozdział się do bielizny…
Chlubne szramy na pysku,
Wszędy chwalebne blizny.
Dmą pustynne samumy
I piaskowe pasaty,
Nogi ma Dreptak z gumy,
A głowę ma jak z waty,
Głos jak u błędnej owcy
I oczy ma baranie…
Wyginęli krzyżowcy,
Wygrali muzułmanie.
Same zwłoki i gruzy,
Mało kto ostał cały…
Oto Jean Pierre z Tuluzy
Pocięty na kawały,
Ówdzie Bolko z Katowic,
Który w boju był szatan,
I Miećko Kolbuszowic
Po przekątnej rozpłatan…
Obejrzał Dreptak trupy,
Otarł łzę rąbkiem gaci:
– Trzeba jakoś do kupy
Poskładać zacnych braci…
Ujął jeden kadłubek,
Dołożył nieco szczątków:
– Nogi jakby za grube,
Trzeba by od początku…
Dawaj składać na nowo,
Praca mu w dłoniach chrzęści,
Gania z nogą i głową,
Wymienia różne części,
Klei, ubija, gniecie,
Pomaga ciut rapierem,
Krzyżuje Bolka z Mieciem,
A znów Miecia z Jean Pierre'em…
Skończył i padł na piaski,
By skonać na pustyni,
Aż tu naraz oklaski
Biją mu Beduini!
Zaś sułtan muzułmanów
Rzekł z grzbietu swego siwka:
– Cóż, gratuluję panu,
Bardzo ładna rozrywka!
Dotychczas były szachy
Lub polowania w buszu,
Miałem ich już po pachy,
A nawet wyżej uszu.
Ma pan tutaj naszywki,
Mundur i etat chana,
Jest pan szefem rozrywki,
Na dworze u sułtana!
Tak to owego ranka
Latami pradawnemi
Najpierwsza układanka
Powstała w dziejach ziemi.
Potem Dreptak natchniony
Wymyślił szyfrogramy,
Kwadraty, palindromy,
Wirówki i anagramy.
Pomyśl przeto czasami,
Młody, dziarski rodaku,
Siedząc nad krzyżówkami –
O krzyżowcu-Dreptaku!
powrót

Ballada o północy

Pradawnym czasom hołd i cześć,
Tyle w nich krzepkiej mocy!
Miał porwać dziewkę Dreptak-kneź
W godzinę po północy.
Więc ubrał się w żelazny złom
I siadł w kozackie czółno
I na zegarek spojrzał on,
A ten wskazywał północ!
Zepchnęli łódź na rwący prąd
Kneziowi dwa wasale
I oto kneź opuścił ląd
I puścił się na fale.
I dzielnie z nurtem walczył chwat,
Aż dnem o piasek szurnął,
I spojrzał znów na cyferblat,
A tam znów była północ…
Lecz oto zarżał w krzakach koń
Ukryty tam przemyślnie –
Kneź skoczył, chwycił cugle w dłoń
I cwałem jak nie pryśnie!
I pędził tak przez dłuższy czas,
Bo drogę miał okólną,
A kiedy wreszcie z konia zlazł
Zegar wskazywał północ…
Gdy zaś u zamku stanął bram,
By porwać swą dzierlatkę,
Nie zastał wcale panny tam,
Tylko niedużą kartkę:
„Przemarzłam i chce mi się jeść,
Znajdź sobie inną durną
Panie spóźnialski! Buźka, cześć!”
Kneź spojrzał – znowu północ.
Zaryczał Dreptak niczym lew
Lub jak armatni wystrzał
I pomknął tam, gdzie widniał sklep
Starego zegarmistrza.
I wszedł i stanął chrobry mąż
I pośród łez wyjąkał:
– Dlaczego u mnie północ wciąż?
– Bo to – rzekł mistrz – jest kompas
powrót

Ballada o rogach

W bramie zamczyska tkwi portierka,
Tkwi w przedpokoju paź,
Zaś księżna tkwi w objęciach giermka,
Co się nazywa Jaś.
|Książę na łowach w puszczy hula,
Do kotów strzela z kusz,
A księżna Jasia wciąż przytula,
Przytula go co rusz.
|Jasiowi tak się księżna zwierza:
„Jasiu, tyś miły żeś,
Więc dzisiaj ciebie na rycerza
Pasuje mąż mój kneź” .
|Jaś się ucieszył: „Dobry Boże!
Kneź mnie pasować chce!
Toż chyba nowy kaftan włożę
Na uroczystość tę”.
|I poszedł się przystroić w szaty,
Zamówił poncz i tort,
A kneź wróciwszy do komnaty
Wziął w dłonie ciężki kord.
|Następnie zaśmiał się obrzydle
hu-hu-hu-hy-hy-hy
I kord jął ostrzyć na toczydle,
Aż się sypnęły skry.
|A na małżonki swej pytania
Wyjaśnił – prosta rzecz:
„Czyż nie wiesz, że do pasowania
Potrzebny będzie miecz?”.
|Tu na oblicze mu surowe
Spłynęła żalu łza.
Oj, łatwiej uciąć cudzą głowę
Niż własne rogi dwa.
powrót

Pieśń o równości

Hej za ramiona się weźmy
Czy ktoś z nas fruwa czy pełza,
Toć wszyscy równi jesteśmy
Wobec Zeusa.
Mieszkańcy gór albo równin,
Wzrostem więksi czy mniejsi –
Wszyscy ludzie są równi,
Z tym, że niektórzy równiejsi.
|Dalejże, dalej w drogę
Gdy taki rozkaz Pan dał,
Równajmy bracia nogę
Sandał w sandał!
Wieniec – laurowe drzewo,
Publiczność – da nam brawa,
Hej, kto tam stąpa lewą?
Prawa prawa prawa!
|Kocha nas Tracja i Dacja
Uwielbia nas Azja Przednia,
Ateńska my demokracja,
Bezpośrednia!
Maszerujemy równo
Szewc, kupiec, drwal i artysta!
… o, równo wleźliśmy w gówno…
Ciekawe kto się tu wysrał?
powrót

O Wandzie co nie chciała

Jedna Wanda, córka Kraka
Chciała wyjść za Enerdziaka
I faktycznie, pewien Helmut
Przyszedł, przyniósł kiszkę, wermut,
Goździk i dwa serki kozie,
Tak jak to w naszym obozie.
Krak młodych pobłogosławił
I w sypialni ich zostawił,
Czyli jak gdyby zezwolił
Żeby Niemiec ją zniewolił.
Ledwie drzwi się zatrzasnęły –
Straszne rzeczy się zaczęły,
Bo gość chyba był znad Renu
Czy z innego RFN-u,
Poziewał najpierw nieśmiało
Dał jej kawę i kakao,
Poczem z nienacka do góry
Wystawił Zagłębie Ruhry…
Wanda w krzyk, że on zachodni,
A on na nią hyc bez spodni,
I tak go poniosły zmysły
Że razem wpadli do Wisły!
Wniosek: Prasa słusznie twierdzi –
Wróg nie śpi! A Wisła śmierdzi.
powrót

Czerwony kapturek

Kiedyś Czerwony Kapturek
Niósł pół litra i ogórek
Dla swej babaci, co w dziewiczym
Lesie, żyła z Nadleśniczym,
Ale go już razy kilka
Zdradziła, w ramionach Wilka.
Teraz też, Kapturek bieży
A ta prukwa z Wilkiem leży,
Ciągnie Ulung na prykusku
I kocha się po francusku,
Bo taki Wilk, to wygrzmoci
Nawet i Giełdę Staroci!
Gdy zobaczyła dziewczynka
Że z jej Babci taka świnka,
Dała cynk Nadleśniczemu,
Żeby też się przyjrzał temu,
A on, wyjąwszy kopyto,
Postrzelał Babcię jak sito,
Poczem z krzykiem: – Aż ty zdrajco!
Trafił Wilka w lewe ucho.
Pochował ich pod pagórkiem
I ożenił się z Kapturkiem.
Wniosek: Kto w porę kabluje
Nigdy biedy nie odczuje.
powrót

Ostatnia defilada

Już od kilku lat ciągle tak samo,
Gnie się i wali konstrukcja cała –
Moje dziewczyny wychodzą za mąż,
Właśnie kolejna mi się urwała.
Idą prześliczne, smukłe i tęskne,
Jedna za drugą, w długim pochodzie,
A każda z nich mi zwiastuje klęskę,
Bo mnie zostawia solo na lodzie…
Kudłaci wiodą ich troglodyci,
Z którymi bym się równał daremnie,
Bo – choć biedniejsi i niedomyci –
Są o ćwierćwiecze lepsi ode mnie…
Bywajcie zdrowe piękne dziewuszki,
Teraz ktoś inny da wam na ciuchy,
Wkrótce wyrosną wam pewnie brzuszki
Zjawią się wózki, smoczki, pieluchy…
Defilujecie przede mną dziarsko,
Z uśmiechem szczęścia i rezygnacji…
Tak Napoleon z Gwardią Cesarską
Żegnał się w przeddzień swej abdykacji.
Ja, chociaż berła też zrzec się muszę,
Lecz was nie zdradzę i nie zawiodę,
Okiem nie mrugnę, brwią nie poruszę,
Morda na kłódkę, klucz od niej w wodę!
Ale w muzeum swoich pamiątek
Wszystkie was uczczę, wszystkie docenię,
Każda mieć będzie mały zakątek
Na mojej Elbie czy na Helenie…
Szpadę swą złamię, w domu osiędę,
Do gospodarskich zajęć się nagnę,
Bo co? Ziem nowych już nie zdobędę,
Stare podziwiam, lecz ich nie pragnę.
Ale na razie na baczność szpada,
Uśmiech na ustach, nie poznać z miny,
Że to ostatnia już defilada…
Dzięki za wszystko!
Czołem dziewczyny!
powrót

O wawelskim smoku

Pod Wawelem był smok w grocie
Co jadał różne łakocie:
Sznycle, dropsy, ptaszki, mszyce,
Ale najchętniej dziewice.
Jak codziennie jedną wpieprzy,
To ma zaraz humor lepszy.
Nawet staje na ogonie
I prześlicznie ogniem zionie.
Więc król kazał swej policji
Utrzymywać go w kondycji,
Ale wnet dziewic zabrakło,
Choć jeździli aż pod Nakło!
Smok schudł, osowiały siedział,
Jak mu pomóc, nikt nie wiedział.
Aż ktoś wpadł na pomysł z rana.
By smokowi dać barana,
Co ma równie głupie lica
I jest durny jak dziewica.
Niestety, po takiej porcji
Smok natychmiast dostał torsji
Wodę ż Wisły wypompował
I jak pershing eksplodował!
Wniosek: Przez błędne metody
Mamy dziś deficyt wody!
powrót

Ballada o rycerzu Ćwoku

Hej! przed sześciuset laty
W dobrym mieście Opolu
Kneź Bolko Zezowaty
Zebrał ludność na polu
I oznajmił po pańsku,
Że urządza festiwal,
i spytał po hiszpańsku
– Kto bude pirszy spiwal?
|Błysnęły kirysy
Stanęli w szeregu
Pan Ksiutosław z Nysy,
Diuk Pyskomir z Brzegu,
Każdy taki cudny,
Kieby Wiesław Golas,
A jeden – paskudny:
Miećko Ćwok z Głuchołaz.
|Hej! przed sześciuset laty
W Opolu na skwerze
Kneź Bolko Zezowaty
Dał znak swym koncerzem,
Poczem włożył bambosze,
Usiadł przy sekretarce,
Zawarczeli dobosze
I zaczęty się harce.
|Ruszyli w popisy
Sławy swej świadomi
Pan Ksiutosław z Nysy
Z Brzegu diuk Pyskomir.
Ten śpiewa o babce,
A tamten o bitwie,
Co ją zaczął w Rabce
A skończył na Litwie.
|Hej! przed sześciuset laty
W Opolu, na trawniku,
Kneź Bolko Zezowaty
Pochwalił zawodników,
Spojrzał melancholijnie
Na paskudnego Ćwoka
I mruknął aluzyjnie:
– No, teraz ta wywłoka…
|Śmieją się ci z Nysy
I z Brzegu nad Odrą,
Bo ten Ćwok był łysy
Z bardzo wredną mordą;
Stanął na trybunie
Twarzą do narodu,
I jak pieśń zasunie,
To publika chodu!!!
|Hej! Przed sześciuset laty
Brzmiały gwizdy niezmierne
Gdy Bolko Zezowaty
Nagrodzą tę ofermę.
Zdjął z szyi złoty łańcuch,
Obdarował podleca,
Mruknął: – Na, masz skubańcu!
I klepnął go po plecach…
|Zbladł Ksiutosław z Nysy
W gronie swych kolegów,
Smutek skrzywił rysy
Pyskomira z Brzegu,
Zawrzasnęli oba
Tworząc zgodny chórek:
– Za co ta nagroda,
Toć-żeż wył jak Burek!!!
|Hej! przed sześciuset laty
W Opolu, dobrym grodzie
Kneź Bolko Zezowaty
Rzekł: – Posłuchaj narodzie!
Ćwok zasłużył na premię,
Gdyż w rytmie poloneza
Wyraził się przyjemnie
Że wcale nie mam zeza!
|Zaś Ksiutosław z Nysy
Oraz diuk pyskaty
Robili popisy
Na błahe tematy,
Przeto Ćwoka chwalę,
Gdyż ma rację bestia,
Że nie zez to wcale,
Tylko po prostu spojrzenie
skoncentrowane na najważniejszych
współczesnych problemach i kwestiach!!!
powrót

Ballada o spalonym czołgu

…a gdy ustąpił strach i mrok
I wojna ścichła wokół,
Wywindowano stary czołg
Na granitowy cokół.
I stanął czołg u miasta bram
Jak pomnik i jak bastion,
I tylko wiatr mu w lufie grał,
Tocząc ziarenka piasku.
W całym kraju są podmiejskie drogi,
Nad drogami zielone pagórki,
I zielone trzydziestki czwórki,
W których śpią spopielałe załogi.
Zielona górka – to nie step
Z lejami od granatów!
W zetlałej lufie wiatru szept,
A może i nie wiatru?
W szczelinach strzelnic – oczy gwiazd,
A może czyjeś inne?
Czasami drga stalowy właz,
Zarosły dzikim winem.
W całym kraju są podmiejskie drogi,
Nad drogami zielone pagórki,
I zielone trzydziestki czwórki,
W których śpią spopielałe załogi.
…więc słysząc blach pogiętych głos
Dźwięczący w nocnej głuszy,
Myślę, że kiedy każe los –
Czołg znowu z miejsca ruszy,
I pomknie przez wystrzałów blask
Jak wtedy, z brzegów Wołgi…
…to dobrze, że z nowymi wraz –
Czuwają stare czołgi!
W całym kraju są podmiejskie drogi,
Nad drogami zielone pagórki,
I zielone trzydziestki czwórki,
W których śpią
spopielałe
załogi…
powrót

Niestety, dać ci nie mogę…

Niestety, dać ci nie mogę
Prezentów złotych i srebrnych,
Ale nie pomyśl sobie
Że jestem zupełnie biedny!
Nie mam wprawdzie tysięcy
Na wyjazd w dwójkę do Cannes,
Ale mam dużo więcej
I wszystko, wszystko ci dam!
|Ty nie domyślasz się, jak dużo
Potrafię ofiarować ci:
Czternaście nocy w Międzygórzu,
Czternaście pełnych słońca dni,
Żywiczny zapach co odurza,
I wodospadu śpiewny szum,
I wszystkie gwiazdy Międzygórza
Dostaniesz, tylko przyjedź tu!
|Czekają na nas cieniste,
Spadziste leśne ścieżki,
I wszystkie świerki strzeliste
I stary czarodziej – Śnieżnik,
I rzeczki plusk nieustanny,
I urok dalekich dróg,
I skrzące, srebrne fontanny
I serca mojego stuk…
|Więc pomyśl, jak ogromnie dużo
Potrafię ofiarować ci:
Czternaście nocy w Międzygórzu,
Czternaście pełnych słońca dni,
A jeśli nawet przyjdzie burza
I niepogoda – no to cóż?
I tak, mojego Międzygórza
Przenigdy nie zapomnisz już!
powrót

Królewna Śnieżka

Kiedyś zła królowa, Śnieżkę
Wywiodła na leśną ścieżkę
I kazała, by gajowy
Pozbawił królewnę głowy.
Niestety, leśnik pijany
Zasnął na środku polany.
A królewna po cichutku
Uciekła do krasnoludków
I w ich grocie, czy też dziupli
Żyła z grupką tych kurdupli,
Więc Królowa, stara kwoka,
Podrzuciła jej jabcoka,
Dolawszy tam izotopu,
A ta Śnieżka żłopu żłopu!
Wyżłopała pięć kwaterek
I grzmotnęło nią o skwerek.
Nie dość że się sama hukła,
To krasnoludków zatłukła,
Którzy właśnie ze swej groty
Wychodzili do roboty,
A pod ciężarem jej zadka
Została z nich marmoladka…
Wniosek: Przez królewskie zbrodnie
Zazwyczaj giną przechodnie.
powrót

Przesada

Raz w pewnym wielkim biurze
Na nadodrzańskich stepach
Zasługi bardzo duże
Miał jeden Maciej Dreptak
Co zrobił usprawnienie,
Wynalazł nową metodę
Więc wszyscy się cieszyli szalenie
I chcieli mu dać nagrodę
Ale on się zaczął certować
Szarpiąc wstydliwie gumki od podwiązek,
– Za co – pytał – obywatele chcecie mnie premiować?
– Ta żeż to – mówił – był mój obowiązek!
I rękami przecząco machał,
A dyrektor mówił do niego:
– No no, nie bądź pan taki skromniacha,
To się panu należy, kolego
Całkiem serio zasłużył pan na to!
A ten Dreptak pocałował go w nogę:
– Pan dyrektor – krzyknął – to całkiem jak tato,
Ale ja tej premii wziąć nie mogę,
Chociaż pan był łaskaw ją przyznać
A mówiąc w taki sposób
Chciał się świntuch dyrekcji podlizać
I wyróżnić się wśród innych osób,
Ale trochę tej metody nadużył
Bo zapierał się nogami przy kasie
Aż dyrektor się strasznie wkurzył
I jak wrzaśnie: – Bierz nagrodę, ty burasie!
A jak nie to w ogóle stąd szczeźniesz,
Bo jak widzę ziółko z ciebie niezłe!
– A nie wezmę!
– A właśnie że weźmiesz!
– A nie wezmę!
Tu dyrektor uspokoił się,
Uśmiech mu zagościł w szlachetnych rysach,
Rzekł: – Klawo, jak nie to nie
I wykreślił tę nagrodę przy pomocy długopisa,
A ten durny Dreptak, z twarzą dziką
Stanął, jakby się zamienił w słup soli…
Nie wazelinujmy się przesadnie swym zwierzchnikom,
Każdy nadmiar jest szkodliwy. I boli!
powrót

Ballada o straszliwej rzezi

Kneź Dreptak rozgiął kraty,
przeciął mieczem firanki,
wszedł oknem do komnaty,
zastał żonę z kochankiem.
Zakrzyknął: – Wielkie nieba! –
potrząsł gachem jak listkiem
i uciął mu co trzeba,
a głowę przede wszystkim.
Hej, uciął mu ją, jejku, jej,
głowę przede wszystkim…
Tu spojrzeniem okrutnym
swą małżonkę obrzucił,
wrzasnął: – Tobie też utnę!
I rzeczywiście uciął.
Lecz nadal czując dreszcze
mordercze, wciąż się pieklił,
mruczał: – Kogo by jeszcze?
Przeto wszyscy uciekli.
O jejku, jejku, jej,
przeto wszyscy uciekli…
Podstoli wlazł pod stolik,
pod konia wlazł koniuszy,
a wojski alkoholik
do wojska pędem ruszył.
Hetman schował się w muszli
udając, że jest rybką,
lecz daleko nie uszli,
bo kneź ich dognał szybko.
Hej, dognał ci ich, jejku, jej,
kneź dognał ich szybko…
Warknął: – Co, macie stracha?
Czknął, poprawił pluderki,
i jak mieczem zamacha –
to dosłownie w plasterki.
Stanął, odpoczął chwilę,
pot z czoła otarł czapką,
spojrzy, a tu krwi tyle,
że mógłby krytą żabką.
O, jejku, jejku, jej,
że mógłby krytą żabką…
Tu kończy się ballada,
wszystko już w pień wycięte…
Przepraszam, lecz wypada
dodać jeszcze pointę.
Nie! Pointy nie będzie
i żądać jej na próżno,
bo w morderczym zapędzie
kneź pointę też urżnął.
Hej, urżnął ci ją, jejku jej!
Znaczy się, pointę też urżnął…
powrót

Ballada o Tomie

Zachodzi słońce w lesie dachów
Mgła spowinęła każdy dom
Na tajemniczy Dziki Zachód
Niezwyciężony jedzie Tom
Pociągiem jedzie bez biletu
Zamiast sombrera czapkę ma
I nie ma celnych pistoletów
Tylko w kieszeni złote dwa
|O Tomie, Tomie, Tomie
Minęła właśnie wojna
Dlaczego tak łakomie
Chcesz skoczyć w Dzikie Klondajk
Wszak mógłbyś gdzieś po cichu
Żyć sobie, ale ty
Wybrałeś los w Wałbrzychu
Wałbrzychu z tamtych dni…
|Na krwawe i bezkrwawe boje
Na przeciw trudom, może łzom
Traperzy ciągną i kowboje
A razem z nimi jedzie Tom
Papieros jego machorkowy
Dziurami świeci jego but
Taki to zaciąg jest kresowy
Taki szturmowy pierwszy rzut
|O Tomie, Tomie, Tomie
Minęła właśnie wojna
Dlaczego tak łakomie
Chcesz skoczyć w Dzikie Klondajk
Wszak mógłbyś gdzieś po cichu
Żyć sobie, ale ty
Wybrałeś los w Wałbrzychu
Wałbrzychu z tamtych dni…
|Zachodnie słońce krwawo świeci
Chmury objęły nieba pół
Nadejcie czas, gdy Toma dzieci
Pobiegną do wałbrzyskich szkół
Ale na razie o wagony
Uderza z wyciem górski wiatr
I jedzie Tom niezwyciężony
I wiezie swych dwadzieścia lat
|O Tomie, Tomie, Tomie
Minęła właśnie wojna
Dlaczego tak łakomie
Chcesz skoczyć w Dzikie Klondajk
Wszak mógłbyś gdzieś po cichu
Żyć sobie, ale ty
Wybrałeś los w Wałbrzychu
Wałbrzychu z tamtych dni…
powrót

Ballada o Zenku

Na basztę wlazłszy, chrobry kneź
Zawołał po łacinie:
Drużyno! Nowe szaty weź
I przybądź na dziedziniec, hej,
I przybądź na dziedziniec!
Ożywił się kneziowy dwór,
Już zbiega się rycerstwo,
A każdy silny niczym tur,
I każdy twarz ma czerstwą, hej,
Bardzo a bardzo czerstwą!
A kneź nerwowo zmierzwił wąs
I zadął w róg specjalny,
I spytał:
– Czy już wszyscy są?
Niech sprawdzi personalny, hej,
Niech sprawdzi personalny!
A gdy sprawdzono cały dwór,
Rzekł tonem zatroskanym:
Najstarsza z moich licznych cór
Dojrzała dziś nad ranem, hej,
Dojrzała dziś nad ranem!
Tu się na zamku zrobił szum,
Brzęknęły miecze w pięściach…
– Kogo dojrzała? – pytał tłum.
Dojrzała do zamęścia…hej!
Dojrzała do zamęścia!
A ten jej mężem będzie mógł
Mienić się w sposób hardy,
Kto napnie ten prastary łuk
Niewiarygodnie twardy, hej,
O, patrzcie, jaki twardy!
Już ktoś wyciąga krzepką dłoń
Wierząc, że cel osiągnie,
Ujmuje zabytkową broń,
Zapiera się i ciągnie, hej,
O rany, jak on ciągnie!
A wtem się rozległ głośny trzask…
Lud chciał zawołać „hurra”,
Ale zawodnik podniósł wrzask:
– Joj, wyszła mi ruptura, hej,
Wylazła mi ruptura!
Lecz oto drugi stawa w szrank,
Naciągnie łuk azaliż?
Drży cały… stęka… a wtem bang!
I trafił go paraliż, hej!
I trafił go paraliż!
A kneź na ganku blady stał
I było mu niedobrze,
A trup się na dziedzińcu słał
Tak gęsto niczym w „Kobrze”, hej,
Dosłownie tak jak w „Kobrze”!
Lecz nim zaczęto serię styp,
Wystąpił na arenę
Cherlawy i szabrawy typ,
Niejaki Dreptak Zenek, hej,
Niejaki Dreptak Zenek!
Odłożył chleb, co właśnie żuł,
Odchrząknął, brzucho wciągnął,
I łuk palcami chwycił wpół,
I ciach! I go naciągnął… hej…
Bez nikakich naciągnął!!!
Następnie czknął, dokończył chleb,
Poprawił zgrzebne gacie,
Piękną kneziównę wziął za łeb
I zamknął się z nią w chacie, hej,
I zamknął się z nią w chacie!!!
A kneź o mury głową bił
I głośno biadał z płaczem:
Któż mógł przewidzieć, że on był
Aż takim naciągaczem, ha???
Aż takim naciągaczem?
powrót

Ballada o żolnierzyku

W długi, śmieszny karabin
I w stary bagnet zbrojny,
Zjawił się u mnie żołnierz
Z pierwszej światowej wojny.
I stanął w okienku strychu
Z tym karabinem w dłoni,
I strzela przez to okienko
I widać się przed kimś broni.
Na próżno mu tłumaczę
Że teraz to nie ma sensu,
I żeby sobie odpoczął
Bo ręce mu się trzęsą
I żeby przestał strzelać
Bo wszędzie jest spokojnie,
I jest nie tylko po pierwszej
Ale i po drugiej wojnie.
On milczy i patrzy w przestrzeń
Nieruchomymi oczami,
I strzela często i gęsto
Zardzewiałymi kulami.
Do wrogów nieistniejących
Lecz wciąż tak samo złych,
I czasem mój mały synek
Idzie do niego na strych.
Zanosi mu miskę zupy
Albo trzy – cztery bułki,
A idąc zawsze zabiera
swój łuk i strzały z półki.
A żołnierz jest bardzo głodny,
Lecz nim się rzuci na żarcie,
Ustawia mojego synka
Na niepotrzebnej warcie.
Więc synek wkłada hełm,
W którym wygląda śmiesznie,
I strzela z łuku, a żołnierz
Jedzeniem się dławi pośpiesznie,
Lecz jedząc spogląda czujnie
Ku ciemniejącym polom,
Posłuszny przebrzmiałym rozkazom
Żałosny i smutny dziwoląg.
A mnie wcale nie śmieszy
Tej sprawy absurd niezmierny,
Mnie imponuje ten żołnierz,
Przynajmniej jest czemuś wierny.
powrót

Bastard

Akurat zeszłego wtorku
Szał opętał Dreptaka Edwarda,
Bo krzyknął przy podwieczorku
– Ja muszę mieć bastarda!
|Wkurzyło to bardzo małżonkę,
Więc rzekła tonem wyrzutu:
– Dopiero żeś kupił jesionkę,
A ja nie mam zimowych butów,
|Poza tym wyszła mi pasta
I szklanki się pobili!
…a co to jest ten bastard? –
Zapytała po chwili.
|Zaś Dreptak odparł w gniewie
Zły, że go na tym zagięli:
– Tak detalicznie nie wiem,
Ale to wszyscy mieli,
|Na przykład słyszałem onegdaj,
Jak telewizja truła,
Że pan minister Talejrand
Miał bastarda, co się zwał Delakruła!
|Tutaj małżonka bystra
Spojrzała na niego ponuro:
– Gdzież tobie do ministra –
Mruknęła – ty jakiś ciuro!
|Minister śpi na kawiorze,
Zapina się złotą szpilką,
I nawet pakarda mieć może,
A nie bastarda tylko!
|Więc Dreptak jakby przysiadł,
Splunął ze smutkiem pod nogi:
– Masz rację – powiada – Wisia,
Taki bastard to dla nas za drogi,
|Szczególnie że jestem zarżnięty
Przez ORS i przez pannę Dryndryk Basię,
Której muszę bulić alimenty
W związku z tym bękartem małym Jasiem…
|Co stwierdziwszy, buty zasznurował
I na wódkę poszedł do sąsiada…
Tak to przez te różne obce słowa
Człowiek czasem nie wie, co posiada.
powrót

Bawiąc – uczyć

Drogą okólną, niepozorną
Ktoś się podkrada jak padalczyk:
To tatuś niesie album porno,
Co mu pożyczył pan Kowalczyk!
To tatuś porno w dom przemyca,
A nie chcąc mamie wpaść do rączek,
Od tyłu, od ogródka kica
Jakby króliczek lub zajączek!
Kica po grządce i po skwerku,
I strach, i zachwyt ma na licu,
Czasem w ten album zerku – zerku,
A potem dalej kicu – kicu!
Album jest piękny i wesoły,
Różne w nim rzeczy są podane,
Na przykład są dwie panie gole,
Które się bawią w panią z panem!
Aż się tatkowi uszki pocą
Aż rączki w podnieceniu ściska…
W swoim łóżeczku, późną nocą,
Obejrzy to dokładnie z bliska.
Lecz jaki chytrus bywa z tatki!
Zanim się weźmie za czytanie –
Wsadzi ten album do okładki
Z książki uczonej niesłychanie,
Żeby mieć haka na mamusię,
Kiedy się zbudzi nieprzytomnie
I spyta: – Co ty czytasz, Niusiek?
To on odpowie: – Ekonomię…!
I zacznie dukać różne słowa,
Takie jak: – Procent, strajk, recesja,
Rentowność, wartość dodatkowa,
Polucja… O pardons, progresja…
Noc płynie… Gdzieś tam sowa huczy…
Czasami wiatr przez szpary gwiźnie…
Nasz tatko się i seksu uczy,
I ekonomii przy tym liźnie,
I grzeje sobie w łóżku kości,
Zamiast się gdzieś po knajpach włóczyć.
Tak wzrasta poziom świadomości,
I o to chodzi:
Bawiąc – uczyć!
powrót

Baza

Wracam szczęśliwie do bazy,
Wykonałem bojowe zadania.
Baza to jest mój azyl,
Podchodzę do lądowania.
Lądować w bazie łatwo,
Wiem to z doświadczeń wielu,
Przyjazne i jasne światło
Prowadzi mnie do celu
Tak, jak już tyle razy.
Tak, jak każdego dnia.
Wracam szczęśliwie do bazy,
Wracam szczęśliwie do bazy,
Wracam szczęśliwie do bazy,
Jak się masz, bazo, to ja!
W bazie już szklanki dzwonią,
Pachnie parzona kawa,
Za chwilę popchnę dłonią
Drzwi twoje, bazo łaskawa,
Zobaczę znajome obrazy,
Usłyszę znajomy głos,
Wracam szczęśliwie do bazy
Przez strefy wichrów i trosk.
Są w świecie kraksy i burze,
Jest nieszczęść i klęsk kołowrót;
Nie zgadnę i nie wywróżę
Czy to ostatni mój powrót…
Nieważne. Grunt, że na razie
Drzwi otwieram ostrożnie i miękko,
I oto już jestem w bazie,
I oto już jestem w bazie,
Co się składa z dwóch pokoi. Z łazienką!
powrót

Betonissima

Wiatr historii wieje szumno,
Przyszłość za zakrętem –
Wicuś betonuje gumno
Portlandzkim cementem.
|Kupił go trzydzieści worków,
Rozmieszał go ładnie
I tak od zeszłego wtorku
Chlapie gdzie popadnie!
|Wykończona już chałupa
Z fasonem i szwunkiem,
I podwórko jak skorupa
I sraczyk jak bunkier!
|Wszędzie twardo, nawet w szopie
I w budzie dla psiska,
Pies ma z tego płaskostopie
I zadek w odciskach.
|Skończył Wicuś, patrzy dziwnie,
Palcem w nosie wierci:
– Co ja jeszcze tu usztywnię,
Jak już wszystko fertig?
|Wtem się puknął pięścią w głowę,
Złapał kubeł, pędzel,
I wybetonował krowę
Po ostatni frędzel!
|Potem wyszedł na swe pole,
Przyjrzał mu się z boku:
– Wybrukuję całą rolę –
Będzie wreszcie spokój!
|Nadbiegł ze wsi sierżant Miziak
I czterech Dreptaków:
– Wicuś, ty masz chyba hyzia,
Lub trzeźwyś, biedaku?
|Na to Wicek, entuzjasta
Betoniarskiej sztuki,
Odrzekł: – Idźcie wy do miasta,
Skubane nieuki!
|Tam już nowe prądy dują,
Nic się nie zieleni,
Ludzie wszystko betonują,
A przecie kształceni!
|Tu dogonił własną żonę
Co chciała zwiać szosą
I piekielnym swym betonem
Zrobił z baby posąg.
|Babę zaś to zachwyciło
I już nie kaprysi:
– Pierwszy raz mi się zdarzyło
Że mi cyc nie wisi!
powrót

Bajeczki Babci Pimpusiowej

Napadł na turystkę
Jeden niedźwiedź dziki.
Trafił na artystkę,
Musi brać zastrzyki.
|Spowiadał się baca,
Jak Kaśkę obracał.
Nie będę Wam dukał,
Czym mu ksiądz odstukał.
|Przyszedł gość do doktora, biada na swe zdrowie.
– Jakaś mi żaba – mówi – wyrosła na głowie.
– Umówmy się – odrzekło to zwierzę niegłupie –
Nie ja jemu na głowie, lecz on mnie na dupie.
|Siedziały raz dwie myszy popod polną miedzą.
Siedzą tak sobie, siedzą, siedzą, siedzą, siedzą,
Siedzą, siedzą, wtem nagle w srogi wigor wpadły!
Jak nie hycną do góry… i z powrotem siadły.
|Latał sobie z radarem pewien gacek młody
I po drodze omijał przeróżne przeszkody,
Lecz właśnie gdy się cieszył, że je tak omija,
Wpadłszy na jedną z przeszkód rozbił sobie ryja.
|Zrobił wilk elektrownię, lecz by prąd uzyskać
Spalał w niej cały węgiel z kopalni od liska.
Kopalnia z elektrowni cały prąd zżerała,
Stąd brak światła i węgla. Ale system działa!
|Złapał raz wróbel glizdę, glizda przerażona
A on ją zaczął dziobać dziobem od ogona.
Dziobie ją, dziobie, dziobie, podziobał ją trocha,
A wtem glizda powiada: – Stary, mów mi Zocha!
|Raz ordynarny niedźwiedź kucnąwszy na łące
W dość niewybredny sposób podtarł się zającem.
Zając się potem żonie chwalił po obiedzie:
– Wiesz stara, nawiązałem współpracę z niedźwiedziem!
|Kiedyś pijany zając włóczył się po rżysku,
A spotkawszy niedźwiedzia, naprał go po pysku.
Niedźwiedź wpadłszy do domu wrzasnął: – Leokadio!
Coś się chyba zmieniło, włącz no prędko radio!
|Płakał niedźwiedź przed lisem, pijąc wraz z nim wódę:
– Ty wiesz, mam czworo dzieci, ale wszystkie rude…
– Ha! – krzyknął lis obłudnie, ukrywszy twarz w dłoniach –
Mój syn także jest rudy, ktoś nas robi w konia!
|Prosiła glizda słonia raz w nietrzeźwym stanie:
– Strasznie mnie plecy swędzą, podrap mnie kochanie.
Słoń podrapał i ryknął śmiechem jak armała:
– Stara, co się wygłupiasz, coś taka plaskata?
|Złapał niedźwiedź świstaka idąc raz pod górkę,
A pragnąc na nim świstać, chciał mu dmuchać w dziurkę.
Świstak chodu, lecz zanim schował się do chaty,
Pisnął: – Mógłbyś przynajmniej chamie przynieść kwiaty!
|Dwie durne myszy były dumne niesłychanie,
Że je kocur zaprosił do siebie na śniadanie.
Jakoż było śniadanie; kocur dwakroć mlasnął,
Zjadł obie, ziewnął, pierdnął i z powrotem zasnął.
|Słysząc kiedyś, że chomik podreptał po zboże,
Chomikowa wpuściła królika w swe łoże.
Wtem nagle chomik wraca, ze wściekłości blady,
A ona w krzyk: – Jej Niusiek, to ty już z Kanady?
|Spotkał kiedyś tchórz tchórza idąc po podwórzu
I pyta: Ty nie w pracy? Co się stało tchórzu?
– Wziąłem pracę do domu, dyrektor się zgodził.
To rzekłszy, szedł do domu i tam się zesmrodził.
|Wyjrzała glizda z dziury i wesoło gwizda,
Wtem patrzy – z drugiej strony sterczy druga glizda.
Dalejże ją uwodzić, a ta rzecze srogo:
– Odwal się żeż kretynko, ja jestem twój ogon!
|Dmuchał żabę chuligan raz, kawał świntucha.
Dmucha ją, dmucha, dmucha, dmucha, dmucha, dmucha,
Wtem bęc – z żaby królewna śliczna się wyłania!
A ten skurczybyk wcale nie przerwał dmuchania…
|Raz kiedyś jurny wróbel w miłosnej euforii
Chwalił się, że zajeździ kobyłę historii,
Lecz kiedy wyładował temperament dziki,
Kobyła stwierdziła: – Chyba mam owsiki…
|Udzielał raz wywiadu kotek, że jest zdrowy,
Wtem uszki mu opadły, oczki wyszły z głowy,
Pękł mu brzuch, ogon, płuca i głosowa struna,
Wreszcie zdębiał, ocipiał, zesrał się i umarł. Amen.
|Zapylała raz pszczółka jakiegoś badyla,
Wtem czuje, że od tyłu też ją ktoś zapyla.
Patrzy się, a to truteń, niejaki Zenobi.
Morał – rób dobrze innym, tobie też ktoś zrobi.
|Chomik, zbierając plony, do swej norki ganiał,
A obok dobry niedźwiedź chomika ochraniał.
Potem zjadł mu te plony, wytarł łapą mordę,
Wydupcył biedne zwierzę i przypiął mu order.
|Raz chory niedźwiedź pierdział, budząc miłosierdzie
A suseł mu oklaski bił po każdym pierdzie.
Czy ten suseł zwariował? – spytał dzięcioł śledzia.
Nie – śledź odparł – to rzecznik prasowy niedźwiedzia.
|Kiedyś baca krótkowidz z owieczki korzystał,
Dziwiąc się, że mu ona nie beczy, lecz śwista.
Dopiero na kolegium mu wytłumaczono
Że wyryćkał świstaka, co był po ochroną.
|Walczył orzeł z sępami, aż obrósł w legendę.
Niestety – przy okazji podłapał też mendę.
Wszyscy pytają orła: – Jak walczyłeś? Świergol!
A menda w krzyk: – Spuściliśmy tym sępom wpierdol!
|Wyryćkał lisek kotka na sianku przy płotku
I spytał: – Jak oceniasz ten mój wyczyn, kotku?
– Cóż – rzekł kotek – przez miesiąc nie będę mógł siedzieć,
Lecz gdyby nie ty, toby mnie wyryćkał niedźwiedź.
|Dwa liski w jednym gnieździe mieściły się z trudem
Więc na zewnątrz sterczały im dwie dupy rude.
Widząc to docent Wolczew zaczął bić im brawo.
Bo myślał, że to rude, to jest Rude Pravo.
|Raz do koguta z krzykiem przybiegły kurczaki:
– Tata, lis porwał mamę i wlecze ją w krzaki!
Kogut tak się śmiać zaczął, że aż wpadł do ścieku:
– Widać, że moja stara jest jeszcze na fleku!
|Dorwał raz kocur nutrię nad wodą przy buku,
A że był nieźle spity, chciał jej zrobić kuku.
– Po pierwsze – rzekła nutria – ja też jestem samiec,
A po drugie się śpieszę, bo dzisiaj gra Chamiec.
|Spotkał królik oślicę kiedyś w leśnej głuszy;
Myślał, że to królica, bo ma długie uszy,
Przy czym dziwnie dorodna, wielka jak chałupa,
Więc aż jęknął z zachwytu: – Rany, ale dupa!
|Chciano raz o słowiku zasięgnąć opinii,
Więc się o tę opinię zwrócono do świni,
A świnia napisała w rubryce „uwagi”:
Słowik ma bardzo mały przyrost żywej wagi.
|Lis i wróbel, ambitni obaj przeciwnicy
Kłócili się, kto lepiej dogodził słonicy.
Słonica, zapytana, rzekła cierpkim tonem,
Że faktycznie coś jej piszczało pod ogonem.
|Raz opus na pustyni napotkał oposa
I powiada: – Cześć stary, chcesz trochę kokosa?
– Dziękuję – rzekł uprzejmie opos do opusa –
Ale tak prawdę mówiąc wolałbym kaktusa.
|Szukały dwa bizony jakąś bizonicę
Wtem nagle jeden wrzasnął: – O, widzę samicę!
Po chwili jednak wraca i jęczy bidula:
– Tfu, ale żem się naciął, to była „Vistula”!
|Przeniósł się szczur do miasta, rozejrzał się z wolna,
Patrzy – a za nim drepcze mała myszka polna.
Wtedy szczur oburzony rozdarł na nią pyska:
– To straszne, jak ta wiocha do miasta się wciska!
|Spotkał królik lisicę ponętną i rudą
I powiada: – Chcesz stara, nauczę cię dżudo?
W rezultacie ten królik płaci alimenta
Na cztery śliczne, małe, tłuste królisięta
|Wraca zając po balu w dość nietrzeźwym stanie
I patrzy, a zajęczyca z niedźwiedziem na sianie!
Skoczył zając, lecz zaraz z wściekłości ochłonął:
– Niestety – rzekł – niedźwiedzie u nas pod ochroną…
|Szedł po ciemku staruszek, byłby wpadł na krzaczek,
Ale mu w tym momencie zaświecił robaczek.
Zacny staruszek mruknął, no jakoś mi leci,
Choć żem stary, to jednak robaczek mi świeci.
|Raz słowik śliczne pienia wywodził na żerdzi,
A obok usiadł śmierdziel, wypiął się i śmierdzi.
Przestań – błaga go słowik – bo mnie tu szlag trafi.
Trudno – odrzekł śmierdziel – każdy robi co potrafi.
|Spotkał raz pancernika pancernik wśród mięty
I pyta go: a cożeś ty taki wyrośnięty?
Na to ten duży wydał ryk okropnie gromki
I odrzekł: tażesz ja jestem pancernik Patiomkin!
|Zniosła strusica jajo, całe na zielono
Struś w krzyk: z kim mnie zdradzasz ty niewierna żono!
Skąd mam wiedzieć – odparła – pytasz jak głuptasek
Wszak wiesz, że jak na mnie krzykną, chowam głowę w piasek
|Współczuły raz sąsiadki pani koliberek
Pani mąż to ma raczej mały kaliberek
Owszem, odrzekła żona nie wstydząc się zwierzeń
Lecz za to na sekundę do dwustu uderzeń!
|Złapał raz Rybak Rybkę Złotą, która w strachu
Przyrzekała, że załatwi mu podróż na zachód,
Lecz gdy mu załatwiła, przybiegł do niej z mordą:
– Ja chciałem do Frankfurtu, ale nie nad Odrą!
powrót